77856.fb2 Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Rozdział 8

SZARA CODZIENNOŚĆ

Wczesny poranek. Świeży. Słońce jeszcze nie wzeszło. Rosa na trawie, i cały eszelon pokryty rosą, i tory.

Zupełnie jakby nie było niedawnej bitwy, jakby nie lała się krew. Eszelon budzi się z uśmiechem. Jak tu się zresztą nie uśmiechać w taki poranek! O, jak ptaki świergocą! To oznacza, że zaraz wzejdzie czerwone, pyzate słońce i jeszcze pożyjemy, bracia, jeszcze pożyjemy!

– Lej, lej, nie żałuj wody!

Każdy przystanek wykorzystuje się do maksimum. Trzeba i broń oczyścić, i pozwolić się umyć ludziom, nakarmić, rozprowadzić warty. I wędrują żołnierze wzdłuż pociągu. Każdy w swoich sprawach – najpilniejszych. Już zabrzęczały menażki, już nozdrza żołnierzy węszą falę zapachów: co tam dziś Tarasycz upichcił?

– Lej, palancie, lej!

No bo co to za mycie w umywalce w wagonie! Żołnierz nie przywykł do tego, żeby wodę czerpać garścią. Wysypał się więc cały batalion do stacyjnego hydrantu, żołnierze leją na siebie wodę wiadrami, sikawkami. Tłoczno i wesoło.

– Nie lej mi w portki, świnio! Czekaj, ja ci zaraz naleję!

Wnoszą też wiadra do wagonu. Oczywiście dla wartowników, którzy nie mogą zejść z posterunku.

– Kapral Bieriozow!

– Jestem!

– Wyznaczysz ze swego plutonu w południe ludzi do służby w kuchni!

– Gąbka!

– Jestem!

– A lufę czołgu to koza ma wyczyścić?

– Wszystkie samochody, które wczoraj były w akcji – do przeglądu technicznego!

– Bizon, taka twoja mać, odebrałeś chleb dla plutonu?!

– Ej, przepuśćcie dziewczynę!

– Pomóc ci z tym wiadrem, laleczko?

– Skarbie, nie masz przypadkiem na imię Katierina?

– Z drogi, ogiery, przepuśćcie te panie, nie pora na zaloty!

– Pluton siódmy, ustawić się! Z menażkami!

– No, Tarasycz, nie żałuj! Nie żałuj, Tarasycz! Dołóż jeszcze jedną chochlę!

Tarasycz, kochany przez wszystkich za swój typowo kucharski wygląd i dobroć, uśmiecha się pod wąsem, ale nikogo nie rozpieszcza dolewkami. Do podstawionej menażki wrzuca chochlę kaszy i spływaj. Następny, taki owaki! Nie rób zatoru!

– Skąpisz coś dzisiaj, Tarasycz! Nie walisz do pełna! Jeżeli z całego batalionu zaoszczędzisz po pół menażki – to wyjdzie sto pięćdziesiąt pełnych! Sam tego przecież nie zeżresz!

– No, no, bo ci dam chochlą po łbie za takie gadanie! Patrzcie go, mądrala, Tarasycza chce pouczać! Jeszcze u mamy w cipce siedziałeś, kiedyśmy z chłopcami bronili przełęczy Sałang!

– Nie żołądkuj się, Tarasycz! Obraziłeś się? Ja przecież żartowałem!

– Jakżeś to, Tarasycz, tej przełęczy bronił? Czym walczyłeś z duszmanami? Pewnie warząchwią?

Masło kroi się na wielkie kawały – jeden na cały przedział, a chleb wydaje się bochenkami – też na przedziały. Żołnierze z przedziału rozścielają nieopodal pałatkę i siadają wokół jak w rodzinnym gronie. Siedem osób – dwa bochny chleba. Masła, jeśli nie do woli, to i tak sporo. I po menażce gryczanej kaszy z tuszonką. Masła i kaszy Tarasycz nie żałował.

