77856.fb2 Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Rozdział 14

CHLEB POWSZEDNI

Pietrowicz odłożył szkło powiększające i uniósł kindżał na dłoni. Wszystko się zgadzało – i waga, i kształt, i subtelny ornament.

– Może ty, Pietrowicz, sam się urwałeś z XII wieku? – spytał z westchnieniem zachwytu Sańka, kiedy ten po raz pierwszy pokazał mu serię bułatowych kindżałów.

Wszystko było zrobione solidnie, wyglądało na autentyk. Czyste żelazo, kute jak należy, błyszczące drobiny granatu w rękojeści, odpowiednia mufla. Z wierzchu węglowa stal, twarda i bardziej topliwa, niż miękkie żelazo środka. Wszystko było niezwykle wytrzymałe i elastyczne zarazem. Prawdziwe arcydzieło. W bezpośrednim starciu ostrze kindżału bezlitośnie radziło sobie z każdą białą bronią.

Pietrowicz kuł bułaty młotem pneumatycznym. Powstające w żółtym płomieniu ostrze kształtował, skręcał, obracał, walcował na cienką blaszkę, zwijał w harmonijkę i znowu kuł. Dzięki temu powstawał na nim subtelny rysunek linii, a starzy mistrzowie potrafili jeszcze, wykorzystując strukturę metalu, przetwarzać je w najrozmaitsze wzory. Legendy głosiły, że na klingach widywało się ptaki, jeźdźców na koniach – ale takich egzemplarzy broni Pietrowicz nigdy nie widział i powątpiewał, czy w ogóle istniały. Wiedział, że sam kiedyś spróbuje tej sztuki, w tej chwili jednak nie było na to czasu. On sam z teraźniejszości przeniósłby się chętnie w XII wiek.

Hartowali stal razem z Lochą w strumieniu powietrza. Tyle że zamiast dziarskiego rumaka, na którym pędził niegdyś młody czeladnik, wymachując na wietrze malinową od żaru klingą – mieli prozaiczny wentylator. Ku wielkiemu niezadowoleniu Lochy.

Trzeba było jednak wracać do pracowni.

– No co, gotowe? – zapytał Pietrowicz chłopaka, wchodząc.

– Forma gotowa. Pod który wiek robimy?

– Ech, Locha, trzeci rok cię uczę rzemiosła, a siedemnasty rozumu… I wciąż jeszcze pytasz o takie rzeczy. Jak mały chłopiec, słowo daję.

Pietrowicz rozłożył na stole zdjęcia.

– Pod jaki styl robiłeś model?

– Pod ten tutaj. – Locha pokazał palcem ostatnie zdjęcie z lewej.

– A który to wiek?

– Piętnasty – mruknął Locha.

– No, to do roboty.

Tydzień wcześniej zamówiono u Pietrowicza japońską wazę z brązu, a on po raz pierwszy zlecił wykonanie całej pracy, od początku do końca, synowi. I nie popełnił błędu. Po prostu nie chciał chłopaka nadmiernie wychwalać.

W ubiegłym stuleciu eksperci oceniali wiek dzieł sztuki według stylu, ubytków farby czy pęknięć drewna, patyny na powierzchni metalu. Słowem – na oko. Sztucznie postarzyć można wszystko, czego dusza zapragnie, ale trudno powiedzieć, żeby poprzedni wiek był złoty dla mistrzów antykwarycznych podróbek. Niektórzy eksperci mieli nie tylko dobre, wyrobione oko, ale i nosa – a z tym trudno było sobie poradzić.

W dwudziestym stuleciu wynaleziono jednak analizę izotopową. Dzięki radioaktywnemu rozpadowi izotopów chemicznie czystego węgla stało się możliwe dokładne, precyzyjne określenie wieku dzieł sztuki. Decydujące słowo mieli teraz niedoświadczeni znawcy, lecz pedantyczni fizycy, często nieumiejący odróżnić kararyjskiego marmuru od egipskiego alabastru. Wystarczy wsunąć maleńki okruch w odpowiednią aparaturę, a ona określi wiek przedmiotu z nieomylną dokładnością. I teraz właśnie nadeszły złote czasy, a Pietrowicz pojął to pierwszy.

