77856.fb2 Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Rozdział 16

PRZEBUDZENIE

Pułkowniku, nie śpisz?

– Nie śpię. Przy okazji, na imię mi Wiktor.

– A mama jak cię nazywała?

– Łobuziakiem. A ciebie?

– Ksanoczka…

– Moje biedne dziecko…

– Naprawdę chciałeś się dzisiaj zastrzelić?

– Głuptasie, skąd ci to przyszło do głowy?

– Tak mi się jakoś wydawało.

– Daj spokój, nie myśl o tym.

– Chcę ci powiedzieć… Nie będziesz się śmiał?

– Nie będę.

– Słowo honoru?

– Bez tego się nie obejdzie?

– Obejdzie się. Możesz się śmiać, proszę bardzo! Ja cię jeszcze wtedy pokochałam. Na placu. Byłeś wtedy taki…

– Z tą rozwaloną gębą?

– Nie waż się śmiać. Bo cię ugryzę!

– Aha, znowu chcesz gryźć?

Oksana wybaczyła wszystkim swoim poprzedniczkom. Każdej troszeczkę pozazdrościła i każdej odrobinę pożałowała – dlaczego musiały się z nim rozstać? Z tą myślą usnęła, objąwszy go, starając się zachować tę bliskość przynajmniej do rana. Wciąż jeszcze przerażał ją czarny rewolwer.

Szary świt wsączał się powoli przez tripleksowe pancerne szyby. Och, poleżeć tak jeszcze minutkę, twarz przy twarzy… Albo pięć minut… dziesięć… Na takie myśli, Zubrow to wiedział, jest tylko jeden sposób – gwałtownie zerwać się z łóżka. Ale żal budzić dziewczynę. Ostrożnie wyswobodził się z obejmujących go ramion. W porządku, śpi. Nie obudzi się teraz do wieczora. Okrył się cieplej. Wyśpij się za mnie, dziecino. Nie musisz iść do szkoły.

Wysunął dalmierz peryskopowy, rozejrzał się wokół pociągu. Po wczorajszym pijaństwie wielu obudzi się dopiero w południe. To dobrze. Lepiej brać ich do galopu pojedynczo lub małymi grupkami, niż wszystkich naraz. Na razie trzeba zaczekać. Śpią. Zubrow nie tracił czasu – umył się, ogolił, odprasował muridur i wziął się do czyszczenia butów, w przerwach między tymi czynnościami zerkając w peryskop. Miał w polu widzenia prawie 360 stopni, tylko od tyłu przeszkadzała mu wieża działa przeciwlotniczego i lokomotywa.

Oto pierwszy ptaszek: Sałymon przy ostatniej platformie wytężył się ze wszystkich sił i postawił przewrócony GAZ-166 z powrotem na koła. Ani chybi postanowił się urwać. Decyzja w zasadzie słuszna – co ma do roboty dobry żołnierz pośród tej bandy? Ale wieczorem, moi kochani, nie będziecie już bandą, już moja w tym głowa. I ty też, Sałymon, nigdzie teraz nie pojedziesz. Dopóki ja nie wydam rozkazu. Zubrow już chciał wyjść, ale rozmyślił się. Dobry żołnierz nie wyruszy w step bez odpowiedniego zaopatrzenia. Zwłaszcza jeśli puszki z konserwami ktoś wywalił w błoto.

Zubrow przewidywał trafnie. Sałymon na suchszym miejscu rozłożył brezentową płachtę i zaczął na niej układać konserwy i skrzynki. Zbieraj, Sałymon, zbieraj zapasy! A my tymczasem wyglansujemy do połysku lewy but.

Od czasu do czasu Zubrow zerkał na krzątającego się zapobiegliwie Sałymona i myślał: siłacz nie odejdzie sam. Zabierze ze sobą swoją królową karo. I rzeczywiście, jego gołąbeczka już wygląda z wagonu. Sałymon zarzucił sobie tobół z zapasami na ramię – normalny człowiek nigdy by takiego ciężaru nie dźwignął – i poniósł go w stronę samochodu. Teraz nadeszła właściwa pora. Zubrow otworzył pancerny właz i lekko zeskoczył na ziemię.

Ranek był paskudny, ponury i deszczowy. Postrzępione chmury przepływały nad ziemią tak nisko, że zdawało się, iż za chwilę zahaczą o dachy wagonów. Wszędzie wokół olbrzymie kałuże. Zimno, szaro i obrzydliwie, jak w wychłodzonej łaźni.

Sałymon splunął pod nogi – nie przypuszczał, że jego służba zakończy się tak smętnie w równie ponury dzień. Ale widać było mu to pisane. A więc trzeba iść.

