63286.fb2
Nazywał się Jose Malaga. Piliśmy piwo w barze koło poczty. Nasza niepewna sytuacja zbratała nas, jechaliśmy na tym samym wozie. Jose co chwila dzwonił do swojej matki, która siedziała zamknięta w domu, i mówił:
– Mamo, u mnie wszystko w porządku, nie wzięli mnie, pracuję.
W południe przyjechało czterdziestu korespondentów, kolegów z Meksyku. Dolecieli samolotem do Gwatemali i tam wynajęli autobus, bo lotnisko w Tegucigalpie było zamknięte. Wszyscy chcieli jechać na front. W tej sprawie poszliśmy do pałacu prezydenta. Był to brzydki, secesyjny budynek w samym śródmieściu, pomalowany na jaskrawoniebieski kolor. Teraz wokół pałacu rozmieszczone były gniazda karabinów maszynowych, ukryte za workami piasku. Na dziedzińcu stały działka przeciwlotnicze. Kręcił się tu tłum wojska. Wewnątrz, w korytarzach, spali żołnierze i walało się pełno broni. Panował ogólny bałagan.
Każda wojna to straszny bałagan i wielkie marnotrawstwo życia i rzeczy. Ludzie prowadząwojny od tysięcy lat, a jednak za każdym razem wygląda to tak, jakby zaczynali wszystko od początku, jakby toczyli pierwsząm świecie wojnę.
Zjawił się jakiś kapitan, który powiedział, że jest rzecznikiem prasowym armii. Zapytany o sytuację stwierdził, że zwyciężają na całym froncie i że nieprzyjaciel ponosi ciężkie straty.
– W porządku – zgodził się Green z AP – ale my to chcemy zobaczyć.
Wszędzie wysuwaliśmy do przodu Amerykanów, bo to była ich strefa wpływów, mieli tu posłuch i mogli dużo załatwić. Kapitan powiedział, że jutro pojedziemy na front, tylko każdy musi przynieść dwie fotografie.
Dojechaliśmy szosą do miejsca, gdzie pod drzewem stały dwa strzelające działka i leżały stosy amunicji. Przed nami widać było szosę, która prowadziła do Salwadoru. Po obu stronach drogi ciągnęły się bagna, a za pasem bagien zaczynał się zwarty, zielony busz. Do granicy Salwadoru było jeszcze osiem kilometrów.
Spocony i zarośnięty major, który dowodził obroną szosy, powiedział, że dalej iść nie możemy. Stąd zaczyna się teren, na którym prowadzą działania obie armie, ale w taki sposób, że trudno zorientować się, gdzie która jest i co do kogo należy. W gęstym buszu nic nie widać. Często dwa wrogie oddziały dostrzegająsię dopiero w ostatniej chwili, kiedy błądząc w zaroślach zderzą się twarzą w twarz. W dodatku obie armie mają jednakowe mundury, taki sam sprzęt i mówią tym samym, hiszpańskim językiem, tak że oddział, który trafił na inny oddział, może nie wiedzieć, czy spotkał swoich, czy wrogów.
Major radził zawrócić do Tegucigalpy, bo idąc dalej można zginąć nie wiadomo z czyjej ręki (jakby to byto ważne, pomyślałem). Ale wówczas operatorzy telewizyjni powiedzieli, że oni muszą iść naprzód, na pierwszą linię, żeby sfilmować żołnierzy w akcji, jak strzelają i giną. Gregor Straub z NBC powiedział, że musi mieć zbliżenie twarzy żołnierza, po której ścieka pot. Rodolfo Carrillo z CBS powiedział, że musi skręcić załamanego dowódcę, który siedzi pod krzakiem i płacze, bo zginął cały jego oddział. Operator francuski chciał mieć szeroki plan i żeby z jednej strony planu nacierał oddział honduraski na salwadorski, albo na odwrót. Ktoś tam jeszcze chciał mieć ujęcie żołnierza, który dźwiga zabitego kolegę. Do operatorów dołączyli się reporterzy radiowi. Enrique Amado z Radio Mundo chciał nagrać jęk rannego żołnierza, który wzywa pomocy, coraz słabiej i słabiej, aż wydaje ostatnie tchnienie. Charles Meadows z Radio Canada chciał mieć głos żołnierza, który wśród piekielnej strzelaniny przeklina wojnę. Naotake Mochida z Radio Japan chciał mieć wrzask oficera, który przekrzykując kanonadę dział, rozmawia z wyższym dowódcą przez japoński radiotelefon.
