178045.fb2 Zbieg Okoliczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Zbieg Okoliczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Wielka, czarna koza z wyjątkowo agresywnymi, sterczącymi rogami atakowała jakiegoś faceta, mecząc przy tym przeraźliwie. Surrealizm, jak Boga kocham… Facet uskakiwał przed nią i opędzał się, ona zaś z dzikim uporem usiłowała wziąć go na te wielkie, prawic proste rogi. Co tu robiła, Bóg raczy wiedzieć, pewnie przyszła ze wsi, może została specjalnie znęcona, żeby stróżować zamiast psa. Którędy wlazła, ogrodzone przecież… Nie była uwiązana, miała pełną swobodę działania. Zręczność, jaką wykazywała, była wręcz niewiarygodna. Dziedziniec zawalony był wszelkim budulcem i rozmaitymi odpadkami, omijała je z gracją, niczego nawet nie trąciła kopytkiem i twardo pracowała nad facetem. Udało jej się zaczepić połę marynarki i rozdarła mu kieszeń. Facet chwycił jakiś drąg, próbował ją rąbnąć, ale nie było siły, istna baletnica, zgoła cyrkówka, unikała drąga, jakby miała w sobie radar.

– Poszła, ty świnio! – sapał z furią, wyraźnie podszytą rozpaczliwym popłochem. – Won, żebyś zdechła, ty kurwo głupia! Odpieprz się! Ja cię zarżnę własną ręką, czego ty chcesz ode mnie, paszoł won, zarazo wściekła!

W świetle lampy scena była doskonale widoczna, wyglądało to jak coś pośredniego pomiędzy walką byków a skocznym tańcem ludowym. Koza miała zdecydowaną przewagę, upór zaś wykazywała nie kozi, a wręcz ośli. Facet w skokach i pląsach starał się zbliżyć do drzwi budynku.

Udało mi się stłumić chichot, po czym z wielkim żalem oderwałam się od przedstawienia. Przedmiot niechęci kozy zamierzał wejść do domu, gdyby utkwił na parterze, uniemożliwiłby mi przejście do piwnicy. Może w ogóle tu nocował. Miałam ostatnią okazję, we dwoje z kozą robili dość hałasu, żebym się nie musiała przejmować. Mogłam sobie nawet poświecić, najwyraźniej bowiem nie widział nic dookoła, tylko te ostre, wojowniczo nastawione rogi.

Trochę po omacku, a trochę przyświecając sobie pod nogi, przemknęłam do klatki schodowej i ruszyłam w dół. Przedarłam się przez resztki waty szklanej i jakieś rury, przedostałam do pomieszczenia, w którym znajdowało się ukryte zejście do podziemi. Zatrzymałam się i posłuchałam, dźwięki dobiegały przez okienko pod stropem.

Wojna z kozą trwała, ale zbliżała się do drzwi. Wśród wściekłych okrzyków i gniewnego meczenia usłyszałam grzechot zamka, prawdopodobnie jedną ręką się opędzał, a drugą przekręcał klucz. Do tych drzwi też miał klucz, a zatem był tu prawnie i legalnie, w przeciwieństwie do mnie…

Wdarł się wreszcie do wnętrza i gruchnął za sobą drzwiami, odgradzając się od kozy. Usłyszałam go na schodach, schodził w dół, też do piwnicy, mamrocząc coś pod nosem i sapiąc. No, owszem, szczuplutki nie był, te pląsy musiały dać mu trochę do wiwatu, powinien chyba codziennie spotykać się z tą kozą, traktując to jako kurację odchudzającą.

Dałam sobie spokój z jego nadwagą, bo znalazłam się w zdecydowanym niebezpieczeństwie. Szedł tu, akurat do tego pomieszczenia, powinnam się schować, gdzie, u diabła?! Rupieci było dużo, ale wszystkie pod nogami, w dodatku nie widziałam ich wyraźnie, a sama świecić już nie mogłam, wróg był tuż. Wcisnęłam się w kąt za jakimiś deskami.

Ściśle biorąc, postanowiłam wcisnąć się w ten kąt i zamiar nawet spełniłam, ale wypchnęło mnie stamtąd w jednym mgnieniu oka. Na karku, na szyi, na głowie poczułam nagle zwoje pajęczyny i razem z tą pajęczyną coś, co z pewnością było pająkiem. Nie mam przesadnej abominacji do pająków, ale ten niespodziewany, bezpośredni kontakt okazał się silniejszy ode mnie. Szarpnęłam się odruchowo, miotnęłam do przodu i dokładnie w tym momencie kozi wróg zapalił w piwnicy światło. Nie był to blask potężny, zaledwie żaróweczka pod sufitem, ale wystarczyło.