– Powiem ci, Saszka, żeś niepotrzebnie na Tarasycza naskoczył.

– Mówiłem przecież, że to żart! Co za ludzie bez poczucia humoru!

Przed wagonami partyjnych bonzów wisi obwieszczenie:

SZKOLENIE POLITYCZNE ODBYWA SIĘ CODZIENNIE W CZASIE PIERWSZEGO POSTOJU. DODATKOWE SEMINARIA – FAKULTATYWNIE. OBECNOŚĆ NA SZKOLENIU POLITYCZNYM OBOWIĄZKOWA.

Wszyscy przywykli już do tego obwieszczenia, nawet się nie śmieją. Oczywiście nikt na to szkolenie nie chodzi, z jednym wyjątkiem. Paul Ross, człowiek żądny wiedzy, nie omija żadnej okazji dowiedzenia się czegoś więcej o Rosji.

Po powrocie z kolejnego szkolenia wprawia Dracza w stupor pytaniem:

– Skoro nie prowadzicie ewidencji zabitych, to jak się nauczycie Uczyć pieniądze?

– Jak to nie prowadzimy ewidencji zabitych? Z choinki się urwałeś?

– Z choinki – to znaczy?

– Nieważne, tak się tylko mówi. Trafiłeś mnie prosto w serce! Pamiętam wszystkich moich zabitych przyjaciół!

– A ja dziś zapytałem towarzysza Zwancewa, ile milionów zabito za komunizm. Czytałem wasz Sołżenicyn i chciałem wiedzieć, czy jest to prawda. Towarzysz Zwancew powiedział, że Sołżenicyn jest oszczerca, a teraz jest pierestrojka. Ale ile ludzi zabili za komunizm, towarzysz Zwancew nie powiedział, a powiedział: to nieważne, ważna idea. Oszczerca liczy, komunista nie liczy… Trudny kraj!

– Olej tego całego Zwancewa! On kłamie.

– A kto nie kłamie?

– Sam się przyjrzyj, Paul. Baśka pracuje?

– Baśka pracuje – to znaczy?

– Nieważne, takie tam powiedzonko. Chcę powiedzieć: patrz i myśl, a wszystko zrozumiesz – jeżeli, oczywiście w tym naszym bigosie w ogóle się można połapać. Tamtych skurwieli nie pytaj.

– Trzeba pytać. Są różne zdania, Iwan, i w każdym jest jakaś prawda.

– Prawda jest jedna, Paul. Tylko musimy do niej jeszcze długo zasuwać.

– Zasuwać – to znaczy?

Obaj zdążyli się już polubić. Zubrow był prawie cały czas zajęty i tylko niekiedy mógł się przyłączać do ich pogawędek. Paul szybko chwytał język rosyjski, Dracz nauczył się paru zwrotów po angielsku (naturalnie z prawidłowym amerykańskim akcentem). Bardzo lubili te swoje dyskusje.

– Wiecie, chłopaki, nasz dowódca swojej laski nawet na postoju nie wypuścił! Pierwsza noc – to jeszcze rozumiem – jego prawo… Ale później – czemu o nas zapomina? Tak czy owak – to nie jest w porządku…

Rozmowa toczyła się w żołnierskim przedziale, gdzie przy herbacie zebrało się sześciu jego prawowitych mieszkańców plus dziewczyny: Sońka, Zinka i Raja. Sońka od razu się wściekła.

– A wy co, ogiery jedne, chcielibyście, żeby on wam dzieciaka oddał do wspólnego, kołchozowego użytku? My wam nie wystarczamy, jeszcze dziecko wam potrzebne? A jak ją już wykorzystacie, to ma być kurwą do końca życia? Sami jej inaczej nie nazwiecie, świnie! A spytaliście ją, czy chce żyć z taką ksywą?

– Sońka, coś ty? Nie świruj! Zresztą, jak mamy ją spytać, skoro nie wychodzi na krok z przedziału dowódcy? Kto wie, może właśnie chce?

– Cha, cha, cha!

