63286.fb2 Wojna futbolowa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Wojna futbolowa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

– Nie wiadomo – odparł po chwili milczenia sanitariusz. – On matki swojej powiedział jeden ze stojących obok żołnierzy.

– On Boga teraz – dorzucił po chwili inny. Zdjął czapkę, zawiesił ją na lufie karabinu.

Ranny dygotał, pod lśniącą, śniadą skórą pulsowały mięśnie.

– Życie jakie silne – odezwał się ze zdumieniem żołnierz oparty na karabinie. – Ciągle jest. Ciągle jest.

Inni przyglądali się rannemu w skupieniu, panowała cisza. Tamten oddychał już coraz wolniej, głowa odchylała się do tyłu. Żołnierze siedzieli albo cisnęli się skuleni, jakby dogasło ognisko i wionęło chłodem. W końcu, ale to jeszcze trwało długą chwilę, ktoś odezwał się:

– Nie ma człowieka. Wszystko z niego poszło.

Stali jeszcze jakiś czas, z lękiem przyglądając się martwemu, a potem stwierdziwszy, że już nic tu więcej nie będzie się działo, zaczęli się rozchodzić.

Pojechaliśmy dalej. Droga okrążała zalesioną górę, minęliśmy pustą wioskę San Francisco, zaczęły się zakręty i zakręty, nagle za jednym zakrętem wjechaliśmy w zamęt wojenny. Żołnierze biegli i strzelali, w górze furkotały pociski, po obu stronach drogi długimi seriami zanosiły się cekaemy. Szofer gwałtownie zahamował i w tym momencie na drodze przed nami rozerwał się pocisk. Za sekundę gwizd i znowu wybuch, znowu wybuch. Chryste Panie, pomyślałem, koniec. Z ciężarówki jakby nas zmiotło skrzydło tajfunu. Wszyscy pryskali, jeden przez drugiego, byle prędzej dopaść ziemi, sturlać się w rów, zniknąć. Kątem oka, w biegu, zobaczyłem grubego operatora telewizji francuskiej, jak w szoku miotał się po drodze, szukając kamery. Ktoś krzyknął – padnij ! – i dopiero ten głos, nie eksplozja granatów, nie siekanina karabinów maszynowych, podziałał na niego – operator zwalił się na drogę jak martwy.

Gnałem przed siebie, kierując się w tę stronę, gdzie zdawało mi się, że jest ciszej, rwałem przez krzaki, w dół, w dół, byle dalej od tego zakrętu, gdzie nas to dopadło, stok, naga ziemia, łyżwowałem po śliskiej glinie, a potem w busz, w busz głęboko, ale nie biegłem długo, bo przede mną nagle zupełnie blisko wybuchła strzelanina, kule zawyły, zatrzepotały w gałęziach, runął ogień broni maszynowej. Padłem i przywarłem do ziemi.

Kiedy oprzytomniałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem skrawek ziemi i idące po tej ziemi mrówki.

Szły swoimi ścieżynkami, jedna za drugą, w różne strony.

Nie był to moment, żeby im się przyglądać, ale sam widok spokojnie maszerujących mrówek, widok innego świata, innej rzeczywistości, wrócił mi świadomość. Przyszło mi do głowy, że jeżeli uda mi się na tyle opanować strach, aby na chwilę zatkać uszy i patrzeć tylko na wędrujące owady, zacznę myśleć z jakim takim sensem. Leżałem między gęstymi krzakami, z całej siły zatkałem uszy palcami i z nosem przy ziemi przyglądałem się mrówkom.

Ile to trwało, nie wiem, ale kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem przed sobą twarz żołnierza.

Zdrętwiałem. Najbardziej bałem się wpaść w ręce Salwadorczyków, bo wtedy czekała mnie śmierć niechybna. Było to wojsko okrutne, zaślepione, w szale wojny rozstrzeliwali każdego, kto wpadł im w ręce. W każdym razie, karmiony propagandą Hondurasu, takie miałem przekonanie. Amerykanina, Anglika może by uszanowali, choć też niekoniecznie. Poprzedniego dnia widzieliśmy w Nacaome misjonarza amerykańskiego zmasakrowanego przez Salwadorczyków.

