77856.fb2
Walentyna Biriukowa nie spała już trzecią dobę. Wszystkie jej polecenia wykonywano tak, jakby je wydal sam Mudrakow. Sekretarz Sasza co chwila zaparzał jej kawę, tak jak lubiła: po turecku i ze szczyptą soli.
– Może kanapeczkę, Walentyno Siergiejewno?
– Później, Sasza. Połóż się na kanapie, odpocznij trochę, jakby co, zawołam.
Po każdej filiżance kawy starannie malowała usta i sprawdzała, czy nie ma na zębach śladów szminki. O wiele łatwiej mężczyznom zachować należyty wygląd w czasie pracy! Poprawią krawat i gotowe. Ale nic, ona, Wala, przebije każdego mężczyznę. Na dodatek do zachwalanej męskiej logiki ma jeszcze kobiecą intuicję.
Sprawa wyjaśniała się bardzo szybko. Już pierwszego dnia wyszło na jaw, że w stolicy oficjalnym odbiorcą tajemniczego ładunku ma być spółka „Moskwa”.
Spółka ta zaś, wedle informacji KGB, znajduje się w sferze wpływów towarzysza Alichana. Jak zresztą co najmniej połowa moskiewskich spółek. Udziałowcy mogli nawet nie wiedzieć komu i za co płacą haracz w postaci łapówek. Cóż, to chyba nie przypadek, że towarzysz Alichan znajduje się na drugim końcu tego łańcuszka?
Umowę podpisano z Rossem, ale za pośrednictwem Hardinga. Inwigilację Hardinga zlecono najlepszym funkcjonariuszom.
Wszystkich udziałowców spółki „Moskwa” aresztowano w nocy i umieszczono na różnych piętrach Łubianki. Przez pierwszą dobę trzymano ich w pojedynkach, żeby mieli czas dojrzeć. Potem umożliwiono im rozładowanie wezbranych emocji przed doświadczonymi podstawionymi współwięźniami, w czasie między przesłuchaniami.
Osiągnięto więc to, że aresztowani gadali bez przerwy, zapominając ze zmęczenia, co powiedzieli śledczemu, a co kapusiowi. Do tego dochodził strach – współwięźniowie umieli postraszyć! – a strachem można doprowadzić delikwenta do pożądanego stanu.
Grupa śledcza przez cały ten czas pracowała bez przerwy. Na jej czele stał słynny major Banabak. W młodości pracował jako laborant w Instytucie Fizjologii i od tego czasu stał się postacią legendarną. Ludzie z innych wydziałów przychodzili go oglądać, a w zakładach wygrał niejedną skrzynkę wódki. Pod jego spojrzeniem laboratoryjne myszy same właziły mu do ust.
Biriukowa czytała wszystkie protokoły przesłuchań, nikomu nie powierzając przeprowadzenia analizy.
Nazywam się Siergiej Iwanowicz Chindiejew. Potwierdzam, że to moja księga przychodów i rozchodów. Przyznaję, że szyfrowałem wpisy, bo naruszając socjalistyczne prawo, bałem się zdemaskowania. Z pomocą tych szyfrowanych zapisków mogę zeznać co następuje:
W ciągu siedmiu miesięcy pracy w spółce „Moskwa” osobiście dałem łapówki 65 osobom urzędowym w postaci: rubli radzieckich – 565.000, dolarów amerykańskich – 580, koniaku – 89 butelek, zagranicznych prezerwatyw – 204 opakowania po 5 sztuk, czasopisma „Playboy” – dwie roczne prenumeraty, kawy rozpuszczalnej – 16 kg. Nazwiska tych osób podejmuję się odtworzyć na podstawie moich notatek. Prowadziłem ponadto handel marihuaną z taszkiencką spółką „Górskie powietrze”. Uczestniczyłem w budowie nielegalnej gorzelni w Pieriediełkinie, na daczy byłego poety Kukuszenki. Pomagałem metropolicie Fimienowi w sprzedaży za granicą ikon z monasteru Dońskiego.
Biriukowa przebiegła wzrokiem sześć stron maszynopisu, zawierającego zeznania. Widać było wyraźnie, że Chindiejew jest śmiertelnie przerażony i przyznaje się do wszystkiego. W sprawie „Mydła” jego zeznania były krótkie: podpisał z Rossem umowę na pośredniczenie przy zamianie dwustu ton mydła toaletowego na przedmioty antykwaryczne. Kurs wymiany ma zależeć od okoliczności i dodatkowych ustaleń. Jako pośrednik Chindiejew otrzymuje dziesięć procent i zobowiązuje się przyjąć mydło do magazynu spółki.
Cala spółka „Moskwa” śpiewała jak z nut. Tylko księgowy początkowo próbował się wypierać, ale szybko mu to przeszło po rozmowie w cztery oczy z majorem Banabakiem. Zeznania pozostałych członków spółki pokrywały się z zeznaniami Chindiejewa. Analiza nagrań rozmów podsłuchanych w celach w zasadzie nie przyniosła nic nowego.
Biriukowa już sięgała po słuchawkę, żeby kazać przycisnąć badanych przy użyciu skopolaminy, ale się rozmyśliła. Wewnętrzny głos czekisty podpowiadał jej, że ci ludzie są niewinni. Rzeczywiście uważają, że „Mydło” to mydło. Ani gumowa cela, ani „cztery kopyta”, ani nawet „majtki Andropowa” nic nie dadzą, a nawet mogą utrudnić śledztwo. Wala wiedziała, że oszalały z przerażenia badany, który nie ma nic do powiedzenia, zaczyna zmyślać niestworzone historie i mimo woli kieruje śledztwo na fałszywy tor.
