178045.fb2
Jechał cały czas prosto, w górze migały rozmaite światła, czas jakiś było ciemno, potem zrobiło się zdecydowanie widniej, trwało to całe wieki, znaleźliśmy się w mieście, wreszcie skręcił w prawo, zaryzykowałam uniesienie się odrobinę i okazało się, że wjeżdżamy na most. Upewniłam się, że to Warszawa, w Górze Kalwarii most byłby na lewo. Pruł Wisłostradą, a teraz zjechał na Trasę Łazienkowską. Gdzie go diabli niosą, nie pcha się chyba do ruskiej granicy…?
Szosę na Lublin wypatrzyłam, przejechał ją w poprzek, przed nami była Zielonka. Znałam tę drogę. Usiłowałam sobie przypomnieć, ile mam benzyny, nie brałam od powrotu, już mu chyba dochodzi do rezerwy, do Wyszkowa nie dociągnie, mowy nie ma. Obliczenia zawartości baku sprawiały mi trudności, bo mój stan fizyczny zaczynał rzutować na stan umysłu. Wszystko mi zdrętwiało, ten polonez w żadnym stopniu nie nadawał się do jazdy w kucki.
W Zielonce opryszek nagle zwolnił i skręcił w prawo. Złe dla mnie, lewą stronę znałam lepiej. Skręcił ponowię w prawo, potem w lewo i znów w lewo, usiłowałam zapamiętać te zakręty, szosa się skończyła, zjechał na drogę gruntową. Zwolnił jeszcze bardziej, skręcił w prawo i zatrzymał samochód. Usłyszałam szczekanie. Wysiadł. Wyjrzałam ostrożnie.
Pojazd stał na malutkim podjeździe przed bramą, którą złoczyńca właśnie otwierał. Za ogrodzeniem z siatki widać było podwórze i duży dom, osłonięty nieco drzewami i krzakami. Nad drzwiami paliła się lampa. Na zewnątrz wpadły dwa psy i szczekając wściekle, rzuciły się do samochodu.
Nie zmierzałam czekać ani sekundy dłużej, nie miałam także ochoty narażać się psom. Przelazłam wierzchem przez oparcia w tempie prawdopodobnie rekordowym. Bandzior zrobił mi grzeczność, nie zgasił silnika. Jeszcze nie dokończył otwierania wrót, kiedy już ruszyłam, na tyle ostrożnie, żeby mi te piekielne psy nie wpadły pod koła. Łobuz reagował szybko, porzucił bramę, wypadł na drogę, ujrzałam jego gębę w lusterku, doskonale widoczną, bo akurat pod świecącą nad zjazdem latarnią. Wyrwał coś zza pazuchy i wyciągnął rękę. Już się rozpędziłam sprawdzać, co w tej ręce trzyma, skręciłam w pierwszą drogę, jaka mi się napatoczyła, zarzuciło nieco, nie szkodzi, osłonił mnie jakiś budynek i zarośla. Miałam obawy, że ta droga mi się skończy, a psy leciały za samochodem, lubię zwierzęta, nie do tego stopnia jednakże, żeby im służyć za pożywienie… Obawy okazały się uzasadnione i gdyby to był mój własny golf, zawahałabym się, ale poloneza z góry przeznaczyłam na zmarnowanie. Dość duży kawałek przejechałam po jakiejś ugniecionej łące, a może było to nie zaorane rżysko, rozpoznałam w oddali szosę, na której paliły się dwie latarnie, przez płytki rów przedostałam się na prawdziwą drogę, skręciłam ku tej szosie i odetchnęłam.
I natychmiast dodałam gazu, bo przyszło mi do głowy, że ten cep zacznie mnie gonić. Wiedział, że z nim jadę, czy nie, bez znaczenia, ważne, że dojechałam i uciekłam. Jeśli ma we łbie bodaj odrobinę oleju, powinien mnie unieszkodliwić, chociażby na wszelki wypadek, z pewnością stanowię jakieś zagrożenie. Pusto kompletnie, jedna jedyna szosa, zgadnie, że wracam do Warszawy, zresztą, możliwe, że widział jak skręcałam, bo na tej łące musiałam świecić… Dociśnie trochę, a jakiś pojazd tam chyba posiada i może nie tylko traktor…
Zwolniłam, zgasiłam światła, stwierdziłam, że świeci kawałek księżyca i ostrożnie zjechałam w jakąś ulicę w prawo. Pojęcia nie miałam, co to jest, potem się okazało, że Czwartaków. Zieleni było dużo, ukryłam się za gęstą kępą krzaków i zaczęłam czekać.