Przeczytał artykuł o analizie izotopowej, kiedy jeszcze jako młody inżynier pracował w Akademii Nauk. Nie tylko lubił maszyny i różne urządzenia, ale rozumiał je. Wiedział, że dzięki każdemu z nich można uzyskać takie dane, jakie są człowiekowi potrzebne, i że tym człowiekiem będzie on.

Nazajutrz wybrał się z wizytą do znajomego archeologa, starego kawalera, który za naprawę pralki ochoczo zapłacił mu ożogiem ze scytyjskiego kurhanu. Już wówczas Pietrowicz był bardzo zainteresowany wykonywaniem odlewów.

Resztki ogniska zostały starte na proch, po czym umieszczone w formie do odlewania. Otrzymaną figurkę z brązu Pietrowicz poddał analizie i ocena brzmiała jednoznacznie: przedmiot pochodzi z IV wieku przed naszą erą. Pietrowicz ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że powinien zająć się produkcją dzieł sztuki, ale pozwolenie na ich sprzedaż miała jedynie określona grupa ludzi – członkowie Związku Artystów Plastyków. Mało tego, że większa część zarobku trafiała do państwowej kiesy, to jeszcze za przynależność do organizacji trzeba było płacić wiernopoddańczą służbą temuż państwu. Miała się ona przejawiać regularnie w pracach członków związku – w miarę zapotrzebowań państwowych. A tego już było dla Pietrowicza za wiele. Już jako dziecko wiedział, że duszę z dawien dawna zaprzedawano zawsze temu samemu nabywcy.

Skoro nie można zarobić na współczesnych dziełach sztuki, uznał Pietrowicz, należy się zwrócić ku minionym stuleciom. Przodkowie z pewnością to wybaczą.

Postawił wiadro wódki laborantom z Instytutu Archeologii i stał się właścicielem szacownej kolekcji ożogów, najstarsze pochodziły z X wieku przed narodzeniem Chrystusa – najmłodsze z czasów współczesnych. Spalił w piecu swoją gotową już, ale jeszcze nieobronioną pracę doktorską na temat zgrzewania pod ciśnieniem. Przeniósł się – ku zdziwieniu i zachwytowi teścia – do podmoskiewskiej wsi Chrapowo, w owym czasie niemal zupełnie opustoszałej. I zabrał się do roboty.

Po upływie trzech miesięcy kolekcja amerykańskiego miliardera Haralda Plummera powiększyła się o wspaniale zachowaną grecką statuetkę – kaganek z epoki wielkich mistrzów. Pieniądze Sańka i Pietrowicz podzielili uczciwie miedzy siebie – po połowie. W ciągu paru lat u Pietrowicza na wsi pojawiło się jeszcze kilku specjalistów. Gospodarz przygarniał każdego, kto potrafił coś zrobić własnymi rękoma. Stosunki z kierownictwem kołchozu ułożyły się doskonale – zawsze były tam jakieś maszyny czy narzędzia do naprawienia. Później, kiedy już nikt nie wiedział, jaka władza gdzie rządzi, wieś nadal kwitła. Fachowcy produkowali wszystko, co miało popyt na czarnym rynku – od ikon do spawarek. Tylko wyrobu kajdan i wszelkich tego rodzaju przedmiotów Pietrowicz kategorycznie odmawiał.

Obora, przerobiona na odlewnię i kuźnię, na pierwszy rzut oka robiła wrażenie kompletnej ruiny. To była żelazna zasada: nie kusić ewentualnych złodziei. Jednakże wewnątrz zabudowań, na solidnej dębowej podłodze, oświetlonej żółtym światłem sodowych lamp, nigdy także nie postała noga przedstawiciela żadnej władzy. W warsztacie pyszniła się nowiuteńka odlewnia firmy Vigor. Pietrowicz dzięki pośrednictwu Sanki otrzymał ją od ambasadora Maroka w zamian za egipską szkatułkę z czasów faraonów XIV dynastii.

