77856.fb2
Przekroczyli Dniepr po zaporze Dnieprogesu. Ledwie pociąg załomotał na ostatnich złączach szyn, gdy wtem ogromny, na pozór dawno porzucony dźwig drgnął, zaczął manewrować, po czym postawił w poprzek torów zardzewiały parowóz. Zrozumieli, że nie ma drogi powrotnej. Odtąd na każdej mijanej stacyjce wznosiły się za Złotym Eszelonem wciąż nowe blokady: z łoskotem zrzucano na szyny stalowe rury i betonowe bloki. Postanowili oszczędzać amunicję. Nie strzelali do tych, którzy odcinali im drogę powrotu. Jaki to miało sens, skoro i tak pociąg ruszy dalej, przed siebie, a wtedy tamci wyjdą z ukrycia i zwalą na tory wywrotkę świeżego betonu. Przed składem droga wolna, no i w porządku. Widocznie komuś się opłaca, żeby stała otworem.
Już o zmroku przejechali Zaporoże. Grobowa cisza, kompletne ciemności. Nigdzie ani żywej duszy. Straszno człowiekowi nocą w małym, opuszczonym przez ludzi miasteczku, gdzie wiatr świszcze w kominach i trzaskają pootwierane drzwi. A co dopiero w porzuconym przez mieszkańców milionowym mieście? Różne myśli wtedy przychodzą do głowy.
Pociąg sunie nieśpiesznie. Jeśli tory zostały rozebrane, a droga prowadzi stromo z góry, trzeba zwolnić, pozwolić ludziom wyskoczyć… Zubrow wzmocnił posterunki, nakazał obserwację terenu. Sam bez przerwy wpatruje się w noktowizyjny celownik. Wtem reflektor podczerwieni oświetlił odrażające kłębowisko i setki szczurzych ślepi. Zaraz potem dostrzegł Zubrow znieruchomiałe ludzkie oczy. Nie wytrzymał, opuścił wzrok.
A cuda zaczęły się o świcie, gdy się zbliżali do sławnego miasta Hulaj pole.
Kiedy w oddali, na wschodzie, Zubrow ujrzał zielonkawoszarej barwy niebo, uspokoił się i zamknął oczy, wsparłszy się na dalmierzu peryskopowym. Zaraz jednak obserwator z wieży zestawu przeciwlotniczego krzyknął: – Ale zasuwa! Ale zasuwa! – Zubrow otrząsnął się, uzmysłowił sobie gdzie jest, wysunął peryskop i aż gwizdnął. Rzeczywiście, zasuwa!
Obok pociągu, po ubitej polnej drodze, pędziła taczanka. Ani chybi ta sama, którą jeszcze sam ojczulek Machno jeździł. Zaprzężona w czwórkę wronych koni, silnych jak szatany. Huk, i łoskot, i wszystko, niczym w tamtych chlubnych czasach. Taczanka cała przemalowana w kwiaty i rajskie ptaki, a na dębowym deskowaniu srebrnymi gwoździkami wybite mocno nieprzyzwoite zawołanie. Chłopisko batem konie pogania, a obok woźnicy jeszcze jeden, z cygańskim kolczykiem w uchu. Pierwszy ma czapkę z połamanym daszkiem, drugi – baranią papachę, srebrny kindżał u pasa, a za pasem obrzyn. Obrazek jak marzenie, oczu oderwać nie można. Wszystko bardzo stylowe, tylko antena radiostacji R-227 trochę narusza harmonię, no i zamiast cekaemu Maxima taczanka uzbrojona jest w automatyczny granatnik AGS-17 Płamia.
Ten z obrzynem i w kolczyku śmieje się i obrzuca pociąg przekleństwami, a woźnica okłada konie batem raz po raz, żeby zajechały eszelonowi drogę, gna taczankę wprost na szyny. Zubrow już niemal widzi, jak koła dotykają torów i przy tym zetknięciu odpadają z łoskotem, taczanka rozlatuje się na kawałki i wpada pod pociąg. Ale tamci tylko zęby szczerzą, śmieją się od ucha do ucha, niczego się nie boją, mkną śmierci naprzeciw i jeszcze klną zuchwale.