Żołnierz też był zaskoczony. Czołgając się przez busz, zobaczył mnie w ostatniej chwili. Poprawił hełm ozdobiony trawą i liśćmi. Miał zbrużdżoną, ciemną, wychudłą twarz. W ręku ściskał starego mauzera.

– Ty kto jesteś? – spytał.

– A ty z jakiej armii?

– Honduras – odpowiedział, bo widział już po mnie, że muszę być obcy, ani ich, ani tamtych.

– Honduras! Bracie drogi! – ucieszyłem się i wyciągnąłem z kieszeni papier. Było to pismo dowódcy armii Hondurasu, pułkownika Ramireza Ortegi, do oddziałów frontowych, zezwalające na przebywanie na terenie działań wojennych. Pismo takie otrzymał każdy z nas w Tegucigalpie, przed wyjazdem na front.

Powiedziałem żołnierzowi, że muszę dostać się do Santa Rosa, a potem do Tegucigalpy, żeby nadać depeszę do Warszawy. Żołnierz ucieszył się, bo skalkulował dobrze, że mając rozkaz dowódcy armii (pismo rozkazywało wszystkim podwładnym udzielać mi pomocy), może wycofać się ze mną na tyły.

– Pójdziemy razem, senior – powiedział żołnierz – senior powie, że kazał mi iść.

Był to rekrut, chłop-biedak, tydzień temu powołany pod broń, wojska nie znał, wojna mało go obchodziła, kombinował, jak przeżyć.

Wokół nas trzaskały pociski, daleko, daleko słychać było krzyki, strzelały działka, w powietrzu unosił się zapach prochu i dymu. Z tyłu i z boku biły karabiny maszynowe.

Jego kompania czołgała się do przodu, między krzakami, pod tę górę, gdzie na zakręcie wpadliśmy we wrzawę wojenną i gdzie została nasza ciężarówka. Z miejsca, w którym leżeliśmy przywarci do ziemi, widać było grube, żłobione w gumie podeszwy pełzającej kompanii, podeszwy, które sunęły w trawie, nieruchomiały, potem sunęły dalej, raz-dwa, raz-dwa, kilka metrów do przodu i znowu stop. Żołnierz trącił mnie:

– Senor, mire cuantos zapatos! (Niech pan zobaczy, ile butów!).

Wpatrywał się dalej w buty czołgającej się kompanii, zmrużył oczy, coś ważył w myślach i wreszcie powiedział bez nadziei w głosie:

– Toda mi familia anda descalzada . (Cała moja rodzina chodzi bez butów).

Zaczęliśmy czołgać się przez las.

Strzelanina na chwilę przycichła i żołnierz zatrzymał się, zmęczony. Zdyszanym głosem powiedział, żebym zaczekał, a on wróci do tego miejsca, gdzie biła się jego kompania. Żywi na pewno poszli naprzód, mówił, bo mieli rozkaz ścigać wroga do samej granicy; na polu walki zostali zabici, a im przecież buty zbyteczne. On pójdzie, rozzuje kilku poległych, schowa buty w krzaku i oznaczy miejsce. Kiedy skończy się wojna i puszczą go do domu, wróci tu i obuje swoją rodzinę. Obliczył już, że jedną parę wojskowych można wymienić na trzy dziecinnych, a miał w chałupie dziewięcioro drobiazgu.

Przemknęła mi myśl, że zwariował, i nawet powiedziałem, że biorę go pod swoje rozkazy i że musimy czołgać się dalej. Ale żołnierz nie chciał słuchać. Był opętany myślą o butach, rwał się na pierwszą linię po zdobycz, po rozrzucony w trawie majątek, żeby zebrać go w porę, nim zakopią do ziemi. Teraz wojna nabrała dla niego sensu, treści i celu. Teraz wiedział, czego chce i co ma robić. Byłem pewien, że jeżeli pójdzie zgubimy się i nigdy go nie spotkam. Za nic nie chciałem zostać sam w tym lesie, bo nie wiedziałem, w czyich jest rękach, gdzie która armia ma swoje pozycje i w jakim kierunku iść najlepiej. Nic gorszego, niż znaleźć się samemu w obcym kraju, na obcej wojnie. Więc poczołgałem się za żołnierzem w stronę pola walki. Dopełznęliśmy do miejsca, gdzie las zrzedniał i przez pnie i krzaki widać było świeże pobojowisko. Front rozsunął się teraz na boki, pociski pękały za górą, która wzniosła się na lewo od nas, a gdzieś na prawo, jakby pod ziemią, ale musiało to być w wąwozie, dudniła broń maszynowa. Przed nami sterczał porzucony moździerz, a w trawie leżeli zabici żołnierze.