Brąz osiągnął już odpowiednią temperaturę. Niczym nastroje tłumu na placu, pomyślał Pietrowicz, i wyjął z sejfu puszkę z nalepką XV WIEK. Pół łyżeczki do herbaty czarnego proszku przesypał do porcelanowej miseczki, która przypominała turecki kalian. Jeden z dziobków naczynka umieścił w lejku formy, splunął przez lewe ramię i wdmuchnął proszek.

– No, Locha, mierz temperaturę! Wszystko gra? Odlewamy!

Płynny brąz z chlupnięciem wlał się do porcelanowej wanienki, a Pietrowicz w tej samej chwili włączył urządzenie. Centryfuga zawyła jak syrena i brąz wypełnił najdrobniejsze zakamarki formy.

Pietrowicz zapalał już drugiego papierosa, kiedy Locha zdjął osłonę i wyjął formę. Stożkowaty otwór lejka był w połowie pusty i chłopak uśmiechnął się. Operacja najwyraźniej się udała. Pietrowicz nawet nie spojrzał na formę.

– Dobra jest, Locha, wrzuć ją do ługu, a jutro rano możesz zacząć obróbkę.

Wyszedł z obory i od razu zobaczył dwa wozy – Moskwicza Sańki i ogromny wojskowy ciągnik z cysterną. Sańka już czekał na Pietrowicza w domu, siedząc na wypolerowanym klocu z rozłupanego piorunem dębu.

– Czołem, mistrzu!

– Cześć, kombinatorze!

To było ich zwykłe powitanie. Sańka zapewnił Marię, że jest coraz ładniejsza, spytał o Lochę oraz pozostałą czwórkę i wręczył gościniec – szwedzkie witaminy dla dzieci. Maria zabrała rozdokazywane latorośle i wyszła parzyć herbatę. Mężczyźni mogli swobodnie rozmawiać.

– Przywiozłem ci, Pietrowicz, pięć ton kwasu solnego, tak jak obiecałem.

– Piękne dzięki.

– Może potrzebujesz więcej? To żaden problem, tylko powiedz.

– Nie zaszkodziłoby drugie tyle. Sam wiesz, moja produkcja jest bardzo energochłonna.

– Masz to jak w banku. Ale i ja mam do ciebie sprawę, Pietrowicz. A nawet dwie.

Sańka podniósł z podłogi długi drewniany futerał, chwilę mozolił się z zamkami i wreszcie je otworzył. Pietrowicz ostrożnie rozwinął żółtą irchę i nagle dwie zakrzywione bułatowe szable wychynęły ze środka niczym węże. Gospodarz aż gwizdnął.

– Tyle lat marzyłem, żeby je choć przez chwilę potrzymać w rękach! To nie to samo, co oglądać przez szybę, w gablocie! Widać w Moskwie wszystko już idzie w rozsypkę, skoro dobraliście się nawet do Zbrojowni.

– Nie mają tam teraz głowy do szabel.

– A do czego mają, chciałbym wiedzieć! – oburzył się Pietrowicz. – Pamiętasz, rok temu zacząłeś u mnie zamawiać kolczugi, niepodrabiane na antyki, tylko zwyczajne, do noszenia, dla naszych ludzi. Cóż to, bez kolczugi już strach ulicą przejść?

– Ulicą jeszcze jakoś można – uśmiechnął się Sańka. – To dla tych, co demonstrują. Rozpędzają ich przecież saperkami!

Weszła Maria z herbatą i ciastem, i Sańka zaczął chwalić jej wypieki.

– Dzięki, żonko – rzucił wesoło Pietrowicz. – Idź, powiedz Losze, żeby przepompował kwas, cysterna stoi na podwórzu. A potem niech tu przyjdzie.

Sańka dodał do herbaty miodu, upił łyk i rozsiadł się wygodniej. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął skórzany woreczek, a z niego wysypał na stół garść matowych czerwonych kamyków.

– To na rękojeści. Nieobrobione. Proszę o sześć kopii każdej szabli, im szybciej, tym lepiej. Ile czasu ci to zajmie?

– Miesiąc wystarczy.