– I dobrze robi, że nie wychodzi – do takich bandziorów. Miałam takiego ojczyma jak wy – też myślał, że ja chcę! A jeszcze nie skończyłam piętnastu lat… Uciekłam z domu, nocowałam w kanałach… Potem oczywiście zaczęłam kraść, poprawczak… Tam zresztą wychowawca też myślał, że ja chcę! Tyle że stamtąd nie dało się uciec. Lwowski obóz dla nieletnich jest na Górze Zamkowej, nie uciekniesz. Dziewczyny próbowały… – Tu Sońka nagle się rozryczała i wszyscy przycichli.

– No, co ty, Soniu? Nie płacz! My cię bardzo szanujemy!

– Dobrze znam ten wasz szacunek! Ogiery! A tak w ogóle to tylko tutaj mam ksywę Pufik. A w poprawczaku – wiecie jak się nazywałam? Wyrwiślep! No więc, jeśli któryś z was skrzywdzi tę dziewczyninę – jak Boga kocham, udowodnię, że to ksywa nie dla picu! Znalazł się między wami jeden, co uratował dzieciaka przed gwałtem, a wy, bandziory, już nie możecie wytrzymać, tak?!

– W porządku, Soniu, po co nam ta małolata, skoro są tu prawdziwe kobiety? My jesteśmy dobrzy dla ciebie, ty dla nas. A te szczyle tyle tylko mają dobroci, co dla siebie samych!

Kapral Bieriozin przytulił Sonię i dziewczyna umilkła.

Oksanie byłoby bardzo przykro, gdyby usłyszała te słowa, ale na szczęście nie słyszała. Dopiero co się obudziła i nie od razu zrozumiała, gdzie się znajduje. Koła stukały, co zupełnie zbijało ją z tropu. Mamuśku, dokąd mnie wiozą? Tu przypomniała sobie, jak wyglądała mama, kiedy widziała ją ostatni raz: ani głosu nie można już było rozpoznać, ani twarzy. Jak będzie żyć bez mamy – zupełnie nie mogła sobie wyobrazić. Rozpłakała się ze strasznego żalu nad sobą.

Na następnym postoju – wieczór się już zbliżał – pod przedziałem dowódcy zjawiła się Lubka z jakimś zawiniątkiem.

– Panie pułkowniku! Zubrow wychylił się z okna.

– Niech pan wyjdzie, mam sprawę!

To już się zupełnie Zubrowowi nie spodobało. Oczywiście, wiedział, że do eszelonu wkręciły się prostytutki, ale dopóki nie miał z nimi bezpośrednio do czynienia – nie protestował. Niech się chłopcy zabawią, a dopóki dziwek nie widać i nie słychać, mógł patrzeć na to przez palce. Tymczasem one najwyraźniej chcą, żeby je zauważył… Ale na odwrót było już za późno. Wyszedł z wagonu.

– Słucham.

– Panie pułkowniku. My, to jest, no – wszystkie dziewczynki – zebrałyśmy trochę ciuszków. Dla tej małej. Bo ona przecież nie ma co na grzbiet włożyć. Nic świńskiego, przecież wiemy… Sweterki, majteczki, ciepłe skarpetki. Na wierzch niech wkłada żołnierskie rzeczy, żeby jej te ogiery nie zaczepiały, a pod spód – to. Niech pan nie pogardzi, nie obraża dziewczyn. Dały to ze szczerego serca!

– Cóż, dziękuję. Jak ci na imię?

– Lubka.

Zubrow popatrzył na nią uważnie i powiedział po chwili:

– Podziękuj swoim dziewczętom, Lubka. Bardzo się to przyda. Bo już chciałem ją owijać onucami. Widzę, że jej wam żal?

– Jak tu nie pożałować? Widziałyśmy ją wczoraj – wszystkie żebra na wierzchu, buzia zakrwawiona. To jeszcze dziecko, co ona nam zawiniła? Niech pan o nią dba, panie pułkowniku! My tam żyjemy z dnia na dzień, ale jej niech pan w razie czego broni! Pójdę już.