– Lokomotywa!
– Tak jest! – odpowiedział przez radio maszynista.
– Przyhamuj na chwilę, bo ich rozgnieciemy na miazgę. Koni szkoda.
Pociąg zahamował płynnie, a taczanka pędzi w stronę wagonu artyleryjskiego, jakby jej opętani pasażerowie wiedzieli, że właśnie tam można znaleźć dowódcę.
Zubrow wyjrzał z włazu.
– Pozdrawiam, panowie.
– Bądź i ty zdrów, jeśli nie żartujesz.
– Można wiedzieć, o co chodzi?
– A o to, że przed wami stacja Połogi. Dalej, za tą stacją, wasza droga się skończy, bo rozebraliśmy tory. W prawo, w stronę morza, tak samo. Tor rozebrany. Komu to morze potrzebne? Powrotu też nie ma, zresztą sami wiecie. Tak więc od stacji Połogi kierujcie się w lewo – na Hulajpole. Bat’ko Bogdan Saweła bije czołem, w gości zaprasza.
– Cóż, dzięki za zaproszenie. Skorzystamy z gościny.
– No i dobrze. A my będziemy was eskortować, pokażemy drogę.
– A to po co? Nasz pociąg jedzie po szynach, a szyny prowadzą do Hulajpola…
– Wszystko jedno, pojedziemy obok, drogę wskażemy. Bat’ko kazał.
– Skoro kazał, to jedźcie, tylko nie wskakujcie na szyny, bo pociąg niechcący zrobi z was placek.
– Jeszcze zobaczymy, kto z kogo placek zrobi!
Pociąg ruszył, a tu u Zubrowa już delegacja ważnych towarzyszy. – Nie mamy czasu – powiadają – na żadne wizyty, już dawno powinniśmy być w Moskwie!
– Święta racja – Zubrow na to – tylko że szyny prowadzą prosto do gościnnego gospodarza, a i to w jedną stronę.
– Opowiecie to wszystko w moskiewskiej prokuraturze, a my nigdzie w gościnę nie pojedziemy.
– No cóż, już wy tam, towarzysze, lepiej wiecie, co robić.
Na tym stanęło. A sławne miasto Hulajpole było już chyba blisko, bo i z prawej, i z lewej strony Złotego Eszelonu pędziły teraz taczanki niby eskorta honorowa, a tyle ich było, że trudno zliczyć. Każda inaczej zdobiona, uzbrojenie także różne: na jednej karabin maszynowy Goriunowa, na drugiej wielokokalibrowy DSzK, gdzie indziej Władimirow. Tu gra gramofon, tam słychać płyty kompaktowe, sprzęt firmy Toshiba. Złoty Eszelon pruje przed siebie, niczym transatlantyk sunący do portu w otoczeniu flotylli jachtów. Gwar, śmiech i wesele niosą się hen, po horyzont, a linia horyzontu ginie gdzieś w stepach – daleka, niewidoczna.
Hamulce zazgrzytały przed namiotem tak ogromnym, jak co najmniej cyrkowy. I już sam bat’ko Bogdan Saweła kroczy po perskich dywanach. Piękny jest, prawda, ale odziany dziwacznie – biały frak o długich połach i jedwabne czerwone zaporoskie hajdawery, wpuszczone w safianowe buty. Miejscowi przystojniacy aż zamilkli na widok tego stepowego witezia. Zubrow też oniemiał na chwilę, a potem gwizdnął. Rozpoznał we władcy stepów swego przyjaciela z lat dzieciństwa i młodości. Co prawda, wtedy groźny ataman nie nazywał się Bogdan Saweła, tylko Boria Sawieljew. Uczyli się razem z Zubrowem długie lata, najpierw w Korpusie Kadetów imienia Suworowa, potem w Kijowie zgłębiali tajemnice wywiadu w Wojskowej Akademii Kadr Dowódczych imienia Frunzego. Od jedenastego roku życia dzielił Witia Zubrow z Borią Sawieljewem upały i słotę, mróz i śnieżne zawieje, wspólną menażkę, długie nocne warty, musztrę i defilady. Książki także lubili te same.