Skoro udziałowcy spółki nic nie wiedzą, trzeba się zabrać do Hardinga. Biriukowa wezwała przez interkom szefa grupy dewizowych prostytutek.
– Gdzie jest teraz Lina?
– W hotelu „Ukraina” z wiceprezesem firmy Nike.
– Jak tylko uda ci się ją złapać, natychmiast do mnie.
– Tak jest.
Lina, nosząca przezwisko Łania, była chlubą grupy dewizówek.
Miała nienaganną figurę i niewinną buzię, a przy tym była również wykształcona. Nie tylko szwargotała w czterech językach, ale potrafiła rozmawiać na różne tematy – od komputerów do muzyki – słuchać zaś rozmówcy umiała tak, jak Dale’owi Carnegie* [*Amerykanin, autor m.in. poradnika „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi”] nawet się nie śniło. Prawdę mówiąc, trzymanie takiego pracownika w grupie dewizówek było niemal zbrodnią: Łania, z jej inteligencją i sprytem, mogłaby zajść o wiele wyżej. Ale właśnie dlatego Biriukowej zupełnie się nie uśmiechało widzieć ją wśród swych pracownic. W Pierwszym Zarządzie było miejsce tylko dla jednej pięknej kobiety-Wali Biriukowej.
Łania, świeżutka jak prosto z wanny, weszła do gabinetu.
– Jesteś coraz ładniejsza, kochanie – powiedziała Biriukowa zupełnie szczerze.
– Ale gdzież tam, Walentyno Siergiejewno… – bardzo naturalnie zmieszała się Łania. Czternastoletnia dziewczynka, słysząc pierwszy w życiu „dorosły” komplement, nie mogłaby się zarumienić bardziej wzruszająco.
– Oto obiekt – rzuciła Biriukowa, podając Łani kopertę z fotografiami Hardinga. – Tu masz tysiąc dolarów na koszta, pokwituj. Jak go zdejmiesz, zawieź na „Daczę tatusia”. Dziś się przygotujesz, a jutro zostaniesz skierowana w odpowiednie miejsce. Kontakt z grupą zabezpieczenia o ósmej zero zero. – Walentyna wyjaśniła Łani jej zadanie i na koniec dodała z uśmiechem: – Dodatkowy komplet bielizny odbierzesz dzisiaj z magazynu od Trofimycza, zadzwonię do niego. Jasne?
– Tak jest, Walentyno Siergiejewno.
– To wszystko.
Biriukowa odprowadziła wzrokiem smukłą figurkę. Jak te dziewczyny to robią, że mimo zarywanych nocy nie mają podkrążonych oczu!
Że też się zdarzają takie cudowne dni, niech to wszyscy diabli! Pogoda – jakby Willie specjalnie ją zamówił, według swego gustu, niezła droga (co nieczęsto się zdarza nawet w okolicach Moskwy), nagranie nowej rosyjskiej grupy rockowej – bez wątpienia zrobi furorę na dzisiejszej imprezie… Do Srebrnego Boru Willie dojedzie w pół godziny; ruch jest niewielki. A tam, w letniej rezydencji ambasady amerykańskiej, będzie dziś masa ludzi, pieczone kiełbaski, trunki, zabawa… No i oczywiście również Anna ze swymi cudownymi nogami i biustem, ale, dla równowagi, ze swoim narzeczonym z San Francisco. Też sobie wybrał moment, żeby przyjechać! Jak Piłat w credo.
Willie zahamował na światłach i nagle coś rąbnęło go z tyłu. Jadąca za nim popielata Łada wbiła się w tylny zderzak jego Forda. Willie zaklął i wysiadł z auta, żeby obejrzeć szkodę. Z Łady wyfrunęła sprawczyni wypadku, z błagalnym spojrzeniem, w czarnej sukience z rozcięciem na prawym biodrze. Wzrok Willie’ego przeleciał rykoszetem od wycięcia do zgniecionego zderzaka i z powrotem. W końcu postanowił być nieugięty:
– Co za przykry wypadek. Trzeba wezwać policję. Na te słowa wargi dziewczyny zadrżały.
– Błagam pana, wszystko, tylko nie to, nie milicję! Pan jest przecież obcokrajowcem! Mogą mnie za to aresztować! Pan jest Amerykaninem, prawda?
Willie wyprostował się dumnie. Blondynka zaczęła szybko trzepać zupełnie niezłą angielszczyzną:
– Proszę, odjedźmy stąd jak najszybciej. Tu obok jest dacza mojego ojca, on jest w podróży służbowej w Egipcie. Ale wóz panu naprawią, niech się pan nie martwi. Ach, jaka ze mnie niezdara! Niech się pan zlituje, proszę! Przysięgam, za trzy kwadranse będzie pan miał nowy zderzak. Tylko proszę nie wzywać milicji! Pan ma takie miłe, przyjazne oczy!
Wzięła go za rękę.
Później Willie zaklinał się przed samym sobą, że wszystkiemu był winien szampan, który Lina (tak miała na imię nowa znajoma) wyjęła z lodówki, gdy tylko przyjechali na daczę. Dacza zrobiła na Hardingu duże wrażenie. Był tam nawet basen i jaccuzi.