– Idź, Łubka. Nie krzywdzą was?

– Nie, to dobre chłopaki. Do widzenia, panie pułkowniku.

Zubrow zaciągnął tobół do przedziału. Dziewczynka, nadal w kurtce Sałymona, sięgającej jej poniżej kolan, wcisnęła się w kąt kuszetki. Poprzednią noc spędziła sama: Zubrow miał ważniejsze sprawy niż pilnowanie dziewczyny.

– Masz tu różne ciuszki. Dostaniesz jeszcze mundur. Wracam za pół godziny – masz być gotowa!

Dziewczynka nawet nie spytała, na co ma być gotowa. Może była niemową, ale to Zubrow zamierzał zbadać później. Powiedział Draczowi, że potrzebny jest mundur małego rozmiaru, i po pół godzinie w przedziale powitał pułkownika żołnierzyk, tyle że nieostrzyżony.

– Jak się nazywasz?

– Oksana.

– Masz jakieś nazwisko?

– Charczenko.

– Ile masz lat?

– Prawie siedemnaście…

– Co to znaczy prawie?

– Skończę za miesiąc. Zdałam do dziesiątej klasy. W tym momencie Zubrow przypomniał sobie, że gdzieś na świecie są szkoły, że chodzą do nich dzieci i że już się tam rozpoczął rok szkolny. Albo powinien był się rozpocząć.

– Co robiłaś w komitecie?

– Mój tata tam pracował. Dwa dni wcześniej przyszedł i mówi do mamy: zaczęło się, szybko się pakujcie. Mówił, że zabiorą nas z komitetu śmigłowcami. Przesiedzieliśmy tam całą dobę. A potem…

– Co było potem, widziałem. Ale nie becz, na miłość boską! Nikt ci u nas nie zrobi krzywdy. Będziesz tu mieszkać, wciągniemy cię na listę zaopatrzenia. A potem wysadzimy w bezpiecznym miejscu. Zęby masz całe?

– Chyba tak.

– To dobrze, bo nie mamy lekarza. Wyśpij się. Tu obok masz prysznic i ubikację. Z wagonu bez pytania nie wychodź.

– Wujku!

– Co? – spytał zaskoczony Zubrow. Przez całe życie nikt go tak jeszcze nie nazywał.

– Dokąd jedziemy?

– Do Moskwy, córciu. Zaraz przyniosą ci kaszę. Zjedz i kładź się spać.

Pociąg właśnie pobierał wodę na małej stacyjce. Dracz nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł się jak ostatni idiota, chociaż zdawał sobie sprawę, że coś takiego może się zdarzyć każdemu. Wpadła mu do oka odrobina gorącego żużlu i utkwiła tak, że jej nie widać, nie daje się wyjąć, przemywanie nic nie pomaga. Co z niego teraz za oficer: mrugający bezradnie i załzawiony! Drugie oko, cholera, chyba z solidarności z tym bolącym, mruga również, kompletnie pozbawiając kapitana zdolności widzenia. I lewa ręka wciąż odruchowo próbuje trzeć podrażnione oko, w nadziei, że usunie paproch.

Zapewne jest to odruch bezwarunkowy, ale Draczowi ta świadomość bynajmniej nie przynosi ulgi.

– Co się panu stało w oko, panie kapitanie? – usłyszał nagle za sobą miodowy głosik.

Obejrzał się, chciał powiedzieć coś ostro i zapomniał języka w gębie.

O trzy kroki od niego, wychylona z okna wagonu, uśmiechała się śliczna kobietka; uśmiechała się z wyraźnym współczuciem, bez kpiny.

– Cóż, byłem taki ciekawski jak ty, panienko, wychyliłem się przez okno i teraz mam za swoje. Lekarza już nie mamy. Trzy godziny pocieram, a ten paproch za nic nie chce wyleźć.

– Niech pan tu do mnie przyjdzie, ja wyjmę! Dracz po chwili wahania wszedł do wagonu.