Eszelon śpi, nie przeczuwając jeszcze, jakie będzie jego przebudzenie. Zieją pustką wybite okna, czyjś wypatroszony siennik szarpie wiatr, a spod wagonu wystają czyjeś nogi – kto wie, śpiącego czy zabitego?

Wytoczyć nowiutkiego gazika nie pozwoliło Sałymonowi sumienie. Ale obok platformy poniewierał się jeszcze jeden, przewrócony kołami do góry. Tego Sałymon weźmie. Przecież i tak go tu zostawią, zardzewieje jak traktor porzucony na kołchozowym polu. Według takiej samej zasady gromadził Sałymon zapasy. Gdyby je brał z wagonów, byłoby to złodziejstwo, ale to, co zostało wyrzucone w błoto jest teraz niczyje. Nie należy do nikogo. Sałymon zaraz wsadzi Zinkę do wozu i ruszą szukać szczęścia gdzie indziej.

Niesie Sałymon tobół, patrzy w ziemię. Pod takim ciężarem trudno nie zgiąć karku. Żeby się przynajmniej nie poślizgnąć na tym błocie! Gorzej tu, niż na poligonie w Szerokiej Polanie, choć, jak wiadomo, gorszego nikt nie widział.

I nagle ujrzał Sałymon na linii swego wzroku parę błyszczących, wyglansowanych butów. Tańczyły na nich słoneczne zajączki, mimo że słońca nie było. I chociaż Sałymon nie mógł podnieść głowy, żeby spojrzeć na ich właściciela, wiedział doskonale, do kogo należą.

– Dokąd to się wybierasz, Sałymon? – rozległ się łagodny głos.

I domyśliwszy się najwidoczniej zamiarów Sałymona, pochwalił:

– Pięknie, pięknie. Kucharzowi Tarasyczowi pomagasz, troszczysz się o ludzi, nosisz żywność. To się chwali.

Sałymon rzucił tobół, wyprostował się, wyprężył. Zubrow stał przed nim świeży i wyelegantowany, niczym na defiladzie, ogolony i pachnący wodą kolońską. I oczy miał wesołe.

– Pięknie, pięknie – ciągnął pułkownik. – A jak myślisz, Sałymon, starczy nam teraz żywności, żeby dojechać do Moskwy?

– Starczy – z przekonaniem zapewnił Sałymon. – Trochę gąb do żarcia ubyło.

Zubrow zgrzytnął zębami, ale uśmiech nie schodził z jego twarzy.

– O ile gąb batalion się zmniejszył?

– Zabitych jest ze trzydziestu, czterdziestu. Zubrow dłużej nie udawał beztroski.

– Nie liczyłem dokładnie – dodał Sałymon – ale rannych będzie około sześćdziesięciu, w tym dwudziestu ciężko.

– Mamy w zapasie błogosławioną śmierć?

– Zgodnie z przydziałem po jednym zastrzyku na każdego, według pierwotnego stanu liczebnego batalionu.

– Ciężko rannych nie możemy ani zabrać ze sobą, ani zostawić. Jak każe tradycja Specnazu, sami musimy wstrzyknąć rannym błogosławioną śmierć. Robiłeś to już kiedyś?

– Robiłem, towarzyszu pułkowniku.

– A więc mi pomożesz. To zadanie dla nas dwóch.

– Zrozumiano.

– Jeszcze jakieś gęby ubyły?

– Tak jest. Ale to już pozaregulaminowo. Wszystkie dziwki uciekły z eszelonu.

– Wszystkie co do jednej?

– Nie, dwie zostały.

Zubrow nagle znów stał się uprzejmiejszy, przeszedł na „wy”, czego nigdy wcześniej wobec podwładnych nie robił.

– Towarzyszu sierżancie, te, które zostały, to nie dziwki, tylko kobiety. Należy je traktować z szacunkiem. Przekażcie wszystkim, że za brak szacunku wobec kobiet będzie stosowana kara chłosty wyciorami, tak jak za lekceważenie zasad regulaminu.

– Tak jest, przekażę!

– A teraz mojego kierowcę Czyrwę Lidera do mnie! Mam nadzieję, że nie jest ranny?

– Nie jest, towarzyszu pułkowniku. Ale… uciekł.

– Ach tak. Wy, towarzyszu sierżancie, oczywiście, kazaliście mu zostać, a on…

– Tak jest – odparł służbiście Sałymon. Pokraśniał przy tym tak silnie, jak do tej pory zdarzyło mu się tylko raz w życiu, i to w dzieciństwie. Uratowało go to, że Zubrow w tej chwili obserwował step, dlatego też nie zauważył rumieńca wstydu i nie odkrył kłamstwa.