Pod dwudziestu minutach świętego spokoju odgadłam wreszcie, co się stało. Złoczyńca pojazd niewątpliwie posiadał, ale zapewne udał się nim do Konstancina. W Konstancinie pudło mu przepadło, nie bez powodu uciekał moim polonezem. Drugiego mógł już nie mieć i w rezultacie został mu ten hipotetyczny traktor…
Ruszyłam przez siebie, z przezorności nie wracając na szosę i chyba była to jeden z najgorszych pomysłów, jakie mi się przytrafiły w życiu. W golfie leżał plan Warszawy, w polonezie go nie miałam. Zaplątałam się w Nowe Bródno, w którymś momencie stwierdziłam, że wyjeżdżam z miasta, zamiast do niego wracać, na domiar złego kończyła mi się benzyna, czerwony blask ze wskaźnika bez mała mnie oślepiał. Znalazłam jedną pompę, zamkniętą. Nie mogłam się zdecydować, co robić, błąkać się dalej czy zatrzymać i czekać zmiłowania pańskiego. Co przeżyłam, to moje. Dławić mnie przestało dopiero, kiedy natknęłam się na wolną taksówkę i kierowca pokazał drogę do czynnej stacji benzynowej.
W stacji benzynowej znajdował się telefon. Zadzwoniłam do teściowej. Nie było jej w domu. Na litość boską…!
Około wpół do trzeciej znalazłam się znów w Konstancinie. Cisza tam panowała i spokój, żywego ducha nie było. Nie zdziwiło mnie to, mało miałam nadziei, że ona tam siedzi na pustej drodze i czeka na mnie przeszło trzy godziny. Sensu ta podróż nie miała za grosz, skoro jednak przyjechałam…
Odczekałam chwilę, wysiadłam, porządnie zamknęłam wszystkie drzwi i przez ogrodzenie z tyłu przelazłam do posiadłości moich znajomych. Garaż miał okienko, poświęciłam przez nie. Golfa w środku nie było.
Teraz mi wreszcie przyszło do głowy, że popełniam idiotyzm za idiotyzmem. Należało od razu wrócić do domu i czekać na telefon, gdybym nie wymyśliła niepotrzebnie pościgu bandziora i pojechała prosto Żołnierską, siedziałabym spokojnie w mieszkaniu ciotki już ze dwie godziny, wykąpana i najedzona. I może wiedziałabym, co się tu stało…
Przelazłam przez ogrodzenie na zewnątrz i odjechałam.
Nadzieję na szybki powrót mojej synowej straciłam już po jednej minucie. Odczekałam jeszcze parę, po czym szarpnęła mną nagle obawa, że policja zechce zaopiekować się jej golfem i stracę możliwości komunikacyjne. Gwałtownie ruszyłam ścieżką z powrotem, po czym zatrzymałam się, bo przypomniałam sobie łańcuch pod pedałami. Albo sprowadzą dźwig, albo się długo pomęczą, bo nawet nożyce do cięcia stali tak od razu nie dadzą mu rady. Mam zatem trochę czasu, nie muszę tam pędzić na oślep, niczym spłoszony bawół, mogę najpierw spokojnie sprawdzić, co się tam w ogóle dzieje…
Zza chmur wylazł kawałek księżyca i poprawił oświetlenie terenu. Spłynęło na mnie następne cenne przypomnienie. Idiotką jestem tylko połowicznie, ta druga część wykazuje niekiedy duże zalety, tak fizyczne, jak umysłowe, moja orientacja w przestrzeni stanowi czarno-białą kratkę, jak szachownica. Dojechać tu nie umiałam, za to doskonale pamiętam drogę, przebytą za babą na rowerze, też było już prawie ciemno i warunki są sprzyjające…
Za babą jechaliśmy trzy minuty, ta sama trasa zajęła mi teraz minut jedenaście. Specjalnie spoglądałam na zegarek. Okrążając sąsiadujące parcele, słyszałam odjazd jakichś samochodów, gliny najwidoczniej nie traciły czasu. Zatrzymałam się w czarnym cieniu krzewów na skraju posiadłości i popatrzyłam.
