178045.fb2 Zbieg Okoliczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

Zbieg Okoliczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

Wrócił wywiadowca, przechodząc zwyczajnie przez furtkę obok bramy. Zawezwał nas gestem głowy.

– Dwóch gości siedzi w pokoju od tamtej strony – oznajmił. – Więcej nikogo nie ma, a psy zajęte kotem i świata bożego nie widzą. Warto popatrzeć, zanim ten kot ucieknie.

Kot nie zamierzał uciekać. Przeszedłszy na tyły budynku, przyjrzałam się scenie z zainteresowaniem. Rzeczywiście uwiązane były na długich łańcuchach tuż obok jakiejś szopy. Na dachu szopy siedział wielki kot i zachowywał się tak, że każdy pies miał prawo dostać szału. Spacerował po krawędzi, siadał na skraju dachu, wzgardliwym wzrokiem spoglądał na wrogów, niekiedy zaś symulował zamiar zejścia niżej. Naigrawał się z wyraźną satysfakcją. Widać było, że psy nie popuszczą, zabawa musiała trwać już długo, bo zachrypły, a zacięta nienawiść do kota skamieniała w nich na granit.

– Można zajrzeć przez te oszklone drzwi – poinformował wywiadowca. – Dołem najlepiej. Pani się podkradnie przy ścianie.

Zrozumiałam, że jestem najważniejszą osobą i od moich spostrzeżeń zależy wszystko. Podporucznik nie krył napięcia, widać było, że z całej siły zaciska zęby. Z lekkim żalem porzuciłam kocio-psie przedstawienie, chociaż bałam się trochę, czy kot nie przesadzi, i posłusznie przemknęłam pod murem budynku. Na czworakach dotarłam do portefenetru i zajrzałam tuż przy ziemi, osłaniając oczy dłońmi i przytykając twarz do szyby.

To, co ujrzałam, trwało prawdopodobnie jedną sekundę, chociaż wrażeń zawarło w sobie na tydzień. Pomieszczenie wyglądało na salon pełen wysokich połysków, znajdowało siew nim dwóch facetów. Znałam obu. Nie zdążyłam się zachłysnąć, bo jeden z nich wykonał gwałtowny gest, sięgnął ręką gdzieś za siebie, chwycił czarny przedmiot i rąbnął. Drugi odwracał się właśnie błyskawicznym ruchem, runął na tamtego. Nie tylko moja twarz była przytknięta do szyby, bo równocześnie z drugim strzałem rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Nie udało mi się ustalić szczegółów i kolejności dalszych wydarzeń, w następnej scenie jeden z facetów leżał na podłodze, drugi zaś, skuty kajdanami, siedział pod ścianą. Znajdowałam się wewnątrz, w salonie, chociaż nie przypominałam sobie, żebym wchodziła. Wyjrzałam przez okno, psy i kot trwały przy swoim, nie wprowadzając żadnej odmiany.

Podporucznik brał chyba udział w pracach fizycznych, bo był lekko zdyszany. O mnie nic zapomniał, energicznym gestem ujął mnie za łokieć i wypchnął do sąsiedniego pokoju.

– No? – powiedział ze straszliwym naciskiem, spoglądając roziskrzonym wzrokiem.

Wiedziałam, że mu sprawię przyjemność.

– Ten, który leży, jest moim wczorajszym bandziorem – oznajmiłam rzeczowo. – Rąbnął w Konstancinie mojego poloneza, przyjechał tutaj, po drodze gryzł zapałki, a dzisiaj siedział w knajpie. Tego, który siedzi pod ścianą, widziałam raz, pod domem pana Torowskiego, i usłyszałam o nim bardzo mało, ale mogę powtórzyć.

– Bardzo proszę. Od razu. Skupiłam się.

– Przyczyna mojej pierwszej kłótni z panem Torowskim, dlatego pamiętam – wyjaśniłam na wstępie. – Podwiozłam go pod dom, nie wchodziłam na górę, rozmawialiśmy przez chwilę w samochodzie. Podjechał fiat, wysiadł z niego jakiś facet i pan Torowski nagle umilkł. Zirytowałam się, bo mówił coś ważnego, w każdym razie dla mnie to było ważne. Nie zwróciłabym może uwagi, gdyby nie urwał w pół słowa i nie wysiadł z takim pośpiechem, bez pożegnania. Interesowało mnie wszystko, co go dotyczyło, umilkł na widok faceta, więc się przyjrzałam. Zapomnieć go trudno, sam pan widzi. Mały, czarny, pękaty, złożony z kanciastych brył, łeb szczególnie i nawet nogi, nie wiem, co w tym było, ale nie wyglądały na walce, tylko na kanciaste słupy. Kantówka piłą ucięta i na tym chodził…

Podporucznik kiwał głową, w pełni podzielając moje wrażenia.