– Które oczko boli? No, no, nie szarp się, przystojniaczku.

Dracz nawet się nie zdążył opamiętać, kiedy jego opuchniętą powiekę bezceremonialnie wywinięto i koniuszek różowego języka przejechał tam i z powrotem po gałce ocznej. Po czym kapitan został uwolniony.

– No, jak?

– Czekaj, laleczko, pomrugam.

Ze zdumieniem i zachwytem Dracz stwierdził, że wszystko jest w porządku.

– Skąd wytrzasnęłaś taki sposób?

– Babcia mnie nauczyła – skromnie odpowiedziała wybawicielka i Dracz dopiero teraz spostrzegł jej idealną figurę i obcisły dres, który ją jeszcze podkreślał.

– Jak ci na imię, laleczko?

– Lubka.

– Ach, co za słodkie imię!

– Ależ co pan mówi!

– Zajmij się teraz drugim okiem, żeby się nie czuło pokrzywdzone.

Tę noc Lubka spędziła w przedziale Dracza. I następną też.

Lubka zaparzyła herbatę i otuliła się szczelniej orenburską chustą. Dracz miał nocną służbę i dziewczyna z niecierpliwością oczekiwała rana. Troszczenie się o Dracza sprawiało jej wielką przyjemność! Był za wszystko taki wdzięczny! Zacerowaną skarpetkę, upraną koszulę – wszystko od razu zauważał.

– Och, ty moja rybeńko, wszystkiego potrafisz dopilnować!

Rozmawiając z Łubką wstawiał ukraińskie słowa, a niekiedy w ogóle przechodził na ukraiński, co mu się nigdy nie zdarzało w oficjalnych sytuacjach. Łubka doszła do przekonania, że ukraiński jest najpieszczotliwszym językiem na świecie. Ku zachwytowi Dracza, za puszkę tuszonki kupiła na stacjj ukraińską serwetę w koguty i nakryła nią stolik przy oknie. Dziewczyny nie mogły się napatrzeć na gniazdko

Lubki i biegały tam pod byle pretekstem – oczywiście pod nieobecność Dracza. Cieszyły się szczęściem Lubki bez cienia zawiści. Zresztą, szczerze mówiąc, czego tu było zazdrościć? Kiedy eszelon dotrze do miejsca przeznaczenia, sielanka się skończy. Przecież Dracz się z Łubką nie ożeni! Dlatego właśnie Łubka była jedyną osobą w pociągu, która marzyła o tym, by ta podróż trwała bez końca.

We drzwi wepchnęły się natychmiast po zapukaniu Sońka Pufik i szykowna Zinka Krasnal w pełnym rynsztunku bojowym. Właśnie wróciły z nocnego rajdu po partyjnych wagonach.

– Och, Luba, poznaję tę chustę! Pokaż, spojrzę na ścieg… Tak, to nasza!

– Jak to wasza? – nie zrozumiała Łubka.

– Produkcja orenburskiego łagru! Ja tam przecież kiblowałam! A takich chust, masz pojęcie, ile narobiłam? Miałyśmy naczelniczkę, że nie daj Boże! Jak tylko nie wykonałaś normy – piętnaście dni karceru! A karcer tam był taki, że wynosili z niego na noszach!

Łubka przypomniała sobie, że Sońka rzeczywiście siedziała – za oszustwo czy może za naruszenie przepisów meldunkowych. Zrobiło jej się jakoś głupio i wzruszyła okrytymi chustą ramionami:

– No popatrz: nosi człowiek coś takiego i nie wie… Może są na niej czyjeś łzy…

– Nie przejmuj się, noś! – radośnie odrzekła Sońka. – Co będę żałować koleżance. Ale człowieka aż odrzuca, kiedy na filmach pokazują w takich chustach matki z całym tym pieprzeniem o symbolu ojczyzny. Raz nam taki film w łagrze puścili. Dziewczyny, jak to zobaczyły, wszystkie w krzyk: „Mamo, nie porzucaj mnie na zatracenie!”. Oczywiście, zapalili światło, zaczęło się śledztwo… Ale gówno wykryli, kto po ciemku krzyczał.