– Pani ojciec jest pewnie członkiem rządu?
– Wywodzi się z prostych robotników. Choć teraz rzeczywiście piastuje odpowiedzialne stanowisko. Jest u nas takich wielu. Ale proszę mi mówić po imieniu, Willie…
Rozmowa szybko przeszła z wgniecionego zderzaka na tematy o wiele przyjemniejsze i ciekawsze – takie jak wróżenie z ręki i z kształtu czaszki. Lina, pochyliwszy się nad dłonią Hardinga, z zaskakującą dokładnością opisała mu jego przeszłość, a potem, obmacawszy czoło i potylicę, zauważyła przenikliwie, że Willie ma niezwykle silną wolę i podoba się kobietom.
Następnym punktem programu okazało się oczywiście łóżko. Tu Willie, który wiele w życiu widział, zupełnie zapomniał i o zderzaku, i o imprezie w ambasadzie. Co za dziewczyna, kurczę blade, co za dziewczyna! Mów po rosyjsku, maleńka, ja tak lubię słuchać…
Obdarzywszy go jeszcze jednym pocałunkiem, Lina zamruczała:
– Nie myślisz chyba, że jestem z KGB?
– Oczywiście, że nie, baby. To wszystko są bajki dla idiotów. Jeszcze, koteczku, jeszcze… O, tak!
– A dlaczego jest pan taki pewien, mister Harding, że nie jestem z KGB?
– Skąd znasz moje nazwisko?
– My wszystko o panu wiemy, mister Harding. A to, czego jeszcze nie wiemy – zaraz pan uzupełni. Tylko proszę bez histerii!
Lina przespacerowała się po pokoju i strzeliła palcami. Jak w bajce, ekran stojącego w rogu telewizora ożył i Willie zobaczył na nim siebie oraz Linę. O Boże, w jakiej sytuacji!
– Może się pan czegoś napije, mister Harding? Willie poniewczasie naciągnął na siebie kołdrę, a Lina kontynuowała:
– Czemu pan się tak denerwuje? Ludzka rzecz. Proponujemy panu mały interes. Moglibyśmy na przykład sprzedać ten film w Szwecji. Może nawet Hollywood się zainteresuje… Proszę spojrzeć, co za jakość zdjęć – palce lizać! A może pańska małżonka zechce pooglądać to sobie czasem na dobranoc?
Zęby Willie’ego zadzwoniły o szklankę, którą podała mi Lina.
– No dobra, dzieciaku, uspokój się. Na twoje szczęście rzeczywiście pracuję w KGB i nie życzymy sobie niepotrzebnego rozgłosu. Opowiesz mi wszystko, co wiesz o Paulu Rossie i o ładunku, który on wiezie. I nikt się o niczym nie dowie.
– A jakie mam gwarancje? – spytał Willie, przytomniejąc.
– Ja tutaj zadaję pytania! – zareplikowała z pogardą Lina i uprzedziwszy, żeby Willie nie próbował kłamać, zaczęła go wypytywać.
Po niespełna trzydziestu minutach Lina odprowadziła zupełnie wytrąconego z równowagi Willie’ego do samochodu. Pogięty zderzak zastąpiono nowym.
Na pożegnanie dziewczyna objęła Hardinga i pocałowała go w usta:
– Jeszcze się spotkamy, skarbie. W łóżku jesteś rewelacyjny. Pa!
Znudzony Sańka przyglądał się, jak już od godziny właściciel dużego moskiewskiego mieszkania, Boria Kamniew, pokazuje Willie’emu swoją kolekcję.
– Ta srebrna cukiernica – zachłystywał się Boria – pochodzi z pracowni samego Faberge. Proszę spojrzeć, co za linie, co za kształt! A to Malewicz. Etiuda, olej. Proszę zwrócić uwagę na koloryt! Znać rękę geniusza!
Willie, nie wiadomo dlaczego, postukał w płótno palcem.
– Ostrożnie, błagam! Dawna właścicielka, głupia prostaczka, trzymała go na strychu, gdzie dach przeciekał. No i obraz trochę zapleśniał. Wygląda na starszy, niż w rzeczywistości. Ale dla znawcy to tylko zaleta!
Znawca Boria był niegdyś ginekologiem i zrobił majątek na nielegalnych skrobankach. Jakieś dziesięć lat temu jedna z pacjentek nie wybudziła się z narkozy. Sprawę udało się zatuszować, ale z takimi trudnościami, że od tego czasu Boria nie mógł się pozbyć drżenia rąk. Musiał więc załatwić sobie rentę inwalidzką i pokochać starocie.
– A to – Boria ukazał zakopconą deskę, wiszącą między pejzażem morskim i afrykańską maską – perła mojej kolekcji. Mikołaj Cudotwórca, XV wiek. Szkoła nowogrodzka! To nie ikona, ale cudo. Majątek! Proszę nie dotykać.
Willie obejrzał ikonę i zadał swoje standardowe pytanie:
– Dobrze. Ile mydła to kosztuje?
Boria wytrzeszczył oczy, ale tu wtrącił się Sańka:
– Nie denerwuj się, Boria. Nasz amerykański przyjaciel ma wkrótce odebrać wagon mydła.
– Zagranicznego?
– Ależ oczywiście! I całe to mydło chce zamienić na antyki. Wyobrażasz sobie te perspektywy?
