77856.fb2
W jaki sposób Zubrow wszedł do trzynastej kompanii, nikt nie miał pojęcia. Ale jego wyjście zauważono. Zubrow wyszedł z trzynastej kompanii i zaczęły się dziać cuda. W ślad za nim wysypało się na plac ze trzystu chłopa, ustawili się plutonami, zagrzmiała muzyka i cała rezerwa zaczęła wymachiwać rękami i nogami. I to nie byle jak, ale do taktu, rytmicznie. Plutonowi pokrzykiwali w najlepsze. Przez jakieś dwie godziny zamiast obiadu ćwiczyli musztrę, a potem każdy plutonowy ćwiczył swój pluton wedle własnych zasad: jeden – padnij-powstań, drugi – czołgać się brzuchem po asfalcie (a brzuszki rezerwy już znowu zrobiły się wrażliwe), trzeci kazał biegać w maskach przeciwgazowych. I grzmiały żołnierskie pieśni o taczance i o trzech pancernych, którzy dali odpór podstępnemu wrogowi. I łomotały żołnierskie buty. I słychać było szczęk saperek, bagnetów i kolb – tak zajadły, jakby ćwiczyli najbardziej agresywni pierwszoroczni.
Pod wieczór po brygadzie rozeszły się pogłoski, że rezerwa postanowiła się zemścić na dowództwie, stosując nowy, dotychczas nieznany sposób. Krążyły też inne wieści. Mówiono o masowej psychozie, o wpływie narkotyków, o szkodliwych skutkach wojny afgańskiej, które będą się odbijać nawet w piętnastym pokoleniu specnazowców. Wspominano o odpowiedzialnym zadaniu rządowym, o tajemniczym ładunku. Dziwki, nagle porzucone przez rezerwę, przyniosły z portu plotki o mydle. To zrodziło nową dziwaczną pogłoskę, jakoby rezerwiści po pijanemu zeżarli jakieś zagraniczne mydło, biorąc je czort wie za co. Te same dziwki wyniosły z brygady na miasto wstrząsające rewelacje o masowej psychozie wśród rezerwy, o magicznej sile nowej aparatury, sprowadzonej z zagranicy, za pomocą której to aparatury niejaki pułkownik Zubastow (vel Zubrastow) zmusza tłumy krnąbrnych ludzi, by robili to, co jemu, Zubiejewowi (vel Zachwarastujewowi) przyjdzie do głowy. Cudowna aparatura w jakiś sposób wiąże się z mydłem. Albo jest mydłem napędzana, albo po prostu zagraniczna nazwa aparatury brzmi podobnie jak rosyjskie słowo „mydło”. Plotce o tajemniczym pułkowniku, kierującym psychiką niepokornych, przeciwstawiano pogłoskę o zupełnie innym pułkowniku, skromnym i łagodnym, który jeździ tylko tramwajami i któremu sam Misza-prorok przepowiada wielką przyszłość. Dwie pogłoski współistniały pokojowo przez parę dni, po czym zlały się w jedną, obrosły bardzo wiarygodnymi szczegółami i od tej chwili stały się już faktem, który gotowe były potwierdzić tysiące świadków, utrzymujących, że widzieli wszystko na własne oczy.
A trzynasta kompania nagle przestała istnieć, przeobraziwszy się w batalion. Podwojono liczbę patroli i naprawiono ogrodzenie z drutu kolczastego, dodając nowy. I spoza tego drutu słychać było wrzaski i strzelaninę. Z górnych pięter sąsiednich budynków można było zobaczyć ćwiczenia walki wręcz, czyszczenie broni grubo po północy, pobudki przed świtem, a nawet całonocne ćwiczenia taktyczne. I żołnierze wzdychali: czekamy na to, żeby zostać rezerwą, jak raju na ziemi – czyżby i nam los szykował taki ostatni miesiąc?