Temu, który był ze mną, powiedziałem, że dalej nie pójdę. Niech robi, co ma robić, tylko tak, żeby się nie zgubił, i niech szybko wraca. Zostawił mi karabin i skoczył susami do przodu. Nie patrzyłem za nim, myślałem tylko o tym, że ktoś nas tu zaraz nakryje, że ktoś nagle wyjdzie zza krzaków albo rzuci granatem. Było mi niedobrze, leżałem z głowąm mokrej ziemi, ziemia pachniała zgnilizną i dymem. Żeby tylko nie dostać się w okrążenie, myślałem, żeby udało się podczołgać bliżej spokojnego świata. Ten mój żołnierz, myślałem, on teraz zadowolony. Nad jego głową rozstąpiły się chmury, z nieba zleciała manna. On swoją wojnę już wygrał, wróci do wioski, zwali na podłogę worek butów, dzieci zatańczą z radości.

Żołnierz przytaskał swoją zdobycz i ukrył ją w krzakach. Wytarł zalaną potem twarz, rozejrzał się po okolicy, żeby zapamiętać miejsce. Ruszyliśmy w głąb. Padał drobny deszcz, na polankach leżała mgła. Szliśmy bez wyraźnego kierunku, byle trzymać się jak najdalej wrzawy wojennej. Gdzieś, niedaleko stąd, musiała być Gwatemala. A dalej – Meksyk. A jeszcze dalej – Stany Zjednoczone. Ale dla nas w tej chwili wszystkie te kraje leżały na innej planecie. Mieszkańcy tamtej planety mieli własne życie i myśleli o zupełnie innych sprawach. Może nie wiedzieli, że mamy tu wojnę. Żadnej wojny nie można przekazać na odległość. Człowiek siedzi, je obiad i patrzy w telewizor: na ekranie słupy ziemi wylatują w górę cięcie – najazd gąsienicy czołgowej – cięcie – żołnierze padają i wiją się z bólu, a człowiek krzywi się i klnie wściekły, że zagapił się i przesolił zupę. Wojna jest widowiskiem, jeżeli jest widziana na odległość i fachowo obrobiona na stole montażowym. W rzeczywistości żołnierz nie widzi dalej swojego nosa, ma oczy zasypane piachem albo zalane potem, strzela na oślep i trzyma się ziemi jak kret. Przede wszystkim boi się.

Żołnierz frontowy mało mówi, zapytany – często nie odpowiada, wzruszenie ramion może być całą jego odpowiedzią. Z reguły chodzi głodny i niewyspany, nie wie, jaki będzie następny rozkaz i co stanie się za godzinę. Wojna stwarza okazję ciągłego obcowania ze śmiercią. To doświadczenie głęboko zapada w pamięci. Później, w starszych latach, człowiek coraz częściej sięga do przeżyć wojennych, jakby w miarę upływu czasu przybywało mu wspomnień z frontu, jakby całe życie spędził w okopie.

Skradając się przez las spytałem żołnierza, dlaczego biją się z Salwadorem. Odpowiedział, że nie wie, że to są sprawy rządowe. Spytałem go, jak może walczyć, nie wiedząc, w imię jakiej sprawy przelewa krew. Odpowiedział, że żyjąc na wsi lepiej nie zadawać pytań, bo człowiek pytający wzbudza podejrzliwość sołtysa. Sołtys wyznaczy go później do robót publicznych. Pracując tam, chłop musi zaniedbać gospodarkę i rodzinę, czeka go jeszcze większy głód. A przecież wystarczy już tej zwyczajnej biedy, która i tak jest. Trzeba tak żyć, żeby nazwisko człowieka nie obijało się władzy o uszy. Władza, jeśli usłyszy jakieś nazwisko, zaraz je zapisuje i taki rozpoznany człowiek ma potem dużo kłopotów. Sprawy rządowe nie są na rozum chłopa ze wsi, bo rządowi mają świadomość, a chłopu nikt świadomości nie da.