– Rubiny są prawdziwe, indyjskie. Masz ich tu więcej niż trzeba. Resztę zatrzymaj u siebie. Oryginalne szable także schowaj, może jeszcze znajdą się amatorzy. Interes teraz goni interes.

– Niedługo, Sańka, przywleczesz mi tu mumię Lenina do podrobienia! – zażartował Pietrowicz.

– Nie jesteś daleki od prawdy, możesz się śmiać! Parę osób już u mnie było w tej sprawie. Zachcianka pewnego amerykańskiego miliardera. Facet kolekcjonuje znanych nieboszczyków. Niedawno nabył za milion dolarów lewą nogę Mao TseTunga.

– A idźże ty!

– Powtarzam, co usłyszałem. Biedaczysko nie może przeboleć, że Hitlera spalili. O Lenina też się bardzo niepokoi. Scotland Yard, kiedy się dowiedział o jego hobby, postawił ochronę przy grobie Karola Marksa, i okazało się, że w samą porę. Już dwa razy jacyś nieznani osobnicy próbowali odkopać nieboszczyka.

– Ale się porobiło! Ty, Sańka, nawet o tym nie myśl, pamiętaj! Róbcie sobie, co chcecie, ja się w umarlaków nie będę bawił, nie lubię. A ta druga sprawa to jaka?

– Pamiętasz, trzy lata temu postarzałeś mi jeden list? Na temat skrzypka i kozy.

– A jakże! Chodziło w nim o obraz Chagalla, nieznany i nie wiadomo, gdzie się znajduje. Co, teraz masz zapotrzebowanie na samo dzieło?

– Aha, śmiałeś się wtedy ze mnie. Mówiłeś, że to zawracanie głowy. Że nie ma głupich. Teraz za pośpiech płacą podwójnie.

– Przyznaję się bez bicia, mówiłem. A jaki termin?

– Jak zawsze. Na wczoraj. Ale tydzień można wytargować.

Wszedł Locha, przywitał się z Sańką i poinformował, że z pompowaniem kwasu będzie gotów za pół godziny.

– Dobra, Locha. Skocz no teraz do piwnicy. Tam nad beczką z kwasem są dwie półki, pamiętasz. Przynieś mi z tej górnej obraz – ten z kozą. Powinien być drugi w przegródce. Tylko uważaj, ostrożnie!

Sańka wybuchnął śmiechem, choć akurat miał łyk herbaty w ustach.

– No, mistrzu, jesteś wielki! Masz u mnie flaszkę!

– Możesz ją sobie zatrzymać. Tamtego łazęgę, który to malował, pół roku musiałem z pijaństwa wyciągać, żeby wreszcie otrzeźwiał. Nie demoralizuj mi pracowników!

Sańka jechał z powrotem do Moskwy. Zawinięty obraz „Skrzypek i koza” leżał na tylnym siedzeniu. Tak zaczynała się jego podróż – od półki nad beczką z kwasem, poprzez pocztę dyplomatyczną i paryską aukcję, do zapalonych miłośników dzieł sztuki.

Sańka myślał o Pietrowiczu. Nigdy nie mógł zrozumieć tego faceta. Mimo to sam, będąc zawodowym oszustem i złodziejem, nie potrafił go okpić, choć tamten nawet by się nie zorientował. Dlaczego, nie wiedział. W końcu uznał, że to coś w rodzaju przesądu. Splunął i obejrzał się przez lewe ramię. Ale księżyc świecił po prawej stronie nieba.

Krewniak pewnie prowadził wóz. Sańka, jak zawsze po spotkaniu z Pietrowiczem, był w filozoficznym nastroju.

– Powiedz mi, Krewniak, twoim zdaniem, dusza istnieje czy nie?

– Istnieje, wujku Sania.

– Skąd wiesz?

– No bo jak inaczej można by było ją z człowieka wytrząsnąć?

– Prostak z ciebie. Nic nie kumasz.

– Widzisz przecież, wujku Sania, że siedzę za kółkiem. Chcesz filozofować, czy wolisz zdrów i cały dojechać do domu? Wystarczy, że się zamyślę przy wyprzedzaniu, wtedy się przekonasz, czy masz co Bogu oddać.