Przez trzy dni i trzy noce nowy batalion robił szum na całe osiedle wojskowe i prowokował setki ludzi do stawiania przeróżnych hipotez, a potem odbył się przegląd i pułkownik wygłosił mowę. Co mówił, nikomu z postronnych nie udało się podsłuchać. Ale snuto różne domysły.
– Daję ci wagon artyleryjski – oznajmił Gusiew, robiąc ręką szeroki gest.
– Co? – nie zrozumiał Zubrow.
– Wagon artyleryjski. Oglądałeś filmy wojenne? Oglądałeś. No to przypomnij sobie: wagon artyleryjski to najważniejszy element pociągu pancernego.
– I właśnie z tych zamierzchłych czasów mam otrzymać muzealny wagon?
– Nie, nie z zamierzchłych. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, który w końcu dwudziestego stulecia ma pociągi pancerne. Koleje to główne arterie komunikacyjne Rosji. Na wypadek trzeciej wojny światowej zamierzano należycie zabezpieczyć linie kolejowe i dlatego w skład wojsk kolejowych wchodzą pociągi pancerne i pojedyncze wagony pancerne, zwane, już teraz wiesz, wagonami artyleryjskimi. W czasie pokoju wszystkie stoją w konserwacji. Czekają na swoją chwilę. No i doczekały się. Jasne, że wszystkie były skoncentrowane w centralnych rejonach kraju – stąd strumień wojsk i uzbrojenia miano skierować ku granicom. W zachodnich okręgach przygranicznych nie miały nic do roboty. W naszym Okręgu Odeskim została tylko jedna sztuka. Patrz i podziwiaj.
I Zubrow rzeczywiście podziwiał. Było co. Wagon artyleryjski to szesnastokołowy wagon o masie stu dwudziestu ton, zakuty w pancerz. Nad pierwszą grupą kół mieści się wieża czołgu T-72, nad drugą – wieża Szyłki – samobieżnego zestawu przeciwlotniczego ZSU-23-4. Sądząc z uzbrojenia, wykonano to cacko co najmniej dziesięć lat temu, ale wyglądało jak nowe, ponieważ długie lata stało w parowozowni, zakonserwowane smarem ochronnym i opatulone w brezent. Teraz brezent i smar usunięto, i wagon ukazał się swemu przyszłemu dowódcy w całej krasie.
– Wejdziemy?
– Wejdziemy, towarzyszu generale. Zapachniało świeżą farbą.
– Na samym przedzie jest wieża czołgu.
– Najzwyklejsza wieża z najzwyklejszego czołgu?
– Właśnie. Za celność nie ręczę. Ale lepiej strzelać niezbyt celnie niż wcale. Armata ma niesamowitą siłę rażenia. Nikt na Zachodzie nie montuje takich na czołgach. A ładowanie jest automatyczne: 8-9 wystrzałów na minutę. Miejsca w wagonie jest sporo, toteż zapas pocisków masz tu pięć razy większy niż w zwykłym czołgu. A druga wieża pochodzi z naszej Szyłki. Przez dwadzieścia lat Amerykanie nie mieli niczego w tym rodzaju, ma ona radar i cztery sprzężone działka, szybkostrzelność – cztery tysiące wystrzałów na minutę. To oczywiście staruszka, ale do obrony przeciwlotniczej się nada. Polecam ją też do zwalczania celów naziemnych. Teraz obejrzyjmy resztę. Tu jest twój punkt dowodzenia z aparaturą obserwacyjną i łączności wewnętrznej. Wagon artyleryjski idzie przed lokomotywą, częściowo zasłaniając maszyniście pole widzenia, toteż w twoim punkcie dowodzenia jest zainstalowany panel zdalnego sterowania. Zapoznaj się ze wszystkimi tymi przyrządami. Prócz ciebie będzie tu stale przebywać porucznik wojsk kolejowych. Do składu twojego batalionu dołączam cały pluton kolejarzy – maszynistów, mechaników, speców od naprawy mostów i torów, obsługę wież. Ich dowódca niebawem się u ciebie zamelduje i pokaże całe gospodarstwo. A tu jest twoja kabina dowodzenia. Komfort jak u dowódcy krążownika. Obok znajduje się kabina łączności. Wczoraj zamontowaliśmy dodatkowo sprzęt radiowy, w tym radiostację R-600.