– A więc, sierżancie Sałymon, wydaliście Czyrwie Liderowi rozkaz pozostania, a on go nie wypełnił i nie został?

Na pytania dowódcy należy odpowiadać dobitnie i wyraźnie: „Tak jest!”, a głos powinien być czysty, niczym kaskady górskiego wodospadu. Ale owa kryształowa czystość nie zadźwięczała w głosie Sałymona. Brzmiał on ochryple i niewyraźnie, jakby sierżant właśnie płukał gardło, i trudno było dosłyszeć odpowiedź. Ale Zubrow zrozumiał ją właściwie i nie powtórzył pytania.

– Jeżeli wy puściliście Lidera, towarzyszu sierżancie, to wy również musicie go schwytać.

– Dostanę go – zapewnił Sałymon. – Ziemia rozmiękła od deszczu, Lider daleko nie zajedzie, zresztą ślady są widoczne.

– W takim razie jedź, sam zajmę się rannymi. Jak chcesz, możesz wziąć ze sobą swój tobołek i dziewczynę, nie będziesz się nudził.

Co za człowiek z tego pułkownika! Tak nagle, bez uprzedzenia! Toż to jak cios pięścią między oczy!

A przecież Zubrow pozwolił mu zabrać ze sobą Zinkę i zapasy, więc jakby mówił: chcesz mnie oszukać i uciec – idź do diabła, zakładników nie bierzemy. Wstyd się zrobiło Sałymonowi.

– Lepiej wezmę, towarzyszu pułkowniku, paru chłopaków do pomocy.

– Możesz wziąć – zgodził się pułkownik. – Czyrwa Lider jest mi bardzo potrzebny.

– Dostarczę go żywego lub martwego!

– Tylko żywego, Sałymon. Tylko żywego.

Żmija pewnie prowadził GAZ-166 po śladach zostawionych przez Czyrwę.

– Nie zauważyłeś, Sałymon, nic niezwykłego?

– Gdzie?

– U Zubrowa na szyi.

– Nie. A co miałem zauważyć?

– Jedwabny szaliczek.

– I co z tego?

– A po co mu szalik?

– Przecież u Afgańców cały Specnaz w jedwabnych szalikach chodził! Raz, że to elegancja, dwa, cały czas człowiek musiał głową kręcić na wszystkie strony, więc żeby się szyja nie obcierała, wkładał szalik. Piloci myśliwców zawsze w czasie wojny zużyte spadochrony tną na szaliki. Znałem jednego, co już poszedł do cywila, co dobry zdobyczny dywan…

– Znamy takie numery!

– Fakt, nie był bez grzechu. Ale słuchaj dalej. On ten dywan wymieniał u sierżanta na spisany ze stanu spadochron, ciął go na szaliki i sprzedawał. Brał po piątaku za sztukę. A później oderwał obcas od buta, wyciął pieczątkę „Pierre Cardin” i znakował nią swoje szaliki. Wtedy już cena wzrosła cztery razy. Za dziesięć szalików z pieczątką znów dostawał od sierżanta spadochron, całkiem nowy, i mówię ci, rozwinął produkcję na dużą skalę! Każdy miał szalik, no i do domu wysyłał – że niby to zdobyczny, zdjęty z szyi zatrzymanego francuskiego korespondenta. Teraz facet kręci w Moskwie wielki biznes. Namawiał mnie, żebym po wojsku poszedł do niego na ochroniarza…

– Nie o to mi chodzi, Sałymon! O czym innym mówię. Zubrowowi spod szalika siniaki wyglądają!

– Zamknij gębę, Żmija! To niemożliwe.

– Możemy się założyć. O co?

– Wiesz co, Żmija, chyba faktycznie było te siniaki widać. Jak myślisz, skąd się wzięły?

– Ech, Sałymon, ty wywiadowco! Trzeba rozumować logicznie. Skoro ma na szyi siniaki, znaczy, że w nocy ktoś go chciał udusić!

– Innego wytłumaczenia nie ma. Tak musiało być. Tylko że Zubrow to nie taki gość, żeby każdy mógł go chwycić za gardło.

– Cóż, szkoda, że tego nie widziałem. Lubię popatrzeć na ładną walkę. A to musiała być wyższa szkoła jazdy!

– Myślę, że ten drugi do wieczora nie dojdzie do siebie. Oczywiście, jeżeli jeszcze jest wśród żywych.

– Myślisz, że to ktoś z naszych? Musiałby postradać zmysły, żeby tego próbować.

– Pojęcia nie mam. Ale ci powiem, Żmija, że mi nawet faceta żal. Do śmierci tego nie zapomni, bądź pewny.