Boria Sawieljew był młodzieńcem z żelaza. Twardym jak stal. Odkąd skończył jedenaście lat, ani dowódca plutonu, ani kompanii, ani batalionu nie mogli sobie z nim dać rady. Tak, twardy był jak stal Boria Sawieljew, lecz nie miał w sobie jej sprężystości. Wytrzymałość – 100%, elastyczność – 0. Tuż przed ostatnimi egzaminami narwaniec Sawieljew wykręcił taki numer, że trafił do batalionu karnego, nie zakończywszy formalnie długich lat nauki w uczelni wojskowej. Potem, jak słyszał Zubrow, coś podobnego zdarzyło się i w batalionie karnym – Boria, zdaje się, strzelił w pysk sierżanta i wtedy znalazł się już w prawdziwym więzieniu, a jeszcze później wszelki słuch o nim zaginął. Dopiero w Akademii Wojskowo-Dyplomatycznej GRU dowiedział się Zubrow o pewnym kombinatorze, który miał ksywę Saweła czy może Sołowiej, i spekulował złotem. Wtedy Zubrow pomyślał: czy ten koleś to aby przypadkiem nie mój przyjaciel?
I oto on, we własnej osobie, staje przed Zubrowem na perskich dywanach, w safianowych butach i z buławą atamańską w dłoni. Wokoło – morze taczanek. Kiedy brakuje paliwa, powrót do lekkiego transportu konnego to jedyne rozsądne rozwiązanie. Czwórka koni i ciężki karabin maszynowy. Łatwość manewru w połączeniu z siłą ognia. A na czele całej tej chyżej, rączej stepowej kawalkady – przyjaciel Zubrowa, zwany Bogdanem Sawełą. Szkoda, że okoliczności tak się złożyły. Zubrow wolałby już trafić pomiędzy ludożerców z Fidżi, z nimi można by chociaż pogadać przed śmiercią, a z Sawełą ciężka sprawa. Nie lubi on komunistów i nie puści ich w dalszą drogę. Zubrow też ich nie kocha, ale nie ma prawa, ot tak, po prostu, wydać ludzi na pastwę tego wilka stepowego. Z Sawełą człowiek się nie dogada, wiadomo – nie można go złamać ani kupić. Dlatego tutaj skończy się trasa Złotego Eszelonu. Tutaj straci Zubrow cały batalion i sam polegnie, broniąc tych pieprzonych komuchów, którzy ani jemu, ani jego ojczyźnie nie uczynili nigdy nic dobrego. Ale człowiek honoru nie wykupuje się ludzkim życiem…
Otworzył Zubrow drzwi i oto już pierwszy pluton przed nim, stoi w szyku, prezentuje broń, a cały batalion Specnazu obsiadł dachy wagonów, jak małpy gałąź bananowca. Wstąpił Zubrow na kobierce, zorientował się, że władca stepów poznał go, ale nic po sobie znać nie daje. Pokłonił się więc atamanowi Sawele, on zaś uścisnął go i ucałowali się trzy razy. Na ten widok muzykanci uderzyli w bębny i zadęli w litaury, a wiatr stepowy poniósł po wyschniętych jarach i wąwozach głuchy rytm tanecznych dźwięków, głośniejszy i weselszy łoskot werbli. Kaemista nie wytrzymał, cisnął czapką o ziemię i puścił się w pląs, zapiewajły, ująwszy się pod łokcie, podchwycili pieśń. Po chwili przyłączyli się kaemiści na taczankach, włączywszy swoje Sony i Grundigi, i ruszyła w tany cała hurma, za nią zaś batalion Specnazu. I już bat’ko Saweła prowadzi Zubrowa na private discussion.