– R-600? Łączność rządowa?
– Oczywiście. Wykonujesz odpowiedzialne zadanie rządowe. Będziesz utrzymywać stałą łączność ze mną, z centralnym punktem dowodzenia i z Instancją. Oczywiście, wysuwane anteny są bardzo ciężkie i można je ustawiać tylko w czasie postojów.
– A kto będzie pracował na R-600?
– Z taką radiostacją nie poradzi sobie nikt prócz eksperta z wieloletnim doświadczeniem w łączności rządowej. Oddaję ci mojego osobistego szyfranta-radiooperatora, majora Brusnikina. A oto i on we własnej osobie ze swoją aparaturą.
Z kabiny łączności spojrzała na Zubrowa wesoła umorusana gęba.
– Towarzyszu generale, proszę o pozwolenie zameldowania się nowemu dowódcy!
– Melduj się.
– Towarzyszu pułkowniku, major Brusnikin melduje się do objęcia stanowiska szefa łączności batalionu.
– Witam, majorze.
– Ku chwale ojczyzny, towarzyszu pułkowniku.
– Co teraz robicie, majorze?
– Przygotowuję aparaturę do działania w warunkach bojowych.
– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?
– W centrum nasłuchowym w Hawanie, towarzyszu pułkowniku.
– Tak, przypominam sobie. Pracujcie dalej.
– Tak jest.
Huknęła komenda i przetoczyła się po bezkresnym placu, odbiła się w oddali szczekliwym echem. Batalion zamarł bez ruchu. Ani drgnie. Tylko Zubrow wygląda jak przebierający nogami narowisty ogier. Przepełnia go radosne szaleństwo. Chlasnął się szpicrutą po cholewie i warknął krótko:
– Kapral Sałymon!
– Jestem!
– Czterdzieści kroków na wprost! Marsz!
Sałymon wyrąbał czterdzieści kroków, znieruchomiał. Czeka. Batalion też czeka, bez ruchu. Co ten Zubrow jeszcze wykombinuje? Co mu strzeli do głowy? Tylko okiem strzyże. Ogier, prawdziwy ogier.
– Zademonstruj swoją siłę, Sałymon.
– Tak jest!
Sałymon chwycił prawie trzymetrową antenę. Machnął nią lekko jak cygańskim batem. Zafalowała antena niczym wijący się wąż. Sałymon zrobił wdech-wydech. Długo się przymierzał, popatrując na zgrabną brzózkę na skraju placu.
– Sa-a-ałymon – śpiewnie przeciągnął Zubrow pierwszą część komendy i ostro zakończył: – Wal!
Sałymon zamachnął się jak dyskobol, zrobił pełne koło, ciągnąc za sobą po ziemi koniec anteny, cisnął świszczącą stalową pętlę i zarzucił ją na pień brzózki. Antena owinęła się wokół pnia, zacisnęła. I opadła. Brzózka stała przez chwilę, po czym runęła.
– Doskonale. A gdyby taką anteną przyłożyć komuś po grzbiecie? Złamałoby mu kręgosłup od pierwszego razu? – zapytał sam siebie Zubrow i z przekonaniem sam sobie odpowiedział: – Złamałoby.
I batalion w milczeniu zgodził się ze swym dowódcą.
– Kapralu Sałymon!
– Jestem!
– Mianuję was swoim ochroniarzem i adiutantem do specjalnych poruczeń z zachowaniem funkcji szefa batalionu i awansuję was do stopnia plutonowego!
– Ku chwale ojczyzny!