– Coś więcej o nim…?

– Inicjały poznałam. J. D. Spytałam później, co to za mazepa, pan Torowski mnie wtedy kochał, więc na pytanie odpowiedział. Niezbyt wyczerpująco, ale jednak. „Pan jot de -powiedział. – Interesująca postać. Lepiej, żebyś o nim zapomniała”. Jak widać, zalecenie spełniłam…

Podporucznik dyszeć przestał, za to dostał wypieków. Przez chwilę wyglądał tak, jakby wahał się, chwycić mnie w objęcia, paść mi do nóg, czy przegryźć gardło. Na wszelki wypadek odsunęłam się dwa kroki w tył.

– Jednak powinienem być pani wdzięczny – zdecydował się w końcu i widocznie wyzbył się rozterki, bo przestałam być ważna.

– Zostanie pani odwieziona – rzekł pośpiesznie, z lekkim roztargnieniem. – Teraz niech się już pani do niczego nie wtrąca…

W kwestii kota uspokoiłam się, bo znudziła mu się zabawa i znikł z dachu, zeskakując gdzieś na drugą stronę szopy. Psy dostrzegły obcych ludzi, ale szczekały już tylko z obowiązku, przychodziło im to z trudem, od nadmiaru emocji chyba trochę osłabły. Podsłuchałam, co podporucznik mówił do radiotelefonu.

– Mamy Dominika, strzelał do Zenka – relacjonował, a w jego głosie brzmiały bez mała fanfary. – Zenek ranny, ale nic takiego. Nie, nie w głowę, ramię, może obojczyk., Jasne, w naszych oczach… Jasne, że ślepy traf, cudowny zbieg okoliczności… A, bo jeszcze kot zajął psy… Nie, mnie się nic nie stało, ja to wyjaśnię osobiście…

– I co to było takiego, ta czarna pokraka? – spytała z lekką irytacją moja teściowa.

– Primo, nie czarna -odparł major Borowicki, wyraźnie rozbawiony. – Blondyn, nieco łysy, nosił perukę. To właśnie ten Dominik, szef przedsiębiorstwa. Wreszcie go mają. Secundo, Zenek sypie. Miał czas przemyśleć sprawę, bo wiedział, że z nim jedziesz. Zastanawiał się, kim jesteś, zamierzał cię zabrać do domu i nieco przycisnąć.

– Co ty powiesz – zdziwiłam się niechętnie. – Nie przyszło mu do łba, że ucieknę?

– Trudno przeleźć przez oparcia. A od zewnątrz psy pilnowały. Nie mógł wiedzieć, że jesteś wygimnastykowana.

– I rzeczywiście nie miał czym jej gonić?

– Nie miał. Jego samochód został w Konstancinie. Oczywiście zarejestrowany na osobę fikcyjną…

Z zainteresowaniem słuchałyśmy pozostałych wyjaśnień. Dominik poczuł się wreszcie zagrożony, ale jedynym człowiekiem, który o nim wiedział wszystko, był właśnie Zenek. Postanowił usunąć Zenka, posługując się jego własnym pistoletem, bo ręczna robota nie wchodziła w rachubę, Zenek jest silny jak byk. W pośpiechu nie mógł tego dobrze zorganizować, przyjechał do Zielonki własnym samochodem… nie własnym, cudzym, i zostawił go pod byle która obcą bramą. Niemniej, gdyby sytuacja ułożyła się inaczej, gdyby gliny ze świadkiem spóźniły się bodaj parę minut, miał szansę się wyłgać…

– Jak to? – przerwała moja teściowa ze zdumieniem i zgorszeniem. – Nie śledzili go?

Major Borowicki przez chwilę wyglądał tak, jakby toczył w nim walkę gromki śmiech z gorzkimi łzami. Z wyraźnym wysiłkiem zachował umiar w prezentacji uczuć.

– Śledzili. Ale znów się przyplątało kilka przypadków. Odjechał spod ministerstwa służbowym wozem, pojechali za nim i na chwilę zgubili go na Chocimskiej. Wjeżdżali od strony placu Unii, tam jest postój taksówek, parking i wieczna giątwa. Wlazła im pod samochód facetka z torbami, zwolnili, żeby jej nie przejechać, skorzystał z tego mały fiat, który wycofał się z parkingu. Mieli do wyboru, staranować go albo przeczekać, przeczekali, a wóz Dominika pojechał Chocimską. Ruszyli w końcu za nim i jeszcze zdążyli dostrzec, że skręca w Willową. Pod szpitalem zastawiła ich karetka pogotowia, przez radio wezwali pomoc, wiadomo było, w którą stronę pojedzie, bo tam są jedne kierunki ruchu, przejął go drugi wóz, dojechali za nim z powrotem do ministerstwa i wówczas okazało się, że tego pacana w środku nie ma. Zwracam wam uwagę, że jest to kurdupel, siedział z tyłu, łeb mu nad oparcie nie wystawał i od początku wcale go nie było widać. Teraz już wiadomo, że wysiadł na Chocimskiej przy szpitalu, akurat jak go stracili z oczu, przeczekał w przedsionku, złapał taksówkę, dojechał do swojego forda i udał się do Zielonki. Ford nie był pilnowany, skubaniec miał go w zapasie, trzymał pod duńską ambasadą. Jest to samochód kompletnie obcego faceta, nieobecnego w kraju i powinien stać w garażu na Żoliborzu, a nie na Starościńskiej. Mercedes Dominika, oficjalna własność, jeździł akurat po mieście z Dominikową w środku…