Wielu innych też postanowiło iść naprzód. Działa tu silny bodziec konkurencji. Skoro poszła amerykańska telewizja, musiały pójść również amerykańskie agencje prasowe. Skoro poszły amerykańskie, musiał iść Reuter i AFP. Skoro poszedł reporter z NBC, musiał pójść reporter z BBC. Poniesiony ambicją patriotyczną, jako jedyny Polak w towarzystwie, postanowiłem dołączyć do grupy, która zdecydowała się na desperacki marsz. Pod drzewem zostali ci, którzy powiedzieli, że mają chore serce albo że będą pisać tylko ogólne komentarze i że szczegóły ich nie interesują.
Ruszyło nas może dwudziestu, pustą asfaltową szosą oświetloną intensywnym słońcem. Ryzyko, a nawet szaleństwo tego marszu polegało na tym, że szosa biegła wysokim nasypem i byliśmy doskonale widoczni dla obu armii ukrytych w buszu, który zaczynał się około stu metrów od nas. Wystarczyła mocna seria cekaemu posłana w naszą stronę.
Z początku wszystko szło dobrze. Słyszeliśmy intensywną strzelaninę i wybuchy pocisków artyleryjskich, ale gdzieś daleko, jakieś dwa kilometry stąd. Dla dodania ducha wszyscy rozmawiali (nerwowo i trochę bez sensu). Ktoś opowiadał dowcipy. Chodziło o to, żeby stworzyć wrażenie, że grupa zachowuje się normalnie, ot, po prostu idziemy i już. Ale gdzieś po przejściu kilometra zaczął nas dziesiątkować strach. Jest to naprawdę bardzo nieprzyjemne uczucie iść ze świadomością, że w każdej chwili można zarobić kulę. Nogi są wtedy ołowiane, pot występuje na czoło. Nikt jednak nie przyznał się otwarcie do strachu. Najpierw ktoś zaproponował, żeby po prostu odpocząć. No, posiedzimy, odsapniemy. Potem, po wznowieniu marszu, dwóch zaczęło zostawać w tyle, że to niby tak się zagadali. Potem ktoś zobaczył szczególnie ciekawą grupę drzew, której chciał dłużej się przyjrzeć. Potem dwaj oświadczyli, że muszą wrócić, bo zostawili filtry do kamer. Znowu odpoczywaliśmy i coraz dłuższe były te odpoczynki.
Zostało nas dziesięciu.
Tymczasem wokół nas nie działo się nic. Szliśmy pustą szosą w stronę Salwadoru, było cudowne powietrze, zachodziło słońce. Właściwie słońce pomogło nam wybrnąć z sytuacji. Bo nagle operatorzy telewizyjni powyciągali światłomierze i stwierdzili, że jest już za ciemno na zdjęcia. Nic nie da się już zrobić, ani planów ogólnych, ani zbliżeń, ani ruchu, ani bezruchu. A jeszcze do pierwszej linii daleko. Nim dojdziemy, będzie noc.
Cała grupa ruszyła w drogę powrotną. Pod drzewem, obok dwóch strzelających działek, czekali na nas ci, którzy byli chorzy na serce, ci, którzy mieli pisać ogólne komentarze, i ci, co zawrócili wcześniej, bo zagadali się albo zapomnieli filtrów.
Spocony, zarośnięty major (nazywał się Policarpo Paz) zorganizował ciężarówkę wojskową, która odwiozła nas na nocleg na tyły frontu, do miasteczka Nacaome. Tam zrobiliśmy naradę, na której zapadła decyzja, że Amerykanie zadzwonią zaraz do prezydenta i poproszą, aby wydał rozkaz odwiezienia nas na pełny, otwarty front, w piekło ognia, na ziemię zroszoną krwią.
Rano przysłali samolot, żeby przewiózł nas na drugi kraniec frontu, gdzie toczył się ciężki bój. Nocny deszcz przemienił pas startowy polnego lotniska Nacaome w rdzawe grzęzawisko. Stary, zdezelowany DC-3, czarny od sadzy spalinowej, wystawał z wody jak hydroplan. Samolot ten, ostrzelany poprzedniego dnia przez myśliwce Salwadoru, miał dziury w burcie, połatane nie heblowanymi deskami. Widok zwykłych prostych desek przeraził tych, którzy mówili, że chorują na serce. Zostali na miejscu, potem wrócili do Tegucigalpy.