– U kogo dzisiaj byłaś, Zina? – spytała Sońka, jakby tego nie słyszała. Zinka Krasnal zrobiła straszną minę.

– U Borowa. Ależ z niego świnia!

– Co chcesz – sekretarz obkomu.

– Jak był już dobrze nagrzany, to mi zaczął obiecywać, że mnie weźmie na sekretarkę. Od razu skumałam, że chce zapłacić mniejszą taksę, a zamiast tego będzie mnie bajerować świetlaną przyszłością.

– Taki już ma zawód, Zinula! – roześmiała się Lubka. – A ty co na to?

– A ja mu mówię jak na spowiedzi, że jestem nieuczona. On na to, że nie szkodzi, jeżeli będę pracować z sercem.

– Patrzcie go, o serce mu chodzi! Coś ty Zina, samym ciałem mu nie dogodziłaś?

– Nie śmiejcie się, dziewczyny, i tak mam nerwy w strzępach. Skończył, zaraza, i od razu się nadął: bez gaci, a taki ważny. I ciągle mnie popędzał, żebym się szybciej ubierała. Jak doszło do płacenia, zaczął kręcić. Nie chciał dać kiełbasy i od razu zaczął mi wciskać ideologiczny kit: że to towar deficytowy i może się przydać w jakiejś ważniejszej sprawie. A ja jestem młoda i zdrowa, po co mam jeść kiełbasę, powinnam dbać o linię. Pytam go: kto tu u nas w pociągu choruje? Wezmę kiełbasę i mu zaniosę. A on na to: „Ja jestem chory na wątrobę!”. No więc postraszyłam go, że poskarżę się Sałymonowi. Sałymon mnie lubi, on wie. I Borow tylko dlatego oddał mi kiełbasę. A na ostatek nawymyślał od wyrzutków społecznych. Osiem lat pracowałam w porcie, a takiego drania nie spotkałam.

– Co fakt, to fakt – przytaknęła Sońka – z marynarzami albo z knajactwem o wiele lepiej. Mogą, co prawda, po pijaku podbić limo, ale potraktują przyzwoicie. I nie prawią morałów, i płacą według umowy. A ci… Nawet taki nie podziękuje za numerek ani żadnego prezentu nie da. Kutwy.

– Co tam, dziewczynki! – machnęła ręką Zinka. – Mam dziś urodziny, zabalujemy! Luba, pokrój kiełbasę: będziemy sobie psuć linię!

Do przedziału wpadła Kaśka Lalucha z jakimś etui w rękach i butelką pod pachą.

– Oj, dziewczyny, opowiem wam coś takiego, że skonacie ze śmiechu! Tylko najpierw się napijmy. – Usiadła obok Lubki i rzuciła etui na stolik. – Zgadnijcie, co tam jest?

– Daj spokój, opowiadaj.

– Byłam dzisiaj u Uszatka. Wiecie, tego szefa odeskiego urzędu celnego. Zaprowadził mnie do przedziału, zapalił perfumowaną świecę. Oczka staremu pierdole biegają, jak u chłopaczka. Rozbieraj się, mówi, kładź się i zamknij oczy. Położyłam się, ale oczywiście zerkam jednym okiem: licho wie, co wymyślił? A on otwiera ten futeralik i zaczyna mnie obkładać kartami; wszystkie kładzie koszulką w dół, a co na odwrocie – nie mogę zobaczyć. A jak potem zobaczyłam – to ze śmiechu o mało majtek nie połknęłam. A on się cały trzęsie, ślina mu cieknie, głaszcze łapami te karty, a mnie nawet nie dotknął. Potem siadł na podłodze i ucichł. Zlękłam się, myślę: może kopnął w kalendarz? A on leży z zamkniętymi oczami, pochrząkując jak świnia. I morda cała szczęśliwa. Nie ruszałam go, niech ma ten swój orgazm. Ubrałam się szybciutko, wzięłam butelkę jako honorarium i etui z kartami.