– Zubrow też będzie przez tydzień miał po nim pamiątkę. Szyja nie cholewka, nie da się wyczyścić!

Złapali Czyrwę Lidera bez trudu. Nie spodziewał się pościgu. Rozłożył się na odpoczynek w stepowej szkółce leśnej. Razem z nim trzy dziewczyny. Rozpaliii ognisko. Wypili trochę wódki. Czyrwa odprężył się, rozluźnił, stracił czujność. Wtedy właśnie Sałymon chwycił go za hals.

– Idziemy, Czyrwa. Twoje dziwki, jeśli chcesz, możemy podrzucić na stację, a na ciebie dowódca czeka.

Żmija bez broni wsiadł z dziewczynami do jednego wozu, a Sałymon ze związanym Czyrwą Liderem i kupą uzbrojenia – do drugiego. Zrobili tak, żeby dziewuchy nie rozwiązały po drodze Czyrwy i nie miały broni pod ręką. Płakały zresztą, błagały ich obu, żeby puścili Czyrwę Lidera, obiecywały, że zrobią wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Żmija wahał się, ale Sałymon ryknął na niego i odebrał mu broń. I tak pojechali – Żmija z dziewczynami przodem, Sałymon ze stertą uzbrojenia i skrępowanym Czyrwą Liderem z tyłu.

Dziewuchy wrzeszczą, silniki ryczą, fontanny błota bryzgają spod kół. Sałymon trochę zwolnił. Coś go dręczy. Może wstyd, może sumienie, może jeszcze coś innego, czego dotąd nie znał. Wzdychał Sałymon, wiercił się na siedzeniu, aż wreszcie zagadnął:

– Ej, ty, Czyrwa!

– Czego tam?

– Czyrwa, bądź człowiekiem, pomóż mi!

Na Czyrwie więzy omal nie pękły – on tu leży związany jak bydlę, na wertepach mordę sobie o burtę wozu obija, a ten, co go złapał i może jeszcze pod ścianą postawi, o pomoc prosi! To ci dopiero!

– Widzisz Czyrwa, z rozpędu powiedziałem Zubrowowi, że kazałem ci zostać… Nie mógłbyś potwierdzić, że tak właśnie było?

– Jasne, że nie.

– Przecież tobie teraz bez różnicy. Co ci zależy? I tak zdechniesz. Jedno kłamstwo mniej, jedno więcej – jakie to ma znaczenie? A ja muszę ratować swoją opinię.

– Chciałbym mieć twoje zmartwienia.

Tego akurat Sałymon nie rozumiał – przecież to oczywiste, że lepiej zginąć, niż popsuć sobie reputację. A Czyrwa Lider z kolei nie pojmował Sałymona. Za kłamstwo Zubrow najwyżej zdegraduje go do szeregowego, no, może skieruje do batalionu karnego. I koniec. Powinien się cieszyć, bałwan jeden. Ale Sałymon nie dawał za wygraną:

– Nie chciałbym przed chłopakami wyjść na kłamcę. Lepiej już zdechnąć. Pomóż mi, weź grzech na siebie, a ja sam pójdę do Zubrowa, wstawię się za tobą. Ty go nie znasz – facet ma głowę, różne rzeczy potrafi wymyślić… To nie taki prostak, jak ty czy ja. Nie wiadomo, czy ci nie daruje winy. Może nawet cię pochwali: wszyscy się popili, a Czyrwa Lider jeden zachował trzeźwość, i dostaniesz w nagrodę nowe pagony.

– Nie, Sałymon. Piękną gadkę wstawiłeś, ale po to, żebyś ty zachował dobrą opinię, ja dodatkowego grzechu na swoje sumienie nie wezmę. Bliższa koszula… zresztą sam wiesz.

Zubrow dawał batalionowi w kość. Bez zmiłowania. Rano nikogo nie budził. Spacerował tylko wzdłuż eszelonu. Co chwila z okna wysuwała się jakaś zmiętoszona gęba, skrzywiona z bólu, bo czaszki pękały po wczorajszym ochlaju. A wtedy Zubrow mówił słodko:

– A no, kochaneczku, wyjrzyj przez okienko. Przystojniak z ciebie, tylko pysk ci wykręciło. I cały w sadzach. Stańże ty, palancie, prosto, kiedy dowódca do ciebie mówi. Przestępcza mordo. Wiesz, do czego przez ciebie doszło w batalionie? Toś ty, sukinsynu, wczoraj zaczął całą drakę! Nie pamiętasz, mózg ci kopciem obrósł? Zaraz ci go wypoleruję! A więc tak. Masz trzy godziny. Wyczyścisz i doprowadzisz do porządku lokomotywę i zameldujesz się Sałymonowi. Radzę ci dobrze, żeby był zadowolony. Boisz się? I dobrze! Potrzeba ci ludzi do regulacji silników? Dostaniesz. Takich samych łachudrów, jak ty. Jak skończysz robotę, odszukasz mnie i sam mi powiesz, jak mam cię ukarać za wczorajsze. Radzę ci ruszyć szarymi. Odejść!