– O, mydło! Wspaniale! To obecnie najbardziej chodliwy towar – zapalił się Boria. – Jasne, że znajdziemy wspólny język. Mój drogi Willie, wezmę całą partię, proszę mi tylko dać znać, kiedy towar nadejdzie.
– Ależ nie starczy ci tych staroci na całą partię! – wtrącił Sańka, żeby go podbechtać.
– Wystarczy, Willie. Wystarczy! Sania żartuje. Zdobędę, co pan zechce! Może interesuje pana coś konkretnego?
– Owszem. Obraz „Skrzypek i koza” Chagalla. Wiem, że jest w jakiejś prywatnej kolekcji, chyba w Moskwie.
Boria westchnął.
– Już od roku sam go szukam. Ale na razie nie natrafiłem na żaden ślad. Choć może mi się poszczęści w ostatniej chwili? Tylko niech mi pan nie zniknie z oczu! Gdzie mam zadzwonić, jeżeli znajdę obraz?
Już trzy dni Sańka na prośbę Alichana oprowadzał Willie’ego po najbogatszych moskiewskich kolekcjonerach, zapoznawał go z dziewczętami, ciągał po knajpach i uważnie słuchał wszystkich rozmów. Zorientował się już, że Alichan jest w błędzie. Willie absolutnie nie próbował dochować sekretu. O mającym wkrótce nadejść ładunku trzepał na prawo i lewo, opowiadał każdemu: „Mydło toaletowe! Cały wagon! Kochanie, nigdy jeszcze nie wąchałaś takiego mydła! Mój przyjaciel oczywiście będzie bardzo zainteresowany pańską ikoną… numizmatami… kindżałem… Ma na wymianę mydło! Miło poznać pańską małżonkę… Czy pani wie, o czym dopiero co rozmawialiśmy z pani mężem? O mydle! Ach, oczywiście najpiękniejszej kobiecie Moskwy nie sposób odmówić takiej drobnostki…”
Było jasne, że to nie kamuflaż: Willie, z jego chełpliwością, upodobaniem do blondynek i prostoduszną pewnością siebie, cały był jak na dłoni. Typowy analityk, których zatrzęsienie w każdej moskiewskiej ambasadzie. Sańce nie chciało się nawet z nim sprzeczać, kiedy Willie rozpoczynał swoje zwykłe rozwlekłe zachwyty nad pierestrojką i wielkim postępem w łonie radzieckiego kierownictwa. Nie, niemożliwe, żeby Willie wstawiał kit, ale na wszelki wypadek należy go jeszcze raz sprawdzić. Sańka nie będzie go przecież holował jeszcze przez tydzień! Nie ma już sił, a w dodatku zaniedbał inne sprawy. Jutro, mój chłopcze, wyśpiewasz mi wszyściutko. A na razie leć do swojej kolejnej flamy. Chciałbym tylko wiedzieć, kiedy ty pracujesz.
Zły i zmęczony, Sańka wrócił do domu już po północy.
– Gdzieś ty był, wujku Sania? Nie mógłbyś mnie brać ze sobą? Po jaką cholerę włóczysz się sam po ciemku? Jeszcze cię gdzieś stukną!
– Świetnie, mój chłopcze, wspaniale. Nawet mama się tak o mnie nie troszczyła. A teraz mi powiedz: pamiętasz z twarzy tego Amerykanina, którego ostatnio obskakuję?
– Oczywiście, wujku Sania.
– No więc jutro mam się z nim spotkać. Ogona już za sobą nie ciągnie: widocznie KGB też straciło zainteresowanie, nie tylko ja. Tu masz miejsce i godzinę – Sańka wręczył Krewniakowi świstek papieru – to stary dom, na podwórze są dwa wejścia. – Mamy się spotkać już w mieszkaniu. Widzisz, mój mały, ilu twój wujek ma przyjaciół? I wszyscy wyjeżdżając dają mu swoje klucze. Na tym właśnie polega męska solidarność, zapamiętaj sobie na przyszłość. Tak, o czym to ja mówiłem? Zaczekaj na tego palanta na schodach i nastrasz go porządnie. Tylko bez siniaków!
– Rozumie się, wujku Sania.
– A ja przyjdę zaraz po nim, po jakichś paru minutach. I obronię go przed tobą w uczciwej walce na pięści.
Krewniak uśmiechnął się szeroko.
– Nie bój się, dryblasie, nie zleję cię. Stuknę leciutko, po ojcowsku. Ale masz mi go nastraszyć tak, żeby nie mógł utrzymać języka w gębie!
– Spoko, wujku Sania. Masz to jak w banku!
Był ciepły wrześniowy wieczór. Willie szedł Arbatem. Oto ten dom. Wyjął z kieszeni kartkę z adresem i sprawdził. Tak, drugie piętro, mieszkania jedenaście. Żarówka na klatce paliła się tylko na drugim podeście. Śmierdziało kotami i niedopałkami. Ależ ci Rosjanie palą!
Willie nie przeszedł nawet pięciu kroków, kiedy ktoś ostro szarpnął go za ramię. Potem został obrócony o sto osiemdziesiąt stopni i dostrzegł w półmroku olbrzymiego, czarnego draba – nie było widać nawet oczu.