Kaśka otworzyła etui. Pełne było kart z pornograficznymi obrazkami.

– Och, ty świntucho, pozbawiłaś Uszatka seksualnej satysfakcji!

– Nie pozbawiłam, nie bój się! Ma takich futerałów całą skrzynię. Widziałam, jak w nich przebierał. Żeby szef urzędu celnego miał zostać bez pornosów – nie rozśmieszaj mnie! Lubka, ty umiesz wróżyć. Postaw karty, rączkę ci pozłocę, jak Cygance.

– Najpierw powróżę Zince, ma dziś urodziny.

– Oj, Zinula, nie wiedziałam. Wszystkiego najlepszego!

Przy wtórze śmiechu i radosnych pisków Luba powiedziała każdej, „który król jej pisany”, „co ma na sercu”, a na koniec wywróżyła Zince niesłychane, nieprawdopodobne szczęście.

„Kryzys w Radzie Bezpieczeństwa ONZ!” – ryknęło nagle tak głośno i nieoczekiwanie, że major Brusnikin aż podskoczył.

Używanie aparatury łączności rządowej do innych celów i tak było surowo wzbronione, a słuchanie wrogich radiostacji uważano wręcz za przestępstwo. Tu nawet pułkownikowi Zubrowowi dostałoby się porządnie od naczalstwa. Mimo to Brusnikin przyciszył dźwięk i nadal słuchał chciwie, tym bardziej że nowiny były sensacyjne. Jakby kula ziemska – niby wrzód, który rósł i ćmił przez dziesiątki lat – pękła nagle, wybuchając setkami konfliktów. Wojny rozdzierały świat we wszystkich szwach.

Korea Północna walczyła z Południową, Kambodża i Wietnam znów się nawzajem mordowały. Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza oblegała Ułan-Bator, pomyślnie oswobodziwszy większą część „Mongolii Zewnętrznej”, a oddziały partyzantów salwadorskich z organizacji Farabundo Martiego zbliżały się do Mexico City. Iran znów walczył z Irakiem, Syria okupowała całe terytorium Libanu, a pułkownik Kadafi na czele wojsk szedł na pomoc swemu przyjacielowi pułkownikowi Mengistu Haile-Mariamowi, pobitemu przez powstańców erytrejskich.

Podobnie było w Europie. Armia rumuńska walczyła w Siedmiogrodzie z miejscową ludnością i oddziałami węgierskich ochotników, Bułgarzy i Turcy wyrzynali się nawzajem wzdłuż całej granicy, Jugosławia rozpadła się na sześć części, i nawet na granicy polsko-niemieckiej narastało napięcie, wywołane przez ruch obywateli polskich pochodzenia niemieckiego, opowiadających się za zniesieniem porozumień jałtańskich.

Rada Bezpieczeństwa ONZ obradowała praktycznie bez przerwy, ale nie mogła znaleźć żadnego rozwiązania. Wszystkie walczące strony domagały się wysłania wojsk ONZ w strefę swoich konfliktów, wobec czego nie osiągały niczego, blokując się nawzajem.

Zresztą Rada Bezpieczeństwa bynajmniej się nie kwapiła wysyłać w te rejony obserwatorów, zwłaszcza po tym, jak zniknęło bez śladu kilka oddziałów tajlandzkich i fińskich, które wysłano parę miesięcy wcześniej w rejon pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem. Próby ich odnalezienia spełzły na niczym. Radio ormiańskie powtarzało w kółko, że „żadnych informacji o obserwatorach ONZ Armansky radyo ne posada” i stanowczo prosiło o niezadawanie pytań w tej kwestii. I to wszystko. Tylko rząd Iraku oznajmił nieoczekiwanie, że u niektórych wziętych do niewoli żołnierzy irańskich wykryto niebieskie hełmy.