O zmierzchu, idąc przez las i coraz bardziej prostując grzbiet, bo robiło się ciszej, dotarliśmy do małej, zlepionej z gliny i słomy wioski – Santa Teresa. Kwaterował tu batalion piechoty, zdziesiątkowany w czasie całodziennych walk. Żołnierze wałęsali się między chałupami, wyczerpani i oszołomieni przeżyciem frontowym. Ciągle siąpił deszcz, wszyscy byli brudni, umazani gliną. Ludzie z posterunku, których napotkaliśmy na skraju wioski, zaprowadzili nas do dowódcy batalionu. Pokazałem mu pismo dowódcy armii, poprosiłem o przewiezienie do Tegucigalpy. Poczciwy ten człowiek dał mi samochód, ale kazał czekać do rana, bo tutaj drogi są rozmokłe i górskie, idą krawędziami przepaści i nocą bez świateł nie da się przejechać. Dowódca siedział w opuszczonej chałupie i słuchał radia. Spiker czytał kolejne komunikaty z frontu. Następnie usłyszeliśmy wiadomość, że szereg państw na obu półkulach chce rozpocząć mediacje, aby położyć kres wojnie między Hondurasem i Salwadorem. W sprawie wojny zabrały już głos kraje Ameryki Łacińskiej, szereg krajów Europy i Azji. Oczekuje się, że w każdej chwili zajmie stanowisko Afryka. Spodziewany jest również komunikat o stanowisku Australii i Oceanii. Zwraca uwagę milczenie Chin i z drugiej strony – Kanady. Milczenie Kanady tłumaczy się tym, że na froncie przebywa kanadyjski korespondent – Charles Meadows i Ottawa nie chciałaby mu swoim oświadczeniem komplikować sytuacji i utrudniać wykonanie niebezpiecznego zadania.

Następnie spiker przeczytał wiadomość, że z przylądka Kennedy'ego wystrzelono rakietę Apollo-11. Trzej astronauci, Armstrong, Aldrin i Collins, lecą na Księżyc. Człowiek przybliża się do gwiazd, otwiera nowe światy, szybuje w bezkresach galaktyki. Ze wszystkich zakątków ziemi napływają do Huston gratulacje – informował spiker-cała ludzkość cieszy się z triumfu racjonalnej i precyzyjnej myśli.

Mój żolnierz, zmordowany trudami dnia, drzemał w kącie izby. O świcie zbudziłem go i powiedziałem, że jedziemy. Nieprzytomny ze snu i wyczerpania kierowca batalionowy odwiózi nas jeepem do Tegucigalpy. Żeby nie tracić czasu, pojechaliśmy prosto na pocztę. Tam, na pożyczonej maszynie, napisalem depeszę, którą później wydrukowały nasze gazety. Jose Malaga puścił mi tę depeszę poza kolejnością i bez cenzury wojskowej (zresztą była napisana po polsku).

Z frontu wracali moi koledzy. Każdy osobno, bo wszyscy pogubili się na tym zakręcie, gdzie wjechaliśmy w ogień artyleryjski. Enrique Amado z Radio Mundo wpadł na patrol salwadorski, trzech ludzi z Guardia Rural. Jest to prywatna żandarmeria utrzymywana przez wielkich latyfundystów Salwadoru, a rekrutowana z elementu przestępczego. Bardzo niebezpieczne typy. Kazali mu ustawić się do rozstrzelania. Enrique grał na zwłokę, długo modlił się, potem prosił, żeby mu pozwolili załatwić potrzebę. Tamci najwidoczniej lubowali się widokiem człowieka w strachu. W końcu jeszcze raz kazali mu stanąć do rozstrzelania, ale wtedy z krzaków sypnęia seria, jeden z patrolu zwalił się na ziemię, a dwóch innych wzięli do niewoli.

Wojna futbolowa trwała sto godzin. Jej ofiary: sześć tysięcy zabitych, kilkanaście tysięcy rannych. Około pięćdziesięciu tysięcy ludzi straciło domy i ziemię. Zniszczono wiele wiosek.