Nowojorska policja zaleca, żeby nie drażnić napastników stawianiem oporu i żeby mieć na takie okazje dziesięć dolarów w kieszeni na piersiach. Willie przywołał na twarz życzliwy uśmiech i usiłował wskazać na swoją kieszeń. Napastnik chyba go jednak nie zrozumiał. Mocniej chwycił Willie’ego za klapy i zaczął nim potrząsać z nieprawdopodobną siłą. Potem pochylił się tuż nad twarzą Amerykanina i zawarczał. Willie spostrzegł, że bandzior ma na gębie czarną pończochę. Ze strachu i ponieważ napastnik trząsł nim na wszystkie strony, nie mógł nawet krzyknąć. Wtem potrząsanie ustało, bandzior z rykiem odwrócił Willie’ego i ten poczuł, że ściąga mu spodnie. Zboczeniec! Boże, tylko nie to! Odważył się pisnąć, ale tu potworna łapa zatkała mu usta.
W następnej chwili z tyłu coś trzasnęło, Willie został odrzucony na podłogę i co prędzej odtoczył się dalej w kierunku schodów. Warczenie przeszło w zduszony okrzyk. Bójka trwała tak krótko, że Willie nawet nie zdążył się zdecydować, czy przyjść z pomocą nieoczekiwanemu wybawcy, czy co prędzej uciekać. Bandyta rzucił się do wyjścia, jego sylwetka zarysowała się na moment w drzwiach, po czym znajomy głos zapytał:
– To ty, Willie? Nic ci nie jest?
Willie tak dygotał, że nie był w stanie wciągnąć spodni.
W mieszkaniu Sańka od razu zawlókł go do kuchni, wyjął z lodówki butelkę wódki i nalał mu pełną szklankę.
– Wypij szybko. Duszkiem! No?
Willie posłusznie opróżnił szklankę i nawet nie poczuł pieczenia. Ogarnęła go gwałtowna fala ciepła i ręce przestały mu się trząść. Co za wspaniały chłop z tego Sańki! Oczywiście, Willie pomógłby mu rozprawić się z tym bandziorem! Po prostu nie zdążył. – Po prostu nie zdążyłem, rozumiesz, przyjacielu?
Sańka wszystko rozumiał. – Nie ma o czym mówić, to drobiazg. Napij się jeszcze, Willie, to rozładuje stres. Weź ogóreczka, zakąś! I odpręż się.
Już bez chlipania Willie wylewał przed Sańką swoje emocje:
– Co to za straszny kraj! Jestem przekonany, Aleksandrze, że ten człowiek był z KGB. Ich ludzie mnie szantażowali. Chcą mnie po prostu zastraszyć. To twardziele, dobrze wiem. Żeby wywiad o mało nie zabił człowieka z powodu wagonu mydła! Zwariowany kraj! Jaki mogą mieć w tym interes?
– A co, ci ludzie pytali cię o mydło?
– Była tam jedna dziewczyna, która nawet nie ukrywała, gdzie pracuje. Interesowało ją mydło, i to w takiej chwili!
– A ten mięśniak też cię pytał o ładunek?
– Nie, tylko warczał. Ale jestem pewien, Aleksandrze, jestem pewien!
– Czemu się tak za ciebie wzięli? – z zadumą odezwał się Sańka. – Może ten twój Ross wiezie nie tylko mydło, co?
– Tylko mydło, wiem na pewno! Sam mu podsunąłem ten pomysł, chyba w złą godzinę! Skąd mogłem wiedzieć, że zrobi się z tego taka afera! A jak się dowiedzą w ambasadzie, że mam na pieńku z KGB…
– Bądź spokojny, nie dowiedzą się. Oczywiście, jeżeli sprawa jest czysta. A może jednak twój Ross szykuje jakiś przekręt?
– Znam Paula jeszcze ze szkoły, Aleksandrze! To prymityw, chociaż fajny chłopak. Nie robi żadnego przekrętu. Jest do tego niezdolny.
– Dobrze już, dobrze, nie bierz wszystkiego tak serio. Ten facio, któremu wybiłem zęby, to najprawdopodobniej zwykły chuligan. A dziewczynę olej. Dawno to było?
– Jakiś tydzień temu.
– Do ambasady nikt się na razie nie zwracał?
– Nie, wiedziałbym o tym.
– No, to znaczy, że cię sprawdzili i odczepili się. Już ci chyba dadzą spokój. KGB ma wystarczająco dużo innych spraw. Zjedz kiełbaskę, bo cię wódka rozbierze. A właśnie, wspomniałeś im o obrazie Chagalla?
– Tak, Aleksandrze. Więc myślisz, że się odczepią?
– Na pewno, Willie, na pewno. A o tym obrazie trzeba mi było już dawno powiedzieć. Widzę przecież, że czegoś szukasz, i dopiero wczoraj zrozumiałem, czego. Mam dojście do tego obrazu.
– Na pewno tego? „Skrzypek i koza”? – ożywił się Willie.
– Na pewno. Ale to by już było nie za mydło, tylko za zielone.
– A skąd będę miał pewność, że to właśnie ten obraz?
– Sam zobaczysz. W twojej obecności odetnę kawałeczek z brzegu, żebyś mógł posłać do ekspertyzy. Bo chyba szukasz tego dla siebie?
Na to pytanie Willie wolał nie odpowiadać. Harald Plummer nie lubił się afiszować ze swymi powiązaniami.
– Zresztą, to nie moja sprawa. Za sto pięćdziesiąt tysięcy oddam obraz, chociaż mi żal. Zrób slajd tego obrazu, poślij go do sprawdzenia, gdzie chcesz, choćby do Stanów. A obraz poczeka, jeść nie woła.