Usiedli, wypili po koniaku. Na początek, jak to jest przyjęte w sferach dyplomatycznych, pogawędzili o pogodzie i o zaćmieniu Księżyca, które miało nastąpić w przyszłym roku. A potem chwycił bat’ko Saweła Zubrowa za kołnierz i spytał, czy ten rozumie, że tu kres jego drogi. Ostygł nieco, gdy się upewnił, że Zubrow jest tego świadom.
– Słuchaj – powiada Saweła – cała Ukraina wie, kogo wieziesz tym pociągiem. Ale jesteś moim przyjacielem, dlatego pomogę ci. Oto co proponuję: wyprowadź wszystkich komunistów i własnoręcznie zarąb ich szablą. Szablę dostaniesz. I nam wyświadczysz przysługę, i sam serce uradujesz. A potem możesz jechać, dokąd oczy poniosą, w cztery strony świata, już ja ci drogę zbuduję, choćby do samego Rostowa.
– Nie. – W głosie Zubrowa nie słychać wahania. Nieugięty ataman nie traci nadziei na kompromisowe wyjście z sytuacji.
– Ach, Zubrow, Zubrow, skoro ty nie chcesz komunistów zabijać i ja też ich zabijać przestanę, co o nas ludzie pomyślą? Cóż z nas w takim razie za inteligenci?
– Nie – upiera się Zubrow. – Najpierw zabij mnie, bat’ko! Potem rżnij kogo tylko dusza zapragnie z mojego eszelonu.
– O nie, mój przyjacielu, nie bierz mnie za żądnego krwi wampira. Nie wpatruj się tak w moje hajdawery! W Ameryce prezydenci też muszą się liczyć z opinią publiczną, też ubierają się stosownie do gustów większości. A więc jesteś moim przyjacielem i ja cię uratuję. Komunistów nie mogę przepuścić przez swoje terytorium, ludzie mi na to nie pozwolą, a także moje własne sumienie. Ale z każdej sytuacji można znaleźć wyjście. Chodź, pociągniemy losy. Do kogo fortuna się uśmiechnie, ten będzie górą. Pal sześć reputację! Dla ciebie, Zubrow, gotów jestem ją zaszargać. Jutro się odegram. Wiesz ty, ilu tu komunistów po stepie się wałęsa? No co, jesteś gotów? Losujemy?
– Jestem gotów.
– To chodźmy do ludzi.
Wyszli z namiotu. Bębny natychmiast ucichły, ustały pląsy. Stepowi witezie wskoczyli na taczanki, żołnierze Zubrowa na dachy wagonów. Podniósł bat’ko Saweła w górę atamański buńczuk i wszystko wokół zamarło w milczeniu.
– Zawsze lubiłem Specnaz. – Pomruk tłumu potwierdził, że groźny ataman istotnie zawsze lubił Specnaz. – Moją ochronę zawsze dobierałem sobie z dawnych specnazowców. – Tu znów rozległ się szmer aprobaty. – I oto przejeżdża tędy cały batalion Specnazu, więc co, mam go nie przepuścić? – Tłum pomrukiem wyraził zdziwienie: czyż może być inna decyzja? Przepuścić, oczywiście! – A ataman dalej wiedzie swoje wojsko drogą niepodważalnej logiki: -
I to nie zwykły batalion Specnazu, ale taki, którym dowodzi mój przyjaciel z dzieciństwa, Witia Zubrow! Pozwól, przyjacielu, że cię ucałuję!
Saweła i Zubrow objęli się i ucałowali. Na taczankach siwowąsi kaemiści odwrócili głowy, oczy pospuszczali, a co młodsze baby rozryczały się zgodnym chórem ze wzruszenia.