– Tak jest!

– Ej, ty! Do ciebie mówię! Do mnie, krokiem defiladowym. Defiladowym! Dobra. I coś ty, bracie, narozrabiał wczoraj w nocy? Teraz nawet więzienie lefortowskie to dla ciebie za mało. Nawarzyłeś niezłej kaszy. Nie ty? A kto? Moje informacje wskazują na ciebie. No więc tak. Wyszorujesz kotły w kuchni, zameldujesz Tarasyczowi, doprowadzisz się do porządku. Jeżeli Sałymon znajdzie na twoim mundurze chociaż jeden nieczyszczony guzik, sam wiesz, co będzie. A, Tarasycz, chodź tutaj. Cóż, to, śniadanie się dzisiaj spóźnia? Co się stało? Głowa cię boli? Od czego?

Zubrow wie, że każdy podwładny wymaga indywidualnego podejścia. I że każdego zaraz po przebudzeniu niezwłocznie należy wziąć w obroty. Tak też robi. Nie wolno teraz nikomu zostawić czasu na rozmyślania i próżną gadaninę. I Zubrow nie zostawia.

Wzdłuż eszelonu już biegają ludzie, śpieszą się. Wszystkie pojazdy będą wyczyszczone, poddane przeglądowi. Jeśli chodzi o broń – amunicja przeliczona, zakonserwowana, ułożona. Wagony umyte. Okna bez szyb zabite deskami i zabezpieczone workami z piaskiem. Kto wie, co ich jeszcze czeka. Dla zabitych trzeba wykopać mogiły. Rannych opatrzyć. Zubrow tylko rzuca rozkazy. Na ich wykonanie czasu daje mało, zadania wyznacza ponad siły i każdemu nakazuje, żeby obmyślił dla siebie jak najdotkliwszą karę.

Zubrow ustawił batalion w szyku przed zachodem słońca. Deszcz znowu zaczął siąpić, ale wszystko aż lśni. Tylko zmniejszył się stan liczebny batalionu. Zubrow usiadł na skrzynce po amunicji. Obok stoi Czyrwa Lider, przywiązany do słupa telegraficznego. Sałymon trzyma w ręce antenę. Odbywa się sąd.

– Oskarżony Czyrwa Lider, czy obywatel Sałymon rozkazywał wam zostać?

– Nie.

– Sałymon?

Sałymon spuścił wzrok. Milczał.

– Tak, wszystko jasne. Sierżancie Sałymon, nie wydaliście rozkazu, żeby został. Oficer nie ma prawa wymierzać kary sierżantowi w obecności żołnierzy, ale ja wykorzystam swoje nadzwyczajne pełnomocnictwa. Sierżancie Sałymon! Za zaniedbanie obowiązków służbowych udzielam wam upomnienia!

– Tak jest, upomnienia!

– Czy to pierwsze wasze wykroczenie w okresie całej służby?

– Tak jest, pierwsze, towarzyszu pułkowniku!

– A więc otrzymujecie upomnienie, żebyście w przyszłości przestrzegali regulaminu. A teraz zajmiemy się Czyrwą Liderem. Więc Sałymon nie wydał rozkazu, żebyście zostali?

– Nie wydał!!!

Nagle pułkownik Zubrow dojrzał wściekłość w oczach swego doświadczonego kierowcy i usłyszał ją w jego głowie. Ale nie stracił zimnej krwi.

– To, że Sałymon nie wydał rozkazu, jest zrozumiałe. A ty nie masz własnego rozumu? Kraść złote monety potrafiłeś bez niczyjego rozkazu. Byłeś żołnierzem, a stałeś się złodziejem… – Zdawałoby się, że Zubrow nie dokończył; tylko Sałymon jakby usłyszał komendę i wypełnił polecenie, smagnąwszy Czyrwę Lidera anteną po plecach. I dopiero wtedy dotarło do niego słowo: WAL, wypowiedziane przez Zubrowa.

Szarpnął się Czyrwa Lider, gdy Sałymon go zdzielił anteną, i osunął się w dół po słupie.