– Do szeregu wstąp!
– Tak jest!
– No, więc widzicie, sukinkoty. Zawsze miałem wszelkie pełnomocnictwa…
Na te słowa przez szereg przebiegła lekka falka aprobującego uśmieszku. Każdy poznał na własnej skórze pełnomocnictwa Zubrowa. I każdy pamiętał, że pułkownik swoje pełnomocnictwa wykorzystywał do ostatka, a nawet trochę je przekraczał.
– A teraz otrzymałem pełnomocnictwa nadzwyczajne. I w związku z tym zarządzam, co następuje: każdy rozkaz każdego dowódcy, od starszego szeregowego do pułkownika, należy wykonać za wszelką cenę. – Obrzucił batalion przenikliwym wzrokiem i powtórzył ciszej: – Każdy rozkaz, za wszelką cenę.
– Wymówił te słowa niemal półgłosem, ale usłyszano go nawet w ostatnich szeregach.
– Jeżeli dla wykonania rozkazu trzeba będzie poświęcić życie – poświęcimy. Bo czemu go żałować? To nie jest rozkaz, dla którego szkoda ryzykować życie. To nie jest kraj, dla którego żołnierz nie jest gotów życie poświęcić. Idziemy na śmierć. Wszyscy. Co za różnica, czy dzień wcześniej, czy dzień później? A jak zdychać, to pięknie. Zdechniemy, ale rozkaz ojczyzny wykonamy!
– Wykonamy – odpowiedział głucho batalion.
– Za niewykonanie jakiegokolwiek rozkazu przegonię pod wyciorami. Za świadome niewykonanie po stu wyciorach Sałymon jeszcze anteną przyłoży. Za niewykonanie rozkazu plutonowego – jedno uderzenie anteną. Za niewykonanie rozkazu chorążego – dziesięć uderzeń anteną. Za niewykonanie rozkazu oficera – sto anten. No, a jeśli ktoś nie wykona mojego rozkazu… – Zubrow zamyślił się na sekundę. – Temu, kto nie wykona mojego rozkazu… wybaczę. Ale radzę moje rozkazy wypełniać. Nie mnie służycie, sukinkoty, tylko naszej ojczyźnie. Śpieszmy ją ratować. Co wieziemy – ani mnie, ani wam nie wiadomo. Może to coś takiego, co uratuje nasz kraj. Jeżeli to dowieziemy, kraj będzie żyć i pracować swobodnie i radośnie. Jeśli nie dowieziemy – może się zawalić w cholerę. I będzie nami rządzić każdy, kto się nawinie. Ale nic z tego! Ładunek dostarczymy. Za wszelką cenę. Za wszelką! Otrzymałem rozkaz sformowania batalionu tylko z ochotników. Ale tu wykorzystałem po raz pierwszy swoje nadzwyczajne pełnomocnictwa: żadnych ochotników. Zawsze tak było: dowódca otrzymuje rozkaz dotyczący tego, co ma zrobić, a jak, to już jego głowa. No i mnie właśnie polecono dostarczyć ładunek, a jak to zrobić – miałem zadecydować sam. I zadecydowałem: bez ochotników. Ojczyzna upada. Trzeba ją ratować. I nie obchodzą mnie wasze chęci. Biada krajowi, którego bronią tylko ochotnicy. Bo jeżeli chętnych do tego, by umrzeć, nie znajdzie się wystarczająco wielu, to co wtedy? No więc, kogo znam, komu ufam, kogo widziałem w akcji, tego wziąłem. A teraz, jeżeli każę zginąć, zginiemy wszyscy. Są pytania?
– Nie ma!
– No to z Bogiem.
Ciocia Mania patrzyła z dezaprobatą, jak Lubka w wyzywającym szlafroczku drepcze do kuchennego kranu.
– Sumienia nie masz, dziewucho: żeby wstawać po dwunastej! A morda opuchnięta! Na co te chłopy lecą?!