Ktoś tam jeszcze się plątał i coś robił, zbierali chyba te rozniesione bitwą kraty okienne, bo trochę brzęczało i szczękało. Zamykali garaż. Reflektor jeszcze świecił, gapiłam się przez plątaninę gałęzi i nagle uświadomiłam sobie, że coś mi przeszkadza w oglądaniu widoków. Ominęłam to wzrokiem raz i drugi, po czym skupiłam się i przyjrzałam dokładniej. Pień…? Jaki tam pień, brzozy mają pnie równe i gładkie, w takie dziwne buły nie rosną…
Za pniem brzozy stał człowiek.
Zrozumiałam od razu. Jeden bandzior ocalał, zuchwały i zdeterminowany podgląda teraz policję tak samo jak ja, tyle że wewnątrz posiadłości. Może po prostu nie zdążył uciec. Przeczekuje i sprawdza, czy kogoś nie zostawią, kto wie, czy nie czai się na golfa, niewątpliwie chce się stąd zmyć, jak już wszystko ucichnie. A otóż chała…
Sposób wybrnięcia z okropnej sytuacji eksplodował we mnie w ułamku sekundy. Płotka czy rekin za tą brzozą się czai, nie ucieknie. Osobiście dostarczę go do komendy, odcinając się ostatecznie od głupkowatych podejrzeń!
Plan skrystalizował mi się sam z najdrobniejszymi szczegółami. W kamiennym bezruchu odczekałam następny kwadrans. Gliny zgasiły jupiter. Wyszli za bramę, zamknęli ją porządnie, odjechali. Facet nadal tkwił za pniem, zapewne miał charakter podejrzliwy i przezorny. Zgodnie z planem musiałam być pierwsza.
Nie kryjąc się wcale, podeszłam do bramy, otworzyłam ją i zamknęłam za sobą. Otwarta, mogłaby go skusić. Otworzyłam garaż, zamek działał, widocznie posługiwali się wytrychem, a nie łomem. Pamiętałam, co znajduje się w środku.
Golf stał sobie spokojnie, nietknięty, co od razu dodało mi ducha. W pierwszej kolejności uwolniłam pedały od łańcucha, na razie miałam na to czas, później mogłoby mi go zabraknąć. Garaż był duży, golf stał na środku, pod ścianą zaś doskonale mieściło się kilka kobyłek murarskich razem z deskami na pomosty. Ustawiłam przy wrotach dwie, położyłam na nich grubą deskę, nie zamierzałam tynkować ściany, więc ta jedna powinna mi wystarczyć. Rozejrzałam się za narzędziem, zabijać bandziora nie należało w żadnym wypadku, ale uszkodzić – owszem. Zdecydowałam się na drugą deskę, dostatecznie szeroką, żeby trudno było się przed nią uchylić. Wlazłam na rusztowanie z orężem w dłoniach.
O samochodzie bandzior musiał wiedzieć. Jeżeli chciał uciekać, pojazd był kuszący. Musiał także uznać, że zjedna babą łatwo sobie da radę…
Zgadłam. Odczekałam wprawdzie na tych kobyłkach co najmniej dwa lata, ale w końcu usłyszałam coś jakby cichy szmer za uchylonymi wrotami. Dalszy ciąg zaskoczył mnie nieco.
Nagle zabłysło światło, do wnętrza wsunął się nie cały człowiek, a tylko ręka z pistoletem.
– Ręce…! – krzyknął groźny głos.
Więcej powiedzieć nie zdołał. Ręce, proszę bardzo, może być. Z całej siły rąbnęłam deską w tę rękę z pistoletem.