Po raz nie wiadomo który zdumiał się Zubrow siłą Sałymonowego uderzenia, po czym zwrócił się do batalionu:

– Wszystkich was trzeba by postawić przed sądem. Zrobiłem to tylko wobec jednego, ponieważ dokonał przestępstwa z premedytacją, zgodnie ze z góry ułożonym planem. Waszym sędzią niech będzie własne sumienie, jeśli oczywiście któryś z was je ma. Nie sądzę was również dlatego, że przede wszystkim winien jestem ja sam. To ja poprowadziłem was ku wielkiemu zadaniu, żądałem ofiarności i poświęcenia. Ale oszukano mnie. Mieliśmy ratować ojczyznę, a tymczasem – zamiast śpieszyć jej z pomocą – wieźliśmy mydło, które zresztą i tak zostało ukradzione, zanim jeszcze przekazano nam kontener. To ja powinienem być sądzony. Domagam się sądu i najwyższego wymiaru kary. Proszę tylko… – Zubrow zdjął hełm, pas z kaburą, rzucił wszystko na ziemię, postąpił krok do przodu i padł przed batalionem na kolana, prosto w błoto -…proszę tylko o miesiąc odroczenia. Nie mogę wam ujawnić swoich planów. Ale wierzcie mi… Jeśli w ciągu miesiąca nie zmyję swojej i waszej hańby, wtedy mnie osądzicie. Sałymon wykona każdy wasz wyrok.

Zubrow opuścił gołą głowę. Drobny deszcz siekł bez ustanku. Batalion milczał. Głupio jakoś. Co tu powiedzieć?

– Ja wierzę! – wrzasnął nagle Żmija z tylnych szeregów.

– Ja też! – krzyknął Szabla. – Wstawaj, dowódco.

– Wierzyć dowódcy! – rozległ się głos młodszego sierżanta Szwajki.

– Dać dowódcy miesiąc! Dać dwa, trzy, ile mu potrzeba! – To był głos jednego z najbardziej doświadczonych weteranów Specnazu.

– Wierzymy! – podchwycił batalion. – Wstawaj, dowódco.

– Dziękuję, bracia. – Zubrow wstał.

Sałymon podał mu hełm, starłszy z niego wpierw błoto rękawem. I zdecydował, że batalion powinien prosić dowódcę o przebaczenie. Nie wiedział, za co, ale wiedział, że tak należy. Wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i jak nie ryknie:

– Batalion! Hełmy z głów! Na kolana!

Spojrzał Zubrow na obnażone głowy, na klęczącego Sałymona i wyrzekł słowa, nad których sensem przez całą noc toczono potem zażartą dyskusję w wagonach:

– Od tej chwili nie będziecie mieć nad sobą władzy wyższej, niż moja.

Major Fiodor Brusnikin widział w swoim życiu wiele różnych tele-radio i szyfrogramów. Im większe osiągał mistrzostwo jako telegrafista i szyfrant, tym wyżej go przenoszono, tym ciekawsza stawała się jego praca. A kiedy wzniósł się na szczebel sieci łączności rządowej, stało się to naprawdę interesujące. Człowiek czyta sobie gazety, słucha radia, wieczorem ogląda dziennik telewizyjny, a rano idzie do pracy, zaszyfrowuje, rozszyfrowuje, i wychodzi mu na to, że w prawdziwym życiu wszystko wygląda całkiem inaczej, niż pisze prasa. Fiedia osiągał dzięki swojej pracy niekłamaną satysfakcję. Szedł sobie ulicą, wiedząc, że mijają go miliony ślepców, a on, jako jeden z niewielu – widzi. To fantastyczne.

Fiedia zaczął się pomału orientować, kto jest kim i w jakich pozostaje relacjach z innymi. A on rozszyfruje lub zaszyfruje jedną czy drugą depeszę i umieszcza jej treść w odpowiedniej szufladce swojej mózgowej kartoteki. Czasem dusza aż się rwie, żeby o tym wszystkim, co się wie, napisać książkę. Fiedia nawet nie musi notować tych informacji. Nieraz trafiają się takie, że chciałoby się o nich jak najprędzej zapomnieć, a tymczasem będą tkwić w pamięci chyba do końca życia. Co prawda, przeszkodą jest jedna okoliczność – żeby napisać książkę o ponurych tajemnicach Rosji, należałoby najpierw prysnąć za granicę. Śniło mu się czasem, że wysyłają go za granicę jako szyfranta depesz dyplomatycznych, a on wieje. Ale by się podniósł szum! Na cały świat.