Ale myśmy polecieli na drugi skraj frontu do Santa Rosa de Copan. Samolot wyrzucał na rozbiegu tyle ognia i dymu, co rakieta startująca na księżyc. W powietrzu skrzypiał, trzeszczał, zataczając się jak pijak miotany jesiennym wichrem. To walił się straceńczo w dół, to zrywał się desperacko w górę. Nigdy w normie, nigdy w linii prostej. Wewnątrz samolotu, który służył celom transportowym, nie było ławek ani foteli. Trzymaliśmy się kurczowo metalowej poręczy, bo rzucało od ściany do ściany. Wiatr, który wpadał przez szerokie szpary, urywał głowy. Tylko dwaj piloci, młodzi beztroscy chłopcy, uśmiechali się do nas przez lusterka wsteczne, jakby wymyślili doskonałązabawę.
– Najważniejsze – krzyczał do mnie przez huk silników i szum wichury Antonio Rodriguez z EFE
– żeby szły motory. Żeby szły motory, matko moja!
W Santa Rosa de Copan (mała, senna mieścina, teraz pełna wojska) ciężarówka zawiozła nas przez zabłocone uliczki do koszar. Koszary mieściły się w starej twierdzy hiszpańskiej, otoczonej szarym, spęczniałym od wilgoci murem. Kiedy weszliśmy do wewnątrz, na dziedzińcu przesłuchiwali trzech rannych jeńców.
– Mówić – ryczał do nich oficer śledczy – wszystko mówić!
Jeńcy bełkotali – słabi z upływu krwi. Stali rozebrani do pasa, jeden z raną w brzuchu, drugi z raną w ramieniu, trzeci z rozerwaną odłamkiem ręką. Ten z raną w brzuchu nie wytrzymał długo, stękał, zrobił obrót jak w tańcu, upadł na ziemię. Dwaj pozostali zamilkli, patrzyli na leżącego kolegę otępiałym, śniętym wzrokiem.
Jakiś oficer zaprowadził nas do komendanta garnizonu. Blady, zmęczony kapitan nie wiedział, co z nami robić. Kazał rozdać nam wojskowe koszule. Kazał ordynansowi przynieść kawy. Komendant bał się, że w każdej chwili mogą nadcią gnąć jednostki salwadorskie. Santa Rosa leżała na głównym kierunku uderzenia przeciwnika, tj. przy drodze łączącej Atlantyk z Pacyfikiem. Salwador, leżący nad Pacyfikiem, miał ambicję podbić Honduras, leżący nad Atlantykiem. W ten sposób mały Salwador stałby się nagle mocarstwem dwóch oceanów. Najkrótsza droga do Atlantyku prowadziła z Salwadoru właśnie tędy, gdzie byliśmy – przez Ocotepeque, Santa Rosa de Copan, San Pedro Sula, do Puerto Cortes. Czołówki pancerne Salwadoru weszły już głęboko w terytorium Hondurasu. Szły z rozkazem
– wyjść na Atlantyk, wyjść na Europę, wyjść na świat!
Ich radio powtarzało:
TROCHĘ KRZYKU I HAŁASU I NIE BĘDZIE HONDURASU
Słaby, biedniejszy Honduras bronił się zażarcie. Przez otwarte okna koszar widać było, jak wyżsi oficerowie odprawiają oddziały na front. Młode, poborowe roczniki stały w rozluźnionych szeregach. Byli to drobni, smagli chłopcy, wszyscy Indianie o twarzach napiętych, wystraszonych, ale i zaciekłych. Oficerowie coś mówili, pokazywali ręką daleki horyzont. Potem chodził ksiądz i rosił kropidłem plutony odchodzące na śmierć.
W południe pojechaliśmy odkrytą ciężarówką na front. Czterdzieści kilometrów minęło spokojnie. Wjeżdżaliśmy w coraz wyższy i wyższy kraj, w zielone góry pokryte gęstym, tropikalnym buszem. Na stokach gór gliniane, puste chałupy, niektóre spalone. Gdzieś minęliśmy wieś całą wędrującą z tobołkami skrajem drogi. W jednym miejscu stała gromada chłopów w białych koszulach i sombrerach, wymachująca do nas maczetami i strzelbami. Później daleko, daleko odezwały się działa.