– Taką już mam robotę, ciociu Maniu: zawsze na trzecią zmianę, powinnam dostawać przydział mleka za szkodliwość! – zachichotała Lubka i posłała sąsiadce soczystego całusa.
Była to ich zwyczajna sprzeczka. Pozostali sąsiedzi o tej porze byli w pracy, a emerytka ciocia Mania nudziła się bez towarzystwa. Lubce jej reprymendy nie przeszkadzały.
– Wychowuj mnie, wychowuj, ciociu Maniu! Jak mnie nawrócisz na właściwą drogę, Bóg ci wszystkie grzechy odpuści! Sama też pewnie balowałaś za młodu?
– Ty moich grzechów nie licz!
– Gdzie mi tam, dalej niż do stu nie umiem liczyć!
– Pomyślałabyś o sobie, bezwstydnico: dwadzieścia osiem lat – i ani rodziny, ani niczego! Myślisz może, że jeszcze zdążysz? Żeby mnie tak wątroba bolała, jak ty zdążysz!
Dziś przepowiednie cioci Mani brzmiały bardziej ponuro niż biblijne proroctwa, ale zaspana Lubka tego nie zauważyła i ciągnęła dalej wesoło:
– A może dam sobie zrobić dzieciaka i podrzucę ci na wychowanie: będziesz mu prawić morały od rana do wieczora!
– Tfu, tfu, łajdaczko! I przestań kręcić kranem! Nie umyłaś swojej wybitnej urody, kiedy wszyscy normalni ludzie to robią, to chodź teraz wypaćkana tuszem! Nie ma wody i nie będzie. Rzęsy sobie rozlepisz, jak deszczyk spadnie, poczekaj!
– A dlaczego, ciociu Maniu? – przestraszyła się Lubka.
Do kłopotów z wodą mieszkańcy Odessy byli przyzwyczajeni; w ciągu ostatnich paru lat puszczano ją zazwyczaj najwyżej na trzy godziny dziennie. Nocą zaś wodociągi nie działały jeszcze od czasu drugiej epidemii cholery. Ciocia Mania więc nie irytowałaby się z powodu głupstwa.
– A dlatego, że ostapieńcy zajęli Bielajewkę! Idą teraz na Odessę!
Łubka aż przysiadła.
– Wiesz na pewno, ciociu Maniu?
– A jakże! Z samego rana pół miasta z wiadrem obleciałam! A przy studni w Kanawie komuchy wartę wystawiły, nikogo nie dopuszczają.
Trudno było o gorsze nowiny. Co znaczą słowa „zajęli Bielajewkę”, Odessa wiedziała dobrze od czasu wojny. Najprostszym sposobem zdobycia miasta było odcięcie go od jedynego źródła wody.
Ciocia Mania dobrze pamiętała mały zielony kieliszek, którym dzielono ostatnie w całym mieszkaniu wiadro wody, kiedy nadeszli Niemcy. Wówczas jednak udało się przetrwać: miasto stosunkowo szybko się poddało, Niemcy, kiedy doń wkroczyli, okazali się Rumunami, a naprawdę źle zrobiło się o wiele później – kiedy wkroczyły jednostki SS i na ulicach pojawiły się szubienice.
Teraz zaś, w szerzącym się rozgardiaszu, można się było spodziewać wszystkiego. Nawet najbardziej otrzaskani pośród ulicznych smyków nie zawsze potrafili wymienić nazwy wszystkich powstańczych armii, band maruderów i partii politycznych. Co prawda, każde umorusane cudowne dziecko (a innych odeskie mamy nie wydawały na świat od czasów przedrewolucyjnych) mogło zapędzić w kozi róg najlepszego zachodniego sowietologa, ale jemu także zdarzało się pogubić.
– Komuchy, socjały, zielone socjały, monarchiści, konstytucyjni petlurowcy, sawełowcy, niebiescy bracia, czarnomorcy, autonomiści…
– Głupku, zapomniałeś o ostapieńcach! Już się nie liczy. Skucha!