Fiedia Brusnikin wiedział oczywiście, że nigdzie nie ucieknie i nie napisze książki. Po prostu czasami nachodziła go taka myśl. A zdarzało się to tym częściej, im wyżej piął się w hierarchii służbowej, im pilniej strzeżone tajemnice przechodziły przez jego ręce. Targały Fiedia sprzeczne uczucia. Chciałby oczywiście wiedzieć o sytuacji w kraju jak najwięcej, z drugiej zaś strony uzyskane informacje jeszcze bardziej obligowały go do milczenia. Im lepiej człowiek umie milczeć, tym większym cieszy się zaufaniem. Takich ludzi w systemie łączności rządowej ceni się na wagę złota, a nawet jeszcze bardziej. Im uporczywiej milczysz, tym więcej znasz tajemnic, a im więcej ich znasz, tym bardziej chciałbyś je wykrzyczeć na cały glos, z dachu, ze słupa telegraficznego, skądkolwiek. Fiedia milczy, chroni tajemnice państwowe i nie wolno mu uronić choćby jednego słowa. Trudno powiedzieć, że to brudna robota, ale zjada nerwy ten psi los: wszystko rozumiesz, a nic nie możesz powiedzieć.

Ale oto pułkownik Zubrow położył przed Fiedią radiogram, którego ten w żaden sposób nie mógł przyjąć, ba, obowiązany był wyrazić sprzeciw, zaprotestować. Istnieje bowiem zasada, że informacji podanych niecenzuralnym językiem się nie przyjmuje. A Zubrow przyniósł właśnie taką. Fiodor Brusnikin znów położył przed sobą tekst i po raz kolejny przeczytał:

ŚCIŚLE TAJNE

ŁĄCZNOŚĆ PRZEZ SIEĆ RZĄDOWĄ

DO DOWÓDCY ODESKIEGO OKRĘGU WOJSKOWEGO GENERAŁA PUŁKOWNIKA GUSIEWA generale przecinek kurwa wasza mać przecinek nie mam możliwości w pojedynku na saperki odrąbać wam uszu stop żałuję stop naczelnik wywiadu odeskiego okręgu wojskowego dowódca złotego batalionu specnazu pułkownik Zubrow

SZYFR 413 KLUCZ 21

BLOK SZYFROWY „SZMARAGD”

DRUGI STOPIEŃ TAJNOŚCI – OSOBISTE

Major Fiedia Brusnikin wie, że informacji o podobnej treści nie powinien przyjąć. Wprawdzie żadna instrukcja nie mówi ani słowa na temat odrąbywania uszu, z drugiej strony jednak to przecież radiochuligaństwo, choć zaszyfrowane. Z pewnością prędzej czy później los zetknie Fiedię z generałem pułkownikiem Gusiewem, a ten już sobie wówczas przypomni, kto przyjął od Zubrowa radiogram i puścił go w eter. Spojrzał major Brusnikin na pułkownika z dołu do góry, może ten domyśli się, żeby złagodzić tekst, ale wzrok Zubrowa mówił jasno: „Fiedia, zabiję!”. Major Brusnikin chciał zadać pytanie, ale tylko oblizał wargi i zmilczał, po czym włożył klucz i zastukał w klawisze maszyny szyfrującej.

Zapukał major Brusnikin w drzwi dowódcy i wszedł, nie czekając na pozwolenie. Istnieje zasada, żeby szyfrogram rządowy przekazywać adresatowi niezwłocznie. Zubrow zrozumiał, że jeśli Fiedia Brusnikin wchodzi bez zaproszenia, to sytuacja tak właśnie wygląda. Pierwszy szyfrogram z sieci rządowej w czasie całej drogi. Zubrow już się domyślał, od kogo. To z pewnością odpowiedź na jego chamski wyskok. Cóż mógł odpowiedzieć generał pułkownik Gusiew? Zubrow wziął szyfrogram, usiłując sobie wyobrazić, co by on sam napisał, będąc na miejscu Gusiewa, gdyby podwładny go obsobaczył. Pułkownik spojrzał Fiedi w oczy, starając się z nich wyczytać treść szyfrogramu. I zobaczył w oczach majora strach. Tylko strach i nic więcej. Zubrow podpisał się w księdze szyfrów, oderwał perforowaną zamkniętą kopertę, otworzył ją i odczytał na blankiecie:

ŚCIŚLE TAJNE

ŁĄCZNOŚĆ PRZEZ SIEĆ RZĄDOWĄ

DO NACZELNIKA WYWIADU ODESKIEGO OKRĘGU WOJSKOWEGO DOWÓDCY ZŁOTEGO BATALIONU SPECNAZU PUŁKOWNIKA ZUBROWA pułkowniku przecinek wybacz mi stop zawiniłem stop wierz mi przecinek nie wiedziałem przecinek po co cię posyłam stop proś przecinek o co chcesz przecinek wszystko załatwię stop dowódca odeskiego okręgu wojskowego generał pułkownik Gusiew