Zdumiony tą burzą informacji Brusnikin jeździł strzałką po skali, próbując się dowiedzieć, co się dzieje w Związku Radzieckim, ale nie usłyszał nic pocieszającego. W eterze pełno było marszów wojskowych, apeli i komunikatów o działaniach wojennych w różnych zakątkach kraju.

Szczo za szum, szczo za ham uczynywsia? To Saweła na Ukrainie pojawywsia

– dobiegał skądś z południa dziarski śpiew.

Więc za cara, Ruś i naszą wiarę Wznieśmy gromki krzyk: hura! hura!

– odpowiadali z północy monarchiści, a z Kaliningradu grzmiało:

Przeszkód dla nas nie ma, wróg nam nie da rady, Złamie jego siłę nasz czerwony front…* [* „Czerwona młodzież”, tekst S. Fejgin, przeł. J. Tomski].

To internacjonaliści-leninowcy rozpoczynali działania wojenne przeciw rewizjonistom i renegatom.

„Dziś o świcie po długotrwałym przygotowaniu artyleryjskim oddziały zwycięskiej 4. Armii Uderzeniowej szturmem zdobyły miasto Karaganda. Nieprzyjaciel wycofał się, ponosząc ciężkie straty” – donoszono z Azji Środkowej.

„Przy dźwiękach dzwonów i chóralnym śpiewie mieszkańców wyruszyło dziś z miasta Nowogrodzkie Pospolite Ruszenie ze sztandarami w rękach i modlitwą w sercach” – informowała patetycznie daleka północna rozgłośnia. Nie sposób było zrozumieć, dokąd wyruszyło pospolite ruszenie, ani z kim ma walczyć. A tymczasem wzięte w kleszcze w Karpatach dwa pułki wojsk KGB, które miały ze sobą kilka międzykontynentalnych rakiet balistycznych z głowicami jądrowymi, groziły, że wysadzą w cholerę cały świat, jeżeli nie umożliwi się im bezpiecznego przejścia do Albanii.

Mój Boże! – myślał ze zgrozą Brusnikin. Cóż to się wyprawia? Co na to Moskwa, Sztab Generalny, KC? I, gorączkowo kręcąc gałkami, usiłował się dowiedzieć, jakie kroki podjęły w tej sytuacji władze centralne. Łapał jednak wszystko, tylko nie Moskwę. Samara zakatarzonym głosem odczytywała projekt nowej konstytucji opracowany przez Rząd Tymczasowy socjalistów-reformatorów:

„…z wyjątkiem punktu dwunastego artykułu dziewięćdziesiąt dziewięć. W celu doprowadzenia do całkowitej równości wszystkich obywateli wobec prawa…” Tfu, zgiń, przepadnij! Ale zamiast Samary jakiś głos w żwawym dialekcie wołogdzkim czy kostromskim, silnie akcentując „o”, zaczął gadać o Pomorju, o rosyjskiej Północy, rdzennych ziemiach słowiańskich. Co to ma być, na miłość boską? Gdzie się podziewa Moskwa? Przecież chyba nie wyleciała w powietrze? I zupełnie jakby radio się nad nim zlitowało, pojawił się w eterze i całkowicie go wypełnił miły, radosny głos:

„Tu rozgłośnia Majak. Niezwykle pomyślnie zakończyła się wizyta w Indiach prezydenta ZSRR, sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Siergiejewicza Gorbaczowa. Odbyły się liczne spotkania z władzami i społeczeństwem, ze studentami i przedstawicielami biznesu. Wyrażając w imieniu narodu podziw dla rewolucyjnych przemian, jakie wywołała w naszym kraju pierestrojka, mer Delhi ofiarował radzieckiemu prezydentowi na pożegnanie białego słonia, który tradycyjnie jest w Indiach symbolem najgłębszego szacunku.”

Brusnikin aż usiadł i ręce rozłożył. A jednocześnie w dalekiej Moskwie tak samo rozkładał ręce Harding: I co, do diabła, mam teraz napisać w sprawozdaniu dla Departamejntu Stanu?