Jakim cudem zdążyłam pierwsza do czarnego żelastwa, które szurnęło po betonowej posadzce, Bóg raczy wiedzieć. Może rąbnięty doznał szoku, zdaje się, że trochę przeszkodziła mu także ta grubsza deska, która zleciała z kobyłek, w każdym razie cel osiągnęłam. Z bronią palną umiałam się obchodzić od wielu lat…
Relacja wywiadowcy, jaką kapitan Frelkowicz usłyszał o pierwszej dwadzieścia w nocy, brzmiała następująco:
– Melduję, że to było z zaskoczenia – powiedział mężnie starszy sierżant głosem w połowie wściekłym, a w połowie znękanym. – Klucze miała… Znaczy, stoję i widzę, że ktoś idzie, nawet krótko czekałem. Bramę otwiera i zamyka, do garażu się pcha, grzebie w zamku, w ciemnościach wyglądało, że baba. Do środka wlazła i nic. Garaż otwarty został, światła nie pali, diabli wiedzą, co tam robi. Pomyślałem, że podejrzana wsiądzie i pryśnie, no więc podkradłem się, zaświeciłem znienacka, ręce do góry chciałem powiedzieć, coś mnie walnęło tak, że mi się ciemno w oczach zrobiło. Żeby facet, może bym się spodziewał, ale baba…? Na broń się rzuciła jak taka tygrysica, z góry skakała, a mnie, melduję, jeszcze w goleń trzasnęło, potem zobaczyłem, że decha, dwucalówka, ale tej sekundy mi zabrakło. Nie ja te ręce, tylko ty, powiada i rąbnęła mi pod nogi. I jeszcze powiada, żebym sobie nie myślał, że mnie zabije, gówno trzaśnie, a za człowieka pójdzie siedzieć, więc żadne takie. Kolano mi przestrzeli, a strzelać potrafi, proszę bardzo, może mi pokazać. Puszeczkę z wieczkiem, pyta, czy widzę, na półce koło mojej głowy stoi, zimno mi się trochę zrobiło, a ona łup w to wieczko, w sam środek i trzeba nieszczęścia, że za tym, jak raz, szła rura wodociągowa. I ta woda poszła prosto mnie w ucho, Bóg ustrzegł, że zimna, a nie gorąca. Wiedziała, gdzie kran, kazała mi zakręcić i furt kolana się czepiała. Musiałem wsiąść, kluczyki mi rzuciła, więcej miała rozumu niż ja, bo na bliższą odległość nie podeszła, trzymała się z daleka i nic nie mogłem zrobić. Bramę otwierałem i zamykałem, kazała prowadzić. Przytomnie mnie obchodziła z tą moją spluwą w garści, usiadła z tyłu i powiada, że w łeb strzelać nie będzie, na co jej mój łeb, w łopatkę rąbnie, a jak mi jednej będzie mało, to może i w drugą. Spadnę jej z głowy i sama spokojnie poprowadzi. Kazała jechać, pomyślałem, że może się jaka okazja przytrafi, więc pojechałem, w prawo, w lewo, dyrygowała i co się okazało, do Warszawy, do komendy. Słyszałem, jak wartownikowi mówiła, że bandziora złapała i pan kapitan ma być zawiadomiony…
Kapitan Frelkowicz wysłuchał w milczeniu i nawet się bardzo nie czepiał, znalazłszy w sytuacji funkcjonariusza liczne okoliczności łagodzące. Machnął ręką i przeniósł wzrok na tą drugą osobę.
– No i widzi pani… – powiedział tonem śmiertelnego wyrzutu.
Siedziałam tam, wściekła i szczerze zmartwiona, bo naprawdę myślałam, że jednego przestępcę udało mi się unieszkodliwić własnoręcznie. Potrzebna mi była ta zasługa jak nigdy. Wyszło akurat na odwrót – odciągnęłam człowieka z posterunku i zostawiłam wolne pole złoczyńcom. Co prawda, po skonfiskowaniu torby z narkotykami nic tam ci złoczyńcy nie mieli do roboty, ale mogli o tym nie wiedzieć i jakichś działań próbować…
– A pani synowa znów zniknęła – dodał kapitan, nie kryjąc wcale potępienia, nagany, irytacji i zgoła wstrętu. – No dobrze, nie ona zabiła Torowskiego, już wiemy, ale ustawiła wóz na tyłach i uciekła, widząc policję. I co pani na to? Wnioski można sobie różne wyciągać…
O mojej synowej, mimo wszystko, postanowiłam milczeć nadal. W wyciąganiu wniosków nie musiałam im pomagać. Z oburzeniem stwierdziłam, że wyraźnie nie doceniają podstawowej przysługi, jaką im wyświadczyłam, nie kto inny, tylko ja sama naprowadziłam ich na ten Konstancin, udało mi się już zorientować, że babą na rowerze był ich najlepszy wywiadowca. Przestępców, co prawda, też, podobno mnie śledzili… Ale w rezultacie korzyść odniosła policja!