Krążyły słuchy, że ostapieńcy są bezlitośni wobec napływowych, a napływowy był każdy, kto nie potrafił poprawnie wymówić ukraińskiego słowa pałanycia.* [*Kołacz].
Byli wśród nich erudyci, którzy potrafili uzasadnić pretensje Ukrainy do dowolnego terytorium, nawet do autonomii kanadyjskiej. Byli też weseli chłopcy, gotowi bezkrytycznie bronić tych roszczeń. To co, że bez cienia dowodów, kronik albo wykopalisk. Ewentualnemu oponentowi proponowali uprzejmie, by wymówił słowo-sprawdzian i, jeśli mu się to nie udawało, zapraszali z ukłonem:
– Proszu pana do hiłłaky!* [*Proszę pana na gałąź!].
Na razie stoją o pięćdziesiąt kilometrów od Odessy. Ale gdyby weszli do miasta, mogliby na najbliższej akacji powywieszać przedstawicieli wszelkich narodowości prócz Greków – a i to tylko dlatego, że o odeskich Greków zatroszczył się swego czasu osobiście towarzysz Stalin. Ciocia Mania powiedziała Lubce, że już otwarto prywatne kursy Abrama Sołomonowicza Mendelsona, który uczy wymawiać słowo pałanycia metodą intensywną, a opłatę pobiera w wodzie. Za naukę dzieci bierze dwa razy mniej, ale nie z altruizmu, tylko z szacunku dla uczciwego biznesu: młodzi przyswajają sobie wiedzę dwa razy szybciej.
Ciocia Mania słyszała, że istnieje także kurs poszerzony, gdzie oprócz słowa kluczowego przerabia się popularne przekleństwa i obelgi, które mają ostatecznie przekonać egzaminatorów o niewinności delikwenta.
– A ty się zapisałaś, ciociu Maniu?
– A na szczo meni, sim bolaczek twojemu boćkowi w peczinku, w żydiw ridnij mowy wczytysia?!* [*Żeby siedem chorób twojego ojca tknęło, po co mam się uczyć ojczystej mowy od Żydów?!] – zareplikowała ciocia Mania.
I wstrząśnięta Lubka ani wtedy, ani nigdy nie odgadła: czy obrotna baba zdążyła od rana przejść intensywny kurs, czy umie tak mówić od czasu bezgrzesznej młodości.
Tak czy owak, czas było iść do roboty, i Lubka postanowiła do zmycia wczorajszego makijażu raczej zużyć francuski lotion niż choćby sto gramów z półtora litra wody, które wydzieliła jej ciocia Mania.
– Cześć, Łubka! Ale się wymyłaś, paskudo!
– Lubasza, słyszałaś? Ostapieńcy idą! Zabalujemy z fajnymi chłopczykami!
– Lubka, zamienię dwadzieścia sztuk na dolce, po kursie południowo-zachodnim!
– Luba, kochana, padniesz: przywieźli mydło, cały transport!
Z tej kanonady powitań Lubka wyłowiła tylko nowe słowo „mydło” i zaczęła wypytywać, o co chodzi.
– Na kiego grzyba mydło, skoro wody nie ma?
– Nie bój nic, kochana, namydlisz się. Sienia Palony obiecywał, że towar poza Portofrankowską nie wyjdzie! Wyobrażasz sobie – kontenery z Ameryki, tak tam pisze: „Made in Canada”. Mój chłop przez całą noc w nadgodzinach rozładowywał, rano ledwie miał siły, żeby się napić rosołu!
W całej Kanawie aż wrzało, wszyscy omawiali sensacyjną wieść. Łubka nie kwapiła się iść do portu, obiły jej się bowiem o uszy słowa „dworzec” i „Specnaz”. Żaden śledczy nie wyłowiłby z wyszukanego odeskiego slangu związku między nadziejami Łubki na słodkie życie a trolejbusem „jedynka”, który rzeczywiście kursował tylko jeden raz na dobę.