– Zły los sprawił, że mój przyjaciel otrzymał rozkaz, żeby dowieźć komunistów do Moskwy. – Na te słowa tłum zahuczał groźnie, nieprzejednany. – I oto problem, panowie: ani komunistów przepuścić nie mogę, ani przyjaciela obrazić. Co mam zrobić? – Ciżba zafrasowała się: co robić? Choćby i sto lat myśleć, nic człowiek nie wymyśli! – I co, zdaje się wam, że nie znalazłem rozwiązania tego problemu? – W oczach ludzi błysnęła nadzieja. – Znalazłem! – Przez tłum przebiegło westchnienie ulgi, niczym powiew wiatru przez trawy stepowe.
– Mamy przecież naszego Lonieczkę. – Gdy padło to imię, zagrzmiał śmiech na taczankach, aż konie pokładły uszy po sobie, i trwał, nie cichnąc, przeszkadzał Sawele mówić. Pojęło bractwo zamysł swego atamana i zanosiło się śmiechem, zachwycone jego mądrością. – A więc mamy naszego Lonieczkę, a oni niech wybiorą kogoś spośród siebie. I niech ci dwaj ze sobą walczą. Na pięści. Wedle starej zasady: do pierwszej śmierci. Jeśli zginie nasz Lonieczka… – przy tych słowach niektórzy śmiali się już do łez i trudno, bardzo trudno było atamanowi ciągnąć dalej, ale Saweła znalazł jeszcze w sobie dość sił -…a więc jeśli zginie nasz Lonieczka, nie będzie się o co kłócić – niech jadą z Bogiem. Natomiast jeśli Lonieczka zwycięży – proszę, droga wolna, ale komunistów zostawcie!
I wystąpił z tłumu Lonieczka, chłop ponad dwa metry wzrostu, wytatuowany po same uszy, w ustach błyska stalowy ząb. A śmiech wciąż nie milknie.
Przyjrzał się Zubrow podziarganemu Lonieczce i zgodził się na zasady pojedynku. Do pierwszej śmierci, to do pierwszej śmierci. Mamy i u siebie w Specnazie swoich mistrzów.
– Sałymon!
– Czego? – nie przestrzegając regulaminowej formuły, odkrzyknął Sałymon z pierwszego wagonu.
– Pokaż się! – polecił Zubrow, również nieregulaminowo.
Sałymon się pokazał i tłum w jednej chwili ucichł.
– Oto, Sałymon, twój przeciwnik. Walka bez saperek, bez noży, bez anten, bez batów. Na pięści. Do śmierci. Rozumiesz?
– A jakże.
– No, to do ataku!
Sałymon wystąpił naprzód. Obejrzał przeciwnika. Z szacunkiem. A Lonieczka długo nie czekał. Zamachnął się, trzasnął Sałymona pięścią między oczy. Z taką siłą, że aż kości zachrzęściły. I zaraz zadał Lonieczka Sałymonowi drugi cios – w szczękę. I zaczęło się. Tłum zagwizdał, zatupał. W Złotym Batalionie także rozległy się gwizdy. Sałymon, a to ci dopiero! Myśleli, że siłacz, że niezwyciężony… Lonieczka tymczasem rozgrzał się na dobre, grzeje w Sałymona jak w kaczy kuper, tamten tylko się zasłania. I całą twarz ma już we krwi i w siniakach. Zubrow chce podać surową komendę: „Wal, Sałymon!”, i nie może sobie przypomnieć tej magicznej formuły. A Lonieczka już wkroczył w ostatnią fazę zabójstwa, parę razy grzmotnął Sałymona kolanem i nagle zaczął go młócić bez opamiętania, zadał mu taką serię ciosów, że tłum ogarnął prawdziwy zachwyt i uniesienie, tłum już wiedział, że tempo będzie z każdą chwilą rosło. I tak się stało. Ciosy padały coraz gęściej. Lonieczka był świadom, że teraz dłużej nie musi się bać, i bił już nie po to, by zwyciężyć Sałymona, lecz by przypodobać się publiczności. Chodziło mu o to, aby się pokazać w jak najlepszym świetle, wypaść jak najefektowniej…
A potem nagle wszystko się skończyło. Pękła jakaś wewnętrzna logika wydarzeń. Zapanowała nieprzyjemna atmosfera, jak w kinie, kiedy nagle w najciekawszym miejscu filmu urwie się taśma, rozbłyska światło i widz raptem stwierdza, że znajduje się nie w baśniowym królestwie, lecz w zaplutej, obskurnej sali. Tak było i teraz. Sałymon stał z twarzą zmasakrowaną na krwawą maskę. Gdyby nie wzrost siłacza, nie można by go poznać. A więc stał biedak i ocierał tę porozbijaną twarz rękawem. Paliła go żywym ogniem. Gdyby tak komuś przyszło do głowy podać mu choćby zamoczony w zimnej wodzie ręcznik! A Lonieczka leżał. Raz się poruszył, podciągnął lewe kolano do brzucha, ale tylko jęknął, i dał za wygraną. Nikt nie zauważył, kiedy Sałymon go znokautował. Zubrow także. Więc zapytał:
– No co tam, mają walczyć dalej, czy na tym koniec?