– Ale nie sprzedasz go komu innemu?
– Chyba że ktoś przebije cenę… Jestem człowiekiem interesu, Willie! Jeżeli jesteś zainteresowany, musisz się pośpieszyć. I chciałbym, żeby pieniądze były w banknotach dwudziestodolarowych. Wysokie nominały denerwują ludzi.
Niebawem Sańka odprowadzał ostatecznie pocieszonego Willie’ego do domu. Złapanie taksówki na nocnej ulicy nie stanowiło dlań żadnego problemu. Krewniak dyskretnie podążał swoim wozem za taryfą. Licho nie śpi…
Rozdział 11
MENTALNOŚĆ
Wróżyć Lubka rzeczywiście umiała na medal – babka nauczyła ją tego w dzieciństwie. Z doświadczenia jednak, jakiego nabrała w latach młodości, wiedziała już, że karty niekiedy mówią więcej prawdy, niżby się chciało usłyszeć.
Parę razy nieoględnie chlapnęła, co widać w kartach, nie próbując nic łagodzić. I zrozumiała dlaczego w dawnych czasach posłańcom przynoszącym złe wieści ścinano głowy. Przepowiedzianych rozwodów i śmierci było dość, by Lubka w końcu nabrała rozumu i wypracowała sobie nową metodę wróżenia. Łgać w żywe oczy jednak się bała. Babka ostrzegała ją, że to może być niebezpieczne, więc Łubka wolała nie sprawdzać czy to przesąd, czy nie. Wcale jej się to nie uśmiechało.
Teraz nie mogła się opędzić od żołnierzy. Może przyciągały ich nieprzyzwoite obrazki na kartach, a może sama tajemnica wróżenia, ale Lubka rozumiała jedno – dopóki nie przewinie się tu cały eszelon, nie ma sensu protestować i odmawiać.
– W twoim sercu dama karo, blondynka. Damy pik nigdzie obok nie widać, czyli wszystko wygląda dobrze.
Zinka Gnom wykrzywiła się.
– Już ja bym jej dała popalić, tej damie pik! Wszyscy się roześmiali – z wyjątkiem Sałymona, który speszył się jakoś i mruknął:
– Ciszej, do diabła! Komu wróży, wam czy mnie? No już, Lubka, mów dalej.
– Słuchaj, Sałymon, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale wygląda na to, że przed tobą jakaś wielka sprawa. Poczekaj, rozłożę jeszcze raz… Tak, chodzi o coś takiego, że ty sam z początku nawet nie będziesz sobie zdawał sprawy, co z tego wyniknie. Ale czy to się obróci na złe, czy na dobre, nie mogę się rozeznać. Coś tu się w kartach pieprzy. Wiesz co, pokaż rękę! Też nie, ręką jak ręka, widać tylko, że jeszcze będziesz miał dwójkę dzieciaków. Możliwe, Sałymon, że tę wielką sprawę załatwisz, ale twój los się odwróci, w drugą stronę pójdziesz, niezależnie od tamtego.
– No i do diabła z tym wszystkim, skoro mi się urodzi parka bachorów. Z nimi też będzie dość kłopotów. Dzięki, Lubka.
– Na zdrowie. Kto następny? Ty, Fiedia?
Fiodor Brusnikin posłusznie przełożył karty i, wypełniając polecenie Łubki, żeby pomyślał o tym, czego w sercu pragnie, tak komicznie złapał się za głowę, że wzbudziło to ogólny śmiech i oklaski.
– Żartuj sobie, Fiedia, żartuj, to i los z tobą pożartuje – ostrzegła go Łubka żartobliwie, z podejrzaną łagodnością w głosie.
– O co ci chodzi, Lubasza? Bierz się do roboty! – zaniepokoił się major, którego nikt oprócz dziewczyn nie ośmielał się nazywać po prostu Fiedią.
– Ja, kochany, tylko czytam z kart, nic od siebie nie dodaję, nie zmyślam. Słuchasz, czy chcesz sobie żarty stroić?
– Dobra, niech ci będzie. No już, jestem cichy i posłuszny. Bunt zdławiony, lud milczy. Ogłaszaj wyrok.
– Widać tu, Fiedia, że w krótkim czasie całe twoje życie się odmieni. Czym innym się zajmiesz, inni ludzie cię otoczą. To, co w życiu najważniejsze, nie w młodości cię czeka, ale potem. To, co jest teraz, to dopiero początek bajki. Bajka przyjdzie później.
– A konkretniej, Lubasza?
– Ano daj rękę! Widzisz, jak gwałtownie linia życia skręca? I żadnych rozwidleń nie widać… Coś mi mówi, Fiedia, że ty swoją przyszłość lepiej znasz, niż ją te karty widzą, tyle że sam przed sobą nie chcesz się do tego przyznać. Naprawdę masz życzenie, żebym ja pierwsza ci to powiedziała? Słowo?
– Och, ale chytra z ciebie baba! Generalski łeb! Gdzieś ty się, kochasiu, uczyła taktyki i strategii?
– Nie daj Boże, Fiedia, żeby twoje córeczki tam się ich uczyły, gdzie ja. Idź teraz, nie miej do mnie złości. Twoje sprawy, widzę, na dobre się obrócą. Uda ci się wszystko. Może i za mnie, chuligankę, kiedyś się pomodlisz.
– Cóż to, Lubka, major popem zostanie?