Ale właśnie do tego trolejbusu wciskała swoją idealną figurę Łubka Tapeta, trzymając pod pachą własnej roboty torbę-banan. W torbie były: dowód tożsamości obywatelki Związku Radzieckiego, świadectwo urodzenia w mieście Odessie, paczka amerykańskich podpasek super na wypadek obfitej miesiączki, koronkowe majtki Diora, opakowanie bezpiecznych jednorazowych maszynek Gillette, orenburska chusta z koziego puchu i tomik Jesienina.
Na dworcu cuchnęło moczem, mazutem i innymi paskudztwami. Tutaj każdy pocałunek był jak ostatni. Tutaj uderzały w samo serce bezdomność i sieroctwo, i człowiek miał ochotę coś podpalić: jakiś magazyn albo komitet miejski.
W tłumie snujących się bez celu postaci Lubka dostrzegła jakieś zorganizowane działanie w pobliżu bocznicy, gdzie nie było żadnych obwieszczeń. Komenderował tam mężczyzna, przepasany czymś, co ściągało go w pasie mocniej, niż lekki pas z koalicyjką; był czarniawy, zgrabny, o zbójeckich oczach. Oczywiście Lubka ruszyła w kierunku, w którym ciągnęli wszyscy, nie poznając się nawzajem, albo zręcznie udając, że się nie znają. Łubka, wykonawszy serię zalotnych spojrzeń i podrygów pupą, ulokowała się na półce bagażowej razem z jakąś wywłoką. I zasnęła natychmiast, jeszcze zanim koła zastukały na stykach szyn.
– No jak, Zubrow, wszystko załadowałeś?
– Wszystko, towarzyszu generale.
– Wszystko sprawdziłeś?
– Tak jest.
– Szkoda, że nie mam drugiego wagonu artyleryjskiego. Musisz sobie radzić z jednym. W drodze kilka razy będziesz się musiał cofać, przeformowywać skład. Staraj się zachować taką kolejność, jak teraz: platforma balastowa z szynami, podkładami i narzędziami remontowymi, za nią wagon artyleryjski, potem lokomotywa spalinowa, za nią – cysterna z paliwem, wagon z kontenerem, wagony pasażerskie batalionu i otwarte platformy z wozami bojowymi i gazikami.
– A kogo tam jeszcze doczepiają?
– Dodatkowe obciążenie dla ciebie…
– Jakie obciążenie?
– Widzisz, Zubrow, kazano mi przy pierwszej sposobności wyekspediować do Moskwy towarzyszy partyjnych. I ty właśnie jesteś tą pierwszą sposobnością. I ostatnią.
– Litości, towarzyszu generale. Co ja pocznę z tymi darmozjadami? Czym ich żywić?
– Słuchaj, ani mnie, ani tobie nikt nie kazał dowozić ich do Moskwy. Mamy ich tylko wyprawić z Odessy. A później…
– Rozumiem, ale jak dojadę do Moskwy i każą mi napisać w raporcie całą prawdę…
– Prawdą będzie to, co napiszesz.
– A jak ja ich przewiozę przez zbuntowane tereny? Wiecie, jak tam ludzie nienawidzą komunistów? Będą z tego tylko kłopoty.
