38937.fb2
Chinaski – trasa 539.
Najgorsza w całym obwodzie. Stare czynszowe kamienice ze zniszczonymi skrzynkami pocztowymi, na których albo nie było żadnych nazwisk, albo były tak zamalowane lub wydrapane, że nic już na nich nie pozostało. I te wąskie korytarze, oświetlone małymi, matowymi żarówkami. Szeregami stały w nich jakieś nadszarpnięte wiekiem stare ciotki, ciągle pytające o to samo i w ten sam sposób, jakby była to jedna i ta sama osoba, ale w wielu egzemplarzach. „Listonoszu, czy macie coś dla mnie”. Najchętniej wydarłbym się wtedy: „A skąd ja mam wiedzieć, kim pani jest, a kim ta obok, kim ja jestem, a w ogóle po co tak tu od lat sterczycie?”.
Z wywalonym językiem, opływający potem, z poszarpanymi już pewnie mięśniami, pod nieludzkim ciśnieniem czasu i w wiecznym pośpiechu, bez przerwy miałem przed oczami portret zadowolonego Jonstone'a w ciemnoczerwonej koszuli, zawsze wszystkowiedzącego, zacierającego paluchy. A wszystko najprawdopodobniej tylko dlatego, żeby cisnąć w dół koszty działania urzędu, którego był głową i „byczym karkiem”. Wszyscy wiedzieli jednak, że tak naprawdę to chodziło mu o coś zupełnie innego. No, a cóż to był za delikatny i wykwintny mężczyzna!
O, ludzie! Ludzie! Ludzie! I psy!!!
A skoro już jesteśmy przy psach:
Było to dnia, kiedy z nieba walił żar czterdziestu stopni w cieniu! Prawie na kolanach, oślepiany przez nieustanne przypływy słonych fal potu, lepiący się wszędzie, na wpół już, w obłędzie, z ostrym bólem w okolicy miednicy, zatrzymałem się przed niskim domkiem. Skrzynka wisiała na płocie. Wetknąłem kluczyk, skrzynka otworzyła się. Blaszany szmelc jakoś dziś nie stawiał żadnego oporu! I wtedy poczułem, jak coś wpycha się między moje nogi. Odwróciłem się i zobaczyłem wyrośniętego niemieckiego owczarka, nachalnie wciskającego swój czarny nos w mój tyłek, Jednym kłapnięciem swoich nieobliczalnych przecież szczęk mógłby wyrwać mi jaja z korzeniami!!! Postanowiłem, że ci ludzie nie dostaną dziś swojej korespondencji. Więcej że oni już nigdy nie będą jej dostawać! Przynajmniej ode mnie. O rany – jak on wwiercał mi się w dupę! A wąchał, a węszył! Włożyłem więc listy do torby, a potem, powoli i ostrożnie, odważyłem się zrobić pół kroku do przodu. Pies nie odstępował. Więc zrobiłem, tym razem drugą nogą, też pół kroku do przodu. Owczarek niuchał dniej! Powoli, bardzo powoli udało mi się zrobić pełen krok. A potem następny. Zatrzymałem się. Mój wróg pobiegł na ulicę i przekrzywiwszy łeb, zaczął mi się bacznie przyglądać. Przyglądał się i przyglądał! A ja jak stałem, tak stałem dalej. Może nic podobnego jeszcze nie wąchał i nie wiedział, jak się wobec czegoś tak specjalnego zachować. Ciągle jeszcze patrzył, jak jednym susem zacząłem dawać chodu!