– Rozwijasz się, chłopcze! Dzieci rosną… Patrzcie, patrzcie. Ale to było pytanie retoryczne, mój kochany, czyli takie, na które nie trzeba odpowiadać. Na przykład: czy przedmioty mają duszę? Co to znaczy: wkładać w coś duszę? Milczysz. I dobrze…

– Powiedz lepiej, wujku Sania, dlaczego nie pryśniemy na Zachód? Masz tam konto w banku, ja jestem jeszcze młody, wysportowany. Mogę zostać zawodowcem. Wiesz, ile oni wyciągają?

– Prysnąć, Krewniak, to żaden problem. Ale ja tego robić nie zamierzam i tobie też nie radzę.

– I co teraz będzie, raz na ludowo? Pogadanka o brzózkach i strumyczkach?

– Trochę szacunku dla wuja, pacanie! Jesteś głupi, ale nie do tego stopnia. Nie będę ci nawet tłumaczył, że nie masz szans na zawodowstwo, zostaniesz co najwyżej wykidajłą, bramkarzem w paryskim burdelu. A ja rozkręcę jakiś biznes i zarobię kupę forsy. I nie trzeba będzie co dzień ryzykować, że noga ci się powinie. Ale ja, Krewniak, nie lubię takiego życia. Bez rozmachu, bez ryzyka, bez niespodzianek – dziś wiesz, co cię jutro czeka. A powiedz ty mi, co będzie w Moskwie za miesiąc?

– Nie wiem, wujku Sania.

– No właśnie, masz rację. Nikt nie wie. Za to, co będzie w Nowym Jorku, mogę łatwo przepowiedzieć z dość dużą dokładnością. Dlatego tutaj życie wydaje mi się ciekawsze, a ponieważ człowiek stale ryzykuje głową, więc myślę o nieśmiertelności duszy. To hazard. Twój wuj jest urodzonym graczem, a ty mięśniakiem. Zresztą jak zechcesz jechać, dam ci szmal, nie bój się. Musisz się czuć na luzie, bo inaczej wszystko mi zepsujesz. Całą grę.

– Nie, wujku Sania, sam nie pojadę.

– No to zabierz jakąś laskę, przecież pełno się ich koło ciebie kręci. Ale dość o tym. Prześpij się z tym, a potem na spokojnie podejmij decyzję.

Sańka nawet nie zauważył, kiedy na obrzeżach Moskwy natknęli się na blokadę drogową. Wszystko wyglądało jakoś dziwnie, coś się tu musiało stać.

W poprzek drogi stał lekki czołg. Na poboczu leżał przewrócony autobus. Obok rozłożono brezentową płachtę. Sańka dobrze wiedział, co się przykrywa w dzisiejszych czasach. Dość jeszcze młody kapitan w mundurze polowym, z automatem na ramieniu, podszedł do wozu. Towarzyszyli mu trzej żołnierze, widać było, że nie rekruci.

Sańka, nie wysiadając z samochodu, podał kapitanowi malinową książeczkę. Była to legitymacja Urzędu Rady Ministrów, uprawniająca do nie respektowania godziny milicyjnej i wjazdu do stolicy bez kontroli wozu. Dokument załatwił Sańce wszechmocny Alichan.

Kapitan rzucił okiem na legitymację, zasalutował niedbale i krzyknął do żołnierzy przy czołgu:

– Przepuścić!

– Co tu się stało, można wiedzieć! – Sańka machnął ręką w stronę leżącego autobusu.

– Napad. Znowu te małolaty. Chcieli zdobyć broń. Jeszcze nie zdążysz jednego gangu zlikwidować, a już się pojawia następny. To już czwarty raz w tym miesiącu.

– Duże straty?

– Na szczęście nadleciał śmigłowiec patrolowy, dał wsparcie z powietrza. Dwóch zabitych żołnierzy i chorąży, dwóch jest rannych.

– A ci? – Sańka spojrzał na brezent.

– Osiemnastu. Dostali rakietą ze śmigłowca. No, dobra! Ruszajcie, droga wolna, czołg zjechał.

– Powodzenia, kapitanie. Przez resztę drogi milczeli.