– Gdyby nie wiedzieli o tobie wszystkiego, co wiedzą, zamknęliby cię z całą pewnością – powiedział trochę gniewnie Janusz, kiedy już nad ranem udało nam się wrócić do domu. – Gdzie, do cholery, podziała się Joanna?! Słuchaj, to nie są śmichy chichy, oni ją muszą dostać, muszą mieć jej zeznania. Nie możesz mieć do mnie żalu, że powiedziałem o mieszkaniu ciotki, jeśli nie tkwi w aferze, nic jej nie będzie, ale jeśli tkwi…
Żalu do niego nie miałam, ale rzuciłam się do telefonu. Po drodze spojrzałam na zegarek, było dwadzieścia po trzeciej.
Wykręciłam jej numer całkowicie beznadziejnie, w najgłębszym przekonaniu, że jej ciągle nie ma, bo może już jedzie w kierunku granicy. Kiedy odezwała się w słuchawce, przez moment myślałam, że pomyłka. Pomyłka, nie pomyłka, wola boska.
– Jeśli to ty, uciekaj natychmiast – powiedziałam stanowczo. – Przyjeżdżaj do mnie, o ile zdołasz. Człowiek pod twoim domem, możliwe że już jest.
Janusz patrzył na mnie wzrokiem pełnym uczuć, ogromnie urozmaiconych.
– W życiu bym nie przypuszczał, że po wyjściu ze służby będę miał tyle atrakcji – westchnął w zadumie. – Człowiek pod jej dom chyba jeszcze nie zdążył…
Kapitan Frelkowicz miał trzy pary butów i letnie sandały. Oprócz tego miał także żonę i psa, ściśle biorąc szczeniaka, mieszańca ras dużych. Żona i pies mieli z butami ścisły związek. Kapitan posiadał również syna, ale w tym wypadku syn się akurat nie liczył, w wydarzeniach nie brał żadnego udziału.
Dwie pary butów żona kapitana Frelowicza oddała do prywatnego szewca, który miał warsztat tuż obok ich domu. Należało zwyczajnie zmienić fleki, kiedy jednak w dwa dni później spróbowała je odebrać, okazało się, że warsztat jest zamknięty. Kartka na drzwiach informowała, że szewc jest chory i klienci muszą poczekać trzy tygodnie. Znacznie później wyszło na jaw, iż musiał poddać się zwyczajnej operacji wyrostka robaczkowego i po doskonale wyliczonych trzech tygodniach wrócił do pracy.
Trzecią parę butów kapitanowi pogryzł szczeniak. Było to obuwie, które po powrocie do domu zdjął z nóg, kapitan, rzecz jasna, nie pies, zostawił w przedpokoju i nieco może zlekceważył. Nie pogryzł wszystkiego, pies, oczywiście, nie kapitan, jeden bul był nietknięty, drugi natomiast w strzępach. Kapitan przypomniał sobie, że miał jeszcze stare buty, od dawna nie nadające się do noszenia, okazało się jednak, że szczeniak znalazł je już w pierwszej chwili wyrastania nowych zębów. Też zniweczył tylko jeden.
Mając do wyboru: letnie sandały albo dwa różne buty, kapitan zdecydował się na to drugie. Początek listopada był błotnisty, a buty w końcu miały ten sam kolor i różniły się tylko stopniem starości i odcieniem. Pies postąpił o tyle przyzwoicie, że z jednej pary pogryzł lewy, a z drugiej prawy.
Kupno butów jednakże okazało się nagle sprawą palącą. Kapitanowi brakowało czasu, postanowił załatwić to po drodze, między laboratorium kryminalistycznym a komendą. Wysiadł w Śródmieściu i odesłał wóz, zamierzając przejść się po sklepach.
Na odpowiednią parę trafił w drugim kolejnym, trwało to dziesięć minut, wyszedł ubrany już normalnie i pożałował, że nie zatrzymał pojazdu. Wielka, czarna chmura, na którą przedtem prawie nie zwrócił uwagi, właśnie nadeszła i lunął deszcz z gradem.