– Wręcz przeciwnie. Za przejazd przez zbuntowane terytoria zażądają od ciebie haraczu. Postawiłem ci wprawdzie w kabinie dowodzenia trzy walizy pieniędzy, tylko że nikt teraz nie chce radzieckich rubli. Na kogokolwiek byś się nadział, na anarchistów czy monarchistów, każdy chętnie wyrównałby rachunki z komunistami. Zresztą sam się zorientujesz. Mnie też nie jest na rękę ich teraz niańczyć. Ledwie wypędziłem znad Bielajewki ostapieńców – już się pchają inni. A na dodatek każą mi się jeszcze zajmować Mołdawią. Ale tym się nie przejmuj. Oto główne zadanie: z Moskwy przyszło polecenie, żeby dostarczyć nie tylko ładunek, ale i Amerykanina, który go wiezie. I choćby nie wiem co, ale jego musisz dowieźć całego i zdrowego… O, właśnie idzie. Przywitaj się grzecznie, potem ci wszystko wyjaśnię.
Poszedł krzepki uśmiechnięty facet, nieco starszy od Zubrowa, ubrany, jakby się wybierał na piknik.
– Mister Ross, to jest dowódca naszego pociągu. On właśnie dowiezie pana, tak jak się umawialiśmy, do samej Moskwy, i ładunek też pomoże dostarczyć na miejsce. Poznajcie się, panowie: pułkownik Zubrow.
Uścisk dłoni Amerykanina był sympatyczny: szczery i życzliwy.
– Na imię mi Paul – wymówił starannie.
– A mnie Wiktor. Świetnie mówi pan po rosyjsku, Paul!
– O, nie, nie. Brakuje mi praktyka. Będę rad ulepszać swój język. To jest nadzwyczajnie uprzejme, towarzysze, że tak miło zgodziliście się mi pomóc.
– Drobiazg – uśmiechnął się Gusiew. – To zwyczajna rzecz. Naszym obowiązkiem jest zacieśnianie kontaktów międzynarodowych. Poza tym wie pan przecież, jak się u nas teraz popiera prywatną inicjatywę. A pan jest wszak przyjacielem naszego kraju, Paul. Zaraz towarzysz Zubrow ulokuje pana w przedziale. Gdzie pański bagaż?
Cóż było robić? Zubrow przywołał Dracza, wziął go na bok i polecił półgłosem:
– Tego gościa – do oddzielnego przedziału, obok twojego. Ściśnij tam chłopców. I – jak z jajkiem. To Amerykanin. Uważaj, rozumie po rosyjsku. Później ci wszystko wyjaśnię, jak sam się połapię.
Kiedy Dracz zabrał zadowolonego Paula, za którym poniesiono walizy, Zubrow poprosił o szczegółowe instrukcje:
– Towarzyszu generale, jak mam go traktować w drodze?
– W tej kwestii nie mamy wytycznych. Masz go razem z ładunkiem dostarczyć całego i zdrowego, to wszystko. Sam nie mam pojęcia, co to za ptaszek. Jeżeli szpieg – wieziesz go do aresztu. Jeżeli konsultant, który wie, jak się obchodzić z tym tajnym sprzętem – to znaczy, że pracuje dla naszych. Kiedy go powitałem, z pełną pompą, a jakże, to wcisnął mi legendę, że jest biznesmenem. Wiezie kontener mydła do Moskwy według umowy z jakąś spółką. Na wszelki wypadek przyjąłem legendę za dobrą monetę i zaproponowałem mu pomoc. Wytłumaczyłem, że szybciej niż eszelon wojskowy nikt go nie dowiezie. Rżnie głupa: wszystkim się zachwyca, o wszystko wypytuje. Trzeba przyznać, że zręcznie to robi. Więc dopóki nie bryka, najlepiej udawaj, że wierzysz w te banialuki. Ale nie spuszczaj go z oka!
– Tak jest, towarzyszu generale!
Lokomotywa szarpnęła wagonami. Zubrow wskoczył do ostatniego i generał Gusiew nie zdążył ani uścisnąć mu ręki, ani życzyć szerokiej drogi.
Tak więc ruszył eszelon: z batalionem, z nieznanym ładunkiem, z tajemniczym cudzoziemcem, z partyjnymi bossami, z portowymi prostytutkami, które się doń nielegalnie zakradły, i z bezzasadnie pompatyczną nazwą „Złoty”.