Pochylił się nad Lonieczką miejscowy medyk, pomacał mu tętnicę na szyi i ogłosił, że walka zakończyła się zwycięstwem Sałymona. Pełnym zwycięstwem.
Nic nie powiedział bat’ko Saweła, tylko ręką machnął, nakazując rozebrać barykadę na trasie eszelonu i zniknął w swoim namiocie bez pożegnania. Taczanki także w mgnieniu oka rozjechały się w różne strony. Wszyscy pośpieszyli do swoich kureni kaszę warzyć, a każdy do głębi sfrustrowany – ot, oczekiwali ludzie widowiska, a tymczasem poszło całkiem nie tak.
A do Sałymona już biegnie Zinka z ręcznikami i zimną wodą. I obejmuje go ze szlochem. Głupie te baby. Czego tu ryczeć? Chłop żywy, zdrowy, tyle że gębę ma rozkwaszoną. Ale gęba się zagoi. Nie ma co beczeć.
Zubrow wybierał się do ostatnich wagonów, pogratulować wysoko postawionym towarzyszom cudownego ocalenia. Postanowił przedstawić im Sałymona, ich wybawcę.
– Sałymon!
– Tak jest!
– No, dość tego mycia, chodź tutaj.
Sałymon przerwał toaletę, podbiegł w pełnej gotowości. Tymczasem przy ostatnich wagonach na Zubrowa już czekają towarzysze na odpowiedzialnych stanowiskach.
– Czy wiadomo wam, pułkowniku, że tego rodzaju widowiska są u nas zakazane?
– Wiadomo.
– A zatem, towarzyszu pułkowniku, świadomie demoralizujecie swój batalion. Narażacie życie żołnierzy! I to w imię czego? Waszych niezdrowych skłonności do kontaktów z bandytami i poszukiwania mocnych wrażeń. A może to hazard? Chodziło o pieniądze? No jasne, zatrzymaliście transport, licząc na łatwy grosz.
Podbiegł Sałymon, ale szanowni towarzysze dalej swoje:
– Dostaliście wyraźny rozkaz. A wy co? Oj, niedobrze, pułkowniku! Oświadczamy to w obecności waszego podwładnego: niedobrze!
Och, nie powinien był towarzysz Zwancew tego mówić! Złość w Zubrowie zakipiała, co sprawiło, że stał się niezwykle ugrzeczniony.
– W samą porę, panowie komuniści, przypomnieliście mi o uczciwości. Moja wdzięczność nie ma granic.
Pokaż no się, Sałymon… Nieźle oberwałeś! Buźka jak malowanie. Gdybym był ministrem obrony, za taką walkę, za uratowanie batalionu, za wytrzymałość i odwagę awansowałbym cię na stopień oficerski. Ale na to na razie będziesz musiał poczekać. Tymczasem w obecności wysoko postawionych towarzyszy przyjmij moje przeprosiny, że naraziłem twoje życie. Uznaję swój błąd. Pomożesz mi go naprawić?
– Tak jest, dowódco!