W wyniku interwencji państw Ameryki Łacińskiej oba kraje zaprzestaly działań wojennych, ale do dzisiaj na granicy Hondurasu i Salwadoru wybuchają zbrojne utarczki, giną ludzie i płoną wsie.

Prawdziwa przyczyna tej wojny była następująca: Salwador – najmniejszy kraj Ameryki Środkowej, ma największą gęstość zaludnienia na kontynencie amerykańskim (ponad 160 osób na km kw.). Jest ciasno, tym bardziej że większość ziemi znajduje się w rękach czternastu wielkich klanów obszarniczych. Mówi się nawet, że Salwador jest własnością czternastu rodzin . Tysiąc latyfundystów posiada dokładnie dziesięć razy więcej ziemi, niż ma jej łącznie sto tysięcy chłopów. Dwie trzecie ludności wiejskiej nie ma ziemi. Część bezrolnej biedoty od lat emigrowała do Hondurasu, gdzie było dużo ziemi bezpańskiej. Honduras ( 112 tys. km kw.) jest blisko sześć razy większy od Salwadoru, ale posiada o połowę mniej ludności (około 2,5 miliona). Była to emigracja cicha, nielegalna, ale latami tolerowana przez rząd Hondurasu.

Chłopi z Salwadoru osiedlali się w Hondurasie, zakładali wsie i wiedli żywot nieco lepszy niż w swoim kraju. Było ich 300 tysięcy.

W latach 60-tych zaczęły się niepokoje wśród chłopstwa Hondurasu, które domagało się ziemi. Rząd uchwalił dekret o reformie rolnej. Ponieważ był to rząd oligarchiczny i uzależniony od Stanów Zjednoczonych, dekret nie przewidywał ani podziału latyfundiów, ani podziału ziem należących do amerykańskiego koncernu United Fruit, który na terenie Hondurasu posiada wielkie plantacje bananowe. Rząd chciał obdzielić chłopów Hondurasu ziemią, zajmowaną w tym państwie przez chłopów Salwadoru. Oznaczało to, że 300 tysięcy emigrantów salwadorskich ma wrócić do swojego kraju, w którym nie mieli nic. Oligarchiczny rząd Salwadoru sprzeciwił się przyjęciu tych ludzi, obawiając się chłopskiej rewolucji.

Rząd Hondurasu nalegał, rząd Salwadoru odmawiał. Stosunki między obu krajami były napięte. Po obu stronach granicy gazety prowadziły kampanię nienawiści, oszczerstw i wyzwisk. Wyzywali się od hitlerowców, karłów, pijaków, sadystów, pająków, agresorów, złodziei itd. Robili pogromy i palili sklepy.

W tych okolicznościach doszło do spotkań piłkarskich między reprezentantami Hondurasu i Salwadoru. Decydujący mecz odbył się na neutralnym terenie, w Meksyku (wygrał Salwador 3:2). Kibiców Hondurasu posadzono po jednej stronie stadionu, kibiców Salwadoru – po drugiej, a pośrodku usiadło pięć tysięcy policjantów meksykańskich uzbrojonych w tęgie pały.

Piłka nożna pomogła zaognić jeszcze bardziej nastroje szowinizmu i histerii hurrapatriotycznej, tak potrzebne do rozpętania wojny i wzmocnienia władzy oligarchii w obu krajach.

Pierwszy zaatakował Salwador, który miał znacznie silniejszą armię i liczył na łatwe zwycięstwo.

Wojna zakończyła się impasem. Granica pozostała ta sama. Jest to granica wytyczona na oko w buszu, w górzystym terenie, do którego obie strony zgłaszają pretensje.

Część emigrantów wróciła do Salwadoru, część nadal żyje w Hondurasie.

Oba rządy były zadowolone z wojny, ponieważ przez kilka dni Honduras i Salwador zajmowały czołowe miejsca w prasie światowej i były obiektem zainteresowania międzynarodowej opinii. Małe kraje z trzeciego, czwartego i dalszych światów mają szanse wzbudzić żywsze zainteresowanie dopiero wówczas, kiedy zdecydują się na przelew krwi. Smutna to prawda, ale tak jest.