– Nie popem, nie popem, jełopy! Warn wróżę czy jemu? Jego zapytajcie, to się dowiecie. Jeżeli wam powie.
Chętni do wypytywania Brusnikina jednak się nie znaleźli, major zamyślił się głęboko i najwyraźniej nie był w nastroju do żartów. Następny w kolejce do Lubki okazał się Czyrwa Lider. Pocałował ją szarmancko w rączkę i znowu wszyscy ożywili się i rozchichotali.
– Patrzcie no, jaki elegant! Uczcie się, młodzi! Lubka rozłożyła karty i zadumała się, ale tylko na chwilę.
– Dziewczyny cię kochają, Czyrwa Lider. Zawsze cię kochały. I będą cię kochały do końca twego życia. Ani jednego dnia nie przeżyjesz niekochany…
Czyrwa Lider, dumnie wyprostowany, słuchał rad i życzeń, którymi go obsypano. Cmoknął Lubkę w policzek, wstał i oświadczył:
– Słyszałyście dziewczyny? Uważajcie, żebyście ani jednej dniówki nie przepuściły! Skoro karty tak powiedziały, sprawa przesądzona! Nie ma odwołania.
Lubka wymówiła się od dalszego wróżenia.
– Zmęczona jestem, chłopcy. Przyjdźcie jutro. Karty też odpoczną, nie będą się mylić. Bo jeszcze mogłabym komuś cudze dzieci wywróżyć!
Całe towarzystwo opuściło przedział, ale i żarty i śmiechy nie milkły jeszcze na korytarzu. Tylko Sońka Pufik została.
– Słuchaj no, Lubka, Czyrwa przyniósł ci całą główkę czosnku!
Lubka się speszyła.
– Coś ty, Sońka! Ja przecież całe żarcie dzielę między dziewczyny po równo, przy wszystkich! Myślisz, że czosnek sobie przywłaszczę? Przyjdź jutro rano, kiedy będziemy robić podział – dostaniesz, co twoje! Zdaje ci się, że ja w nocy ukradkiem czosnkiem się obżeram? Jak chcesz wiedzieć, to jeszcze całować się nie oduczyłam!
– Nie o to chodzi, Łubka, nic złego nie miałam na myśli. Chcę ci tylko coś wytłumaczyć. Nie wyrzucaj więcej ogonka. To najcenniejsza rzecz!
– Ogonek? Odbiło ci?
– Od razu widać, żeś ty, Lubka, zony nie wąchała. Nie mam do ciebie pretensji, tylko dzielę się doświadczeniem. Jak opalisz ten ogonek zapałką, można nim czernić brwi i rzęsy. Dziewczyny w łagrze mi pokazały. Ekstra! Jak wszystkie te zagraniczne smarowidła zużyjemy w drodze, to co zrobimy na miejscu?
– Dobra, Sońka, nie złość się, źle cię zrozumiałam. Coś mi dzisiaj odbiło. Normalnie w życiu bym czegoś takiego nie pomyślała. Nie gniewasz się? No, daj pyska! Życie mi zbrzydło, kochana, i bez powodu ludzi obrażam. A ogonka wyrzucać nie będziemy. Nie znałam tego, i tyle.
– Coś ty, dziewczyno! Nie becz! Zmęczona jesteś? Wiesz, najlepiej się połóż. Ja cię przykryję… Zaraz się rozgrzejesz, przestaniesz drżeć. Wszystko będzie dobrze… Śpij, mała… Już sobie idę. Może ci przynieść wrzątku?
– Nie, Sonieczka, nie trzeba. Już mi cieplej.
– No to śpij. Niech ci się przyśnią niebieskie migdały.
Lubka odczekała, aż Sońka wyjdzie, i dopiero wtedy popłakała sobie do woli. To nie było takie proste – przepowiadać przyszłość całemu eszelonowi. Może i karty kłamały, ale te kłamstwa przejmowały ją prawdziwym strachem. Dzisiaj wyraźnie widziała śmierć Czyrwy Lidera z rąk innego, któremu także wróżyła, ale tę śmierć przemilczała – miała na to dość rozumu! Za to powiedziała inną prawdę, bo i ta była w kartach. Prawdę, która Lidera ucieszyła i podniosła na duchu.
– Ojcze nasz… dalej, Boże, nie pamiętam… oby tylko wszystko było dobrze! Oby było dobrze! U mnie i Iwana, u Sońki i u Czyrwy… Miej nad nami litość, Panie…
Nimfa z brązu, którą Sańce wciąż żal było sprzedać, uśmiechała się do niego z wdzięcznością w zielonkawym świetle stojącej na stole lampy. Sańka z roztargnieniem przeglądał katalog z ostatniej aukcji u Sotheby’ego – ot tak, po prostu, żeby zająć czymś ręce. Zegar trzeba będzie jednak sprzedać, pomyślał, strasznie głośno bije. Wraz z ostatnim jego uderzeniem odezwał się dzwonek telefonu. Sańka przeciągnął się w fotelu. Wiedział, że dzwonków będzie osiem, nawet nie chciało mu się liczyć. To było długo oczekiwane wezwanie od Alichana. Krewniaka Sańka postanowił nie budzić, po prostu zostawił pod lustrem pięciokopiejkową monetę orłem do góry.