Słuchałyśmy z wielkim zainteresowaniem. Bystry chłopiec z tego pękatego bałwana, liczne ścieżki sobie przygotował.

– Zlekceważyli sprawę – skrytykowała moja teściowa. -Należało oka od niego nie odrywać przez całą dobę na okrągło.

Satysfakcji majora Borowickiego nic nie mogło stłumić.

– Nie zapominaj, że tak naprawdę wiadomo o nim dopiero od paru dni. Inwigilacja wysokiego urzędnika państwowego musi być zlecona odgórnie, kamuflował się pierwszorzędnie, a podejrzeniami Jarzębski mógł się wypchać. Nieboszczyk Torowski natomiast odwalał robotę prywatnie, hobbystycznie można powiedzieć, i miał swobodę działania. Nie wiem, czy sobie zdajecie sprawę, że gdyby ta podtarczyńska melina ocalała, oni spokojnie przystąpiliby do pracy na przykład za miesiąc. Zabójstwo padło na Głoska i Kowalskiego, otóż żaden z nich nigdy w życiu nie widział Dominika na oczy, pośrednikiem był ten Zenek z Zielonki, a o nim wiedzieli to samo, co wszyscy. Że lubi gryźć zapałki…

– Jezus Mario – skomentowałam ze zgrozą.

– A ci dwaj na dworcu – zaczęła moja teściowa. – Przez nich do fotografa…

– Obaj uciekli. Funkcjonariusze wkroczyli w zwyczajną awanturę, nikt nikogo nie zabił, nikt ich nie gonił z przesadną zaciętością. Wylegitymowali tego, co siedział, bo dostał bykiem w żołądek, a on wydawał się osobą postronną. Nie notowany. Została im płachta brezentowa i wyszło na jaw, owszem, ściśle biorąc przedwczoraj, że na tej płachcie są odciski palców Grodziaka i Torowskiego. Od spodu, ona jest podgumowana.

– A moje? – zainteresowałam się.

– Twoich tam nie było. Płachta została chyba uprana…

– W ciągu pięciu lat chyba wielokrotnie – zauważyła moja teściowa. – O ile wiem, Mikołaj uwielbiał pranie.

– A tym zabójcom co? Udowodnili? Przyznali się sami?

– Wbrew pozorom, postęp techniczny istnieje nawet i u nas. Zabójcy mieli rękawiczki, buty, zelówki, jakąś odzież… Pożałowali drugich rękawiczek i noża…

– Chciałabym jeszcze wiedzieć, jakim sposobem oni do mnie tak szybko dotarli – wyznałam ponuro. – Notowana, o ile wiem, nie byłam, dopiero teraz będę. Zdaję sobie sprawę, że zostawiłam u Mikołaja torebkę, ale nie było w niej żadnych dokumentów, a ta świętej pamięci zaraza z przeciwka mojego nazwiska nie znała…

Major Borowicki, najwyraźniej w świecie, znów zaczynał bawić się doskonale.

– Przez piwo – odparł i otworzył nową puszkę.

– Przez jakie piwo? – spytałyśmy obie z teściową równocześnie i bardzo podejrzliwie.

Janusz wyjaśnił. Przez otwieracz do kapsli, jedyny przedmiot, na którym odciski palców były bardziej urozmaicone. Płaski, stalowy, gładki, utrwaliły się na nim świetnie…

– No tak – skomentowała moja teściowa z rozgoryczeniem. – To jest ten otwieracz, który ci dałam dwa miesiące temu, a dostałam go w zeszłym roku od Alicji. Nosiłam w torebce, nie używałam i na pewno nie przyszło mi do głowy, żeby go wycierać…

– Wracając do tematu – podjął Janusz z naciskiem i z nieco mniejszym rozweseleniem. – Joanna nie jest bezpieczna. Rozzłościłam się od razu.

– Bo co? Naprawdę uważacie, że te wybrakowane niedobitki poświęcą resztę życia wendecie? Nie popuszczą, aż się mnie zakopie na cmentarzu? Sól w oku jestem i kłoda na drodze?