SZYFR 342 KLUCZ 010 BLOK SZYFROWY „SZAFIR” TAJNE – PIERWSZY STOPIEŃ

Zubrow podpisał się jeszcze raz w rubryce „Przyjęto” i postawił ptaszka w rubryce „Zniszczyć niezwłocznie”, po czym zwrócił szyfrogram majorowi Brusnikinowi. Nie uświadamiał sobie wielkości chwili. Ale właśnie w tym momencie major Fiodor Brusnikin podjął ostateczną decyzję napisania w przyszłości książki o wszystkim, co zdarzyło mu się w życiu widzieć i słyszeć. Postanowił tego dokonać za wszelką cenę, nawet gdyby go mieli za tę książkę rozstrzelać. Uznał, że jako prolog wykorzysta niecenzuralny szyfrogram Zubrowa do swego zwierzchnika. Książka zacznie się od obelżywego słowa, którym Zubrow bezpardonowo potraktował Gusiewa.

Brusnikin nie spał całą noc. Miotał się po kabinie łączności niczym prawdziwy pisarz, któremu nowy pomysł nie pozwala usnąć. Jaka szkoda, że tylko on i Zubrow znają treść szyfrogramu! Jaka szkoda, że on, Fiedia Brusnikin, nie ma prawa wystąpić przed batalionem i powiedzieć: bracia, a jednak nie bez powodu gadają, że nasz Zubrow posiada nadprzyrodzoną moc wpływania na ludzką psychikę! I to nawet na odległość! Miesza zwierzchnika z błotem najgorszymi słowami, a ten jeszcze go prosi o wybaczenie! Ach, gdyby to on, Fiedia, miał takie fenomenalne zdolności! Ale cóż. Majorowi łączności rządowej nie wolno opowiadać nikomu o swoich odkryciach! Nie wolno! Ale im surowsze zasady, tym ciekawsza będzie później jego książka, w której Fiedia zawrze treść wszystkich szyfrogramów, niszczonych niezwłocznie po ich przeczytaniu przez adresatów, lecz wciąż żywych w jego pamięci. Już nad ranem Brusnikin postanowił, że jeśli Zubrow jeszcze raz przyniesie niecenzuralną wiadomość do przekazania, to on, Fiedia, nie będzie kręcił nosem i przyjmie ją bez żadnych zastrzeżeń.

Wtedy dopiero udało mu się zasnąć. Nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że kiedyś naprawdę napisze książkę i nie otrzyma za nią najwyższego wymiaru kary.

„Tu mówi Radio Swoboda. Podajemy najnowsze wiadomości. Dziewczyna imieniem Grusza przepowiada przyszłość i oferuje lekarstwa na nieszczęśliwą miłość po umiarkowanej cenie.

Telefon 07 0482 2608 82, faks… czeki proszę przysyłać na adres… ci, którzy nie posiadają twardej waluty, nie są mile widziani…”

Fiedia Brusnikin aż zamrugał oczyma ze zdumienia. To było coś nowego w programie Radia Swoboda. W ostatnich latach jego popularność spadła. Audycje, rodem prosto z Monachium, coraz bardziej przypominały artykuły z gazety „Prawda”. Z tą tylko różnicą, że nie można w nie było zawinąć śledzi. Radio Swoboda wciąż nawoływało do cierpliwości, ograniczenia żądań, często mówiło o Gorbaczowie i jego sukcesach na Zachodzie… Ale skąd nagle „dziewczyna imieniem Grusza”?!

Teraz dopiero Fiedia zauważył, że Swoboda nadaje na innej niż zwykle częstotliwości. Węszył w tym jakiś podstęp, ale nie mógł oderwać się od radia.

Wysłuchał romansów w wykonaniu zespołu „Romen”, interpretowanych z wielkim uczuciem. Przyjął do wiadomości informacje na temat sprzedaży w ilościach hurtowych farbki, pieprzu i modnych krawatów. I dopiero usłyszawszy, że za konie nieodprowadzone na noc do stajni Cyganie nie biorą odpowiedzialności, pojął, o co chodzi. To była audycja radiowa niezależnego taboru cygańskiego, koczującego na terenie Mołdawii, pragnącego jednak rozszerzyć sferę informacji na własny temat. Rzeczywiście, Cyganie ci wybrali dla swojego radia nazwę Swoboda. Skąd mieli wiedzieć o istnieniu monachijskiej rozgłośni? A nawet gdyby wiedzieli, wątpliwe czy uznaliby imienniczkę za poważną konkurencję.