Nagle na drodze zrobił się ruch. Dojeżdżaliśmy do miejsca, gdzie na polanę wciętą trójkątem w las zwożono rannych. Jedni leżeli na noszach, inni wprost na trawie. Kręciło się tu kilku żołnierzy i dwóch sanitariuszy, nie było lekarza. Obok czterech żołnierzy kopało dół. Ranni leżeli spokojnie, cierpliwie, najbardziej zdumiewająca była ta cierpliwość, niepojęta nadludzka wytrzymałość na ból, tak charakterystyczna dla Indian. Nikt tu nie krzyczał, nikt nie wzywał ratunku.
Żołnierze roznosili im wodę, dość prymitywni sanitariusze opatrywali, jak umieli. To, co zobaczyłem, nie mieściło mi się w głowie. Jeden z sanitariuszy, z lancetem w ręku, szedł od rannego do rannego i wydłubywał z nich kule, tak jak wydłubuje się pestki z jabłka. Drugi zalewał ranę jodyną i kładł na niej tampon.
W pewnym momencie żołnierze przywieźli ciężarówką rannego chłopa. Salwadorczyka. Kula ugrzęzła mu w kolanie. Kazali mu położyć się na trawie. Chłop był bosy, blady, schlapany krwią. Sanitariusz szperał lancetem w kolanie, szukał kuli. Chłop jęknął.
– Cicho, biedaku – powiedział sanitariusz – bo mi przeszkadzasz.
Pomógł sobie palcami i wyciągnął pocisk. Polał ranę jodyną i owinął byle jak bandażem.
– Wstawaj i jazda do ciężarówki – powiedział żołnierz z eskorty.
Chłop zwlókł się z trawy i pokuśtykał do samochodu. Nie powiedział słowa, nie pisnął.
– Właź na górę – zakomenderował żołnierz.
Rzuciliśmy się, żeby chłopu pomóc, ale ten z eskorty odtrącił nas karabinem. To był już żołnierz zły, frontowy, z poruszonymi nerwami. Chłop chwycił się rękoma za wysoką burtę i wdrapał się na górę. Jego ciało łomotnęło o podłogę. Myślałem, że skonał. Ale po chwili wychyliła się twarz, szara, ściągnięta, naiwna, wyczekująca z pokorą na następny akt przeznaczenia.
– Dajcie zapalić – zwrócił się do nas cichym, zachrypłym głosem.
Wrzuciliśmy mu do ciężarówki wszystkie papierosy, jakie kto miał. Wóz ruszył, a on roześmiał się uradowany taką ilością papierosów, że mógłby nią obdzielić całą wieś.
Teraz sanitariusze dawali kroplówkę żołnierzowi, który konał. Przyglądało się temu wielu ciekawych. Jedni usiedli wkoło noszy, na których ranny umierał, inni stali oparci o karabiny. Miał może dwadzieścia lat. Trafiło go jedenaście kul. Gdyby tych jedenaście kul ugodziło w starego i wątłego człowieka, raniony dawno by nie żył. Ale kule wtargnęły w ciało młode, silne, mocno zbudowane i śmierć natrafiła na opór. Ranny leżał nieprzytomny, już po drugiej stronie istnienia, ale jakaś cząstka życia toczyła w nim ostatni, rozpaczliwy bój. Żołnierz był nagi do pasa i wszyscy widzieli, jak prężą się jego muskuły i jak po śniadej skórze ścieka pot. Po tych napiętych mięśniach i po strugach potu wszyscy mogli ocenić, jak ciężka jest walka, którą toczy życie ze śmiercią. Wszyscy byli ciekawi tej walki, ponieważ chcieli wiedzieć, ile jest siły w życiu i ile jest siły w śmierci. Każdy chciał wiedzieć, jak długo życie potrafi się zmagać ze śmiercią i czy młode życie, które jeszcze jest i nie chce się poddać, zdoła przetrzymać śmierć.
– Może wyżyć? – spytał jeden z żołnierzy.
– Nie może – stwierdził sanitariusz, trzymając wysoko nad rannym butelkę glukozy.
Zapanowało ponure milczenie. Ranny oddychał gwałtownie, jak po długim i ciężkim biegu.
– Nikt go nie znał? – spytał po chwili któryś żołnierz. Serce rannego pracowało z wytężoną siłą, słychać było jego gorączkowe łomotanie.
– Nikt – odpowiedział inny żołnierz.
Drogą wspinały się ciężarówki, wyły silniki. Pod lasem czterej żołnierze kopali dół.
– To nasz czy ich? – spytał żołnierz siedzący przy noszach.