39132.fb2 Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Początek

Ziemia Kaliska, październik 1345

Jura podniósł gruby, sękaty kij i pogroził nim gromadzie.

– Stójcie! Sam to zrobię.

Zatrzymali się, bo choć pełni byli złości i to wściekłość przywiodła ich tutaj, czuli mores przed ciężką ręką kowala.

Stali półkolem, ledwie o dziesięć kroków, uzbrojeni w widły, kije, pałki i co tam kto miał pod ręką.

Synowie sołtysa dzierżyli stary, ciężki ojcowski miecz. Nawet dzieci przybiegły z witkami. Dyszeli nienawiścią i strachem. Krzyczeli: spalić czarowników!

Kowal podniósł dumnie głowę.

– Sam to zrobię – powtórzył. – I niech to spadnie na wasze dusze.

Odrzucił kij, śmiało podszedł do najbliższego z tłumu i wyrwał mu z ręki pochodnię. Potem wielkimi krokami zbliżył się do chaty. Śledzili uważnie każdy jego ruch. Może byli i tacy, którzy nie dowierzali, że ośmieli się podłożyć ogień, ale i oni czekali.

Jura otworzył drzwi i cisnął pochodnię do wnętrza chaty. Ledwie wycofał się o kilka kroków, dym już pokazał się w szparach ścian, potem zaczął przeciekać przez dach, aż wreszcie buchnął wysokim płomieniem.

Twarze zebranych łagodniały, w miarę jak pożar rozszerzał się i trzaskał. Wiedzieli, że wygrali i kowal nie zostanie tutaj. Nawet najbardziej zaślepieni nienawiścią widzieli wór, przygotowany do podróży, i zrozumieli, że już wygrali z przeklętym.

– Wynoś się – powiedział ktoś, a tłum podchwycił głos z radosnym szumem.

Patrzyli, jak mocuje się z workiem, ale nikt nie śmiał podejść. Kowal zaś ani na chwilę nie opuścił sporego zawiniątka, które trzymał na lewem ramieniu. Wreszcie zarzucił wór na plecy, chwycił kij i wyprostowany stanął naprzeciw wszystkich.

Opuścili już wzniesione kije i pięści z kamieniami. Kowal się poddał, ale wszyscy, choć czuli silę gromady, dobrze wiedzieli, jak ciężką ma rękę. Woleli patrzeć z daleka.

– Odchodzę – chrapliwie zawołał Jura i powtórzył swoją zapowiedź, jak gdyby chciał przekonać ich, że sam tak postanowił, że to nie oni zmusili go do porzucenia rodzinnego domu.

Odwrócił się do chaty, która była już jednym wielkim płomieniem, a po chwili raz jeszcze spojrzał na gromadę.

– Nie życzę wam szczęścia – cisnął. – Jeszcze, tego pożałujecie!

Wtedy się poruszyli. Odpoczęli już po biegu do chaty, widok ognia dodał im sił. Zamachali kijami, posypały się złorzeczenia i groźby.

– Idź precz!

– Nie chcemy tu czarowników!

– Wynocha!

– A choćby do piekła!

– Nawet się nie oglądaj!

Kowal splunął przed siebie z pogardą, a potem ruszył. Za krzykami od gromady poleciały patyki, kamienie, kępy zielska.

– Lucyperski pomiot!

– Przeklętnik!

– Czarcie nasienie!

Jakiś kamień dopędził go i boleśnie ugodził w ramię, akurat to, na którym trzymał zawiniątko. Syknął, ale nie przystanął i nie obejrzał się.

Szedł chyżo krętą ścieżką, która omijała pożółkłe zagony, i wkrótce przez sosnowy lasek wywiodła go na pagórek. Tutaj zatrzymał się i spojrzał za siebie.

W dole leżała wieś, ukryta nieco za drzewami. Na jej krańcu dym wyznaczał miejsce, które niegdyś było jego domem.

– Nigdy – powiedział z zawziętością. – Przenigdy nie stanie tu moja noga.

Zawiniątko zakwiliło. Kowal odstawił kij pod drzewo, ostrożnie odwinął płótno i spojrzał w drobniutką, czerwoną buzię dziecka. Patrzyło na niego dwoje zapłakanych oczu – jedno niebieskie, a drugie brązowe.

Kowal wyciągnął rękę ku tej twarzy, a wtedy malutkie usta chwyciły jego palec i zaczęły ssać. Płacz umilkł.

Kowal opatulił dziecko na powrót i wziął kij do ręki.

– W drogę! – rzucił prawie wesoło. – W drogę! Przekonajmy się, jak wielki jest ten świat!

Szedł równym krokiem i jeszcze przed wieczorem trafił na ścieżki, na których nigdy nie był.

Prowadziły do miejsc, o których ledwie słyszał, a nie spotkał nikogo, kto by pochodził stamtąd.

Przyszłość rysowała się nieodgadniona, niejasna, czaiła się gdzieś hen za górami.

Kroczył naprzód, mocnymi stopami wystukując rytm. Patrzył przed siebie i tylko czasem sprawdzał, popatrując na słońce, czy zdąża w wybranym kierunku: na południe. Nie zauważał prawie niczego, co mijał: trawiastych pagórków, jesiennego lasu, stawów i strumieni, zwierząt i ptaków. Nie widział ani barw, ani kształtów. Widział tylko zajętą ogniem chatę i twarz kobiety, której ciało spłonęło wraz z jego domem.