Samochód już czekał. Przy otwartych drzwiach stał chudy typ o lodowatych oczach. Sańka bez słowa zajął miejsce na tylnym siedzeniu szarej Wołgi. Wóz ruszył. Po godzinie, która upłynęła w absolutnym milczeniu, wysadzono Sańkę pod znanym mu już domem za miastem. Czarnowłosy przystojniak, także znajomy, z przyklejonym uśmiechem zaprowadził go do gabinetu.
Tu nic się nie zmieniło. Poza jednym: na ogromnym biurku, w miejscu, gdzie dawniej stało popiersie Lenina, teraz pyszniła się popielnica z brązu w kształcie ludzkiej czaszki. Zęby wykonano z kości słoniowej.
Alichan ceremonialnie wstał zza biurka i lekko skłonił głowę, po czym zamaszystym gestem zaprosił Sańkę, by zajął miejsce w pobliżu kominka. Czarnowłosy sekretarz bezszelestnie zniknął za drzwiami. Alichan nalał koniaku do dwóch pękatych kieliszków i podsunął gościowi otwarte pudełko cygar.
– Starzeję się, Sania – rzekł w zadumie. – Nie mam już sił pracować na dwa fronty. To drugie zajęcie będę musiał rzucić.
Sańka z dobrze udanym zdziwieniem rozłożył ręce. O tym, że Alichana Ibrahimowicza Husejnowa usunięto niedawno ze składu Biura Politycznego, oczywiście wiedział.
– Jak oni sobie teraz dadzą radę bez pana, Alichanie Ibrahimowiczu?
– Wszystko jest w rozkładzie. To osły. Ale dość o głupstwach. My obaj jesteśmy ludźmi konkretów, na oficjalnych tytułach nam nie zależy. Mam do ciebie parę pytań. W tym pokoju możesz mówić swobodnie, nie ma podsłuchu. Co masz mi do powiedzenia o szablach z bułatu?
Sańka ochoczo wsiadł na ulubionego konika:
– Pierwsze wzmianki o bułacie pojawiły się w czasach Aleksandra Macedońskiego. Zetknął się on z bronią wykonaną z bułatu w czasie swojej pierwszej wyprawy do Indii. W rezultacie tajemnica wyrobu tej stali przestała być znana, według różnych danych, na okres od VI do XII wieku. Następnie stal o podobnych właściwościach zaczęto produkować w Syrii, w Damaszku. Na marginesie, stal damasceńska jest gorsza od bułatowej, odróżnić je od siebie może każdy, niekoniecznie specjalista. Prawdziwych, autentycznych szabel z bułatu, kutych w Indiach, zachowało się na całym świecie zaledwie kilkadziesiąt. Są warte obłędnych pieniędzy. W Moskwie w kremlowskiej Zbrojowni przechowuje się dwa takie egzemplarze. Jednakże ręczyć za to nie mogę, jako że w zeszły czwartek Zbrojownię niespodzianie zamknięto, rzekomo chodzi o remont. A w ubiegłym tygodniu przypadkiem spotkałem się z sześcioma miłośnikami starej broni spośród naszych zagranicznych przyjaciół i wszyscy oni zapewniali, że za każdą z tych szabel gotowi są zapłacić od dwudziestu pięciu do trzydziestu tysięcy dolarów.
– I który z nich najbardziej przypomina dżygita? – zapytał Alichan.
– Mało się różnią jeden od drugiego.
– Niezupełnie rozumiem.
– Nie chciałbym obrażać żadnego z nich. Jeśli chodzi o ekspertyzę, może pan być spokojny, to już moje zmartwienie.
– Ile czasu na to potrzebujesz?
– Miesiąc, może półtora.
– Inicjatywa powinna być sowicie nagradzana. Twoja zwykła dola to trzydzieści procent. Co byś powiedział na czterdzieści?
– Że wolę pięćdziesiąt.
– Zgoda. Wszystko, czego ci potrzeba, dostaniesz pojutrze. Teraz chciałbym się dowiedzieć, co słychać u naszego przyjaciela Hardinga. A propos, nie miałeś w związku z nim jakichś nieprzewidzianych wydatków?
– Osiemset dolarów na…
– Dobra, nieważne. To drobiazg. Czego ci się udało dowiedzieć?
– Harding to typowy dyplomata z niewielkimi szansami na awans. O Rosji wie nie więcej, niż Mike Tyson o ogólnej teorii względności. Wywozi pocztą dyplomatyczną różne starocie. Dotychczas były to drobniejsze rzeczy, dopiero teraz zainteresował się wartościowszymi dziełami sztuki, które mam w swoim zasięgu. Jeśli chodzi o politykę, to absolutne zero, żadnych kontaktów, chociaż niewykluczone, że ma jakieś konszachty z zamożniejszymi koneserami sztuki. Co do jego związku z ładunkiem, to czysty przypadek. KGB kazał go śledzić, kiedy rozpracowywał spółkę „Moskwa” – nawet się nie zorientował. Skarżył mi się, że go przesłuchiwali. Parę dni temu przerwano obserwację, widać organy się nim nie interesują. Z wywiadem nie jest związany, sprawdziłem. W CIA oczywiście poziom służb nie jest specjalnie wysoki, ale w końcu czegoś tam swoich ludzi uczą. Reasumując, Alichanie Ibrahimowiczu, mydło, mydło i tylko mydło!
– Mydło, mydło… – powtórzył półgłosem Alichan i nagle wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Wyobraził sobie miny członków Biura Politycznego, kiedy zostanie otwarty kontener z tajemniczym ładunkiem.