– Poczekaj, sprawdzę, czy wszyscy są w wagonach. Chodź, odczepimy ten hak. Tak, dobrze. Teraz wejdź do wagonu i daj sygnał do odjazdu.
Jakoś nie od razu zorientowali się partyjni bossowie, że ich wagony zostały odłączone od reszty składu i nie stanowią już jedności ze Złotym Eszelonem, a odległość między nimi szybko się zwiększa. A kiedy to spostrzegli, podniosły się krzyki i protesty. Zubrow z tylnej platformy odjeżdżającego pociągu rzucił im na pożegnanie:
– A idźcie wy do…
Jednakże z powodu głośnego stukotu kół towarzysze komuniści nie zrozumieli, dokąd mają się udać – do Rostowa? Do Doniecka? Do Sławiańska?
Z dawien dawna w stepie tradycyjnie wbija się w ziemię żerdź z końskim ogonem na szczycie na znak granicy swych terytoriów. I oto stoi teleskopowa antena radiostacji dalekiego zasięgu, obok hermetyczna przyczepa z aparaturą – a na szczycie anteny powiewa koński ogon. Wszystko jasne – tu kończą się włości bat’ki Saweły. Stepowy rozjazd, ni drzewka, ni krzaczka. Tylko spętane konie i taczanka z cekaemem tuż przy torach.
Złoty Eszelon zatrzymał się, posłuszny czerwonemu światłu semafora.
– Który to z was Zubrow?
– Ja. O co chodzi?
– Bat’ko prosił o kontakt. Tutaj, tutaj.
Zubrow wszedł do kabiny z radiostacją. Radiotelegrafista wcisnął jakieś guziczki, zapaliły się różnokolorowe światełka. Podał Zubrowowi mikrofon.
Wziął pułkownik mikrofon i już słyszy znajomy głos:
– Cześć, Zubrow!
– Cześć, bat’ko Saweła.
– Odjeżdżasz?
– Odjeżdżam.
– Nie zdążyłem nawet z tobą pogadać od serca.
– Jeszcze się spotkamy, to nam nie ucieknie.
– Słuchaj Zubrow, a może rzucisz w diabły całe to swoje wojsko i wrócisz do mnie? Miejsca tu dość i pełna swoboda. Dziewczynę ci taką znajdę, że cała Ukraina aż jęknie z zachwytu. Każdemu z twoich chłopaków dam dobrego konia. No, jak będzie?
– Nie, bat’ko Saweła, muszę ratować ojczyznę.
– A wiesz, Zubrow, że o mnie teraz cały step mówi?
– Co mówi?
– Gadają ludziska o mojej mądrości, że niby przegrał zakład Saweła, a i tak dostał to, co chciał. Chłopaki wymyślają różne historie, wciąż się starają odgadnąć, jak też ci komuniści wpadli mi w ręce. Tak się uradowali, że nawet tych komuchów od razu nie zabili. A wiesz, Zubrow, że i o tobie cały step rozpowiada? Ja w końcu też badam nastroje, liczę się z opinią publiczną. Ludzie gadają, że niezwykły z ciebie człowiek. Chociaż, mówią, Saweła go podszedł, oszukał…
– Wcaleś mnie nie oszukał…
– Właśnie o to chodzi, że nie, a oni powiadają, że kto Zubrowa oszuka, trzech dni nie przeżyje…
– No, jeden dzień już masz za sobą.
– Ale jeszcze dwa mi zostały. A przecież cię nie oszukałem!
– Uspokój się. Będziesz długo żył. Już ja ci to załatwię.
– U kogo?
– Albo to mało mam przyjaciół?
Zubrow przerwał połączenie, wyszedł z kabiny i polecił radiotelegrafiście, aby przekazał stepowym, że bat’ko Saweła go nie oszukał. I żeby byli atamanowi posłuszni.
…Od tej pory rozniosła się po stepie wieść, że bat’ko Saweła rządzi dobrze i uczciwie, nigdy nikogo nie oszukał, że trzeba go słuchać, ale i nad nim jest większa siła.