Mój ruch zwrócił jego uwagę. Spojrzał na mnie, na moment skamieniał, wydał z siebie jakiś przedziwny odgłos, zachłyśnięcie jakby, zdążyłam sobie uświadomić, że dokładnie taki dźwięk wydaje odetkana gwałtownie rura kanalizacyjna, rzucił się do tyłu, zaczepił nogą o którąś rurę i runął na wznak, waląc łbem w pierwszy stopień klatki schodowej.

Matko jedyna moja…!

Dopadłam go w panice. Tego tylko mi jeszcze brakowało, żeby się zabił, o Mikołaja już jestem podejrzana, o jego babę pewnie też, teraz trzeci trup, trzeciego już by mi chyba mi darowali. Czego się w ogóle rzuca, epileptyk, czy co? Może naprawdę cierpi na jakieś konwulsje, koza go zdenerwowała i proszę, na mnie padło… Z łomoczącym sercem, zaniepokojona śmiertelnie, przyklękłam, nie wiedziałam, gdzie go macać, trochę się brzydziłam, nigdy nie miałam w sobie skłonności pielęgniarskich. Oddycha czy przestał…? Do szukania lusterka nie byłam zdolna, przyłożyłam mu do ust szkło latarki, może trochę gwałtownie mi to wyszło, chyba rzetelnie rąbnęłam go w zęby. Szkło zamgliło się od razu, o chwała Ci, Panie, żywy…!

Przemogłam się, pomacałam puls, dotknęłam klatki piersiowej przez koszulę, serce mu biło, nawet porządnie i regularnie. Rozbity zatem miał tylko łeb, zastanowiłam się, czy nie zdjąć go z tego stopnia klatki schodowej, ale po namyśle uznałam, że wszelki ruch ma prawo mu zaszkodzić. Kark sobie może nadwerężył albo coś w tym rodzaju, lepiej nie dotykać, od takich rzeczy są lekarze. Ostatecznie mogę mu coś podłożyć.

Wyprostowałam się, rozejrzałam, nic odpowiedniego nigdzie nie leżało, nie będę mu przecież przykładać do rozbitego czerepu waty szklanej albo wapna. Zawahałam się, wspomniałam kuchnię. Potykając się w pośpiechu na każdym prawie stopniu, skoczyłam do góry, w kuchni istotnie były szmaty, liczne, niezbyt czyste, ale wola boska.

Kiedy zeszłam na dół, nieco już wolniej, bo miałam obawy, że znów się potknę i położę ta m obok niego,.czuł się chyba odrobinę lepiej, bo jakby drgnął i jęknął. Wówczas w ułamku sekundy przyszła mi do głowy bez mała powieść-rzeka.

Jestem tu, gdzie miałam być, i mam jedną jedyną okazję wykonać zadanie. Wleźć do podziemi, sprawdzić, co tam jest, wynieść to, ukryć, zniszczyć, ocalić… Drugi raz prawdopodobnie ta sztuka mi nie wyjdzie. Jeśli ten tutaj oprzytomnieje, przeszkodzi mi z pewnością, a co najmniej obejrzy mnie i zorientuje się w sytuacji. Skoro żywy, nic mu nie będzie, nawet jeśli na pomoc lekarską poczeka te pół godziny dłużej, niech sobie zatem poleży spokojnie, a przyglądać się nie musi, nie w teatrze się znalazł i spektakl może go ominąć.

Jeszcze nie skończyłam tego procesu myślowego, a już zdarłam z niego krawat i porządnie, chociaż humanitarnie, związałam mu ręce. Człowiek z rozbitym globusem nie ma prawa być w pełni sprawny fizycznie. Jedną kuchenną ścierkę podłożyłam mu pod głowę, drugą omotałam twarz w połowie, pamiętałam, że powinien oddychać, co do nosa, istniały pewne wątpliwości, ale zostały mu usta. Szczęki sobie nie wybił, może je otwierać. Pod nogami plątał mi się foliowy sznurek, chwyciłam go, przywiązałam te spętane krawatem ręce do nóg, nie było to mocne i trwałe, ale na kwadrans powinno wystarczyć. Mnie też kwadrans powinien wystarczyć.

Zdenerwowanie wzmogło moje siły, usunęłam skrzynki, deski i worki. Najwięcej kłopotu przyczyniły mi stare armatury sanitarne, ciężkie jak piorun, nie dałam rady ruszyć ich hurtem, razem ze skrzynią. Musiałam powyjmować po jednej i poodrzucać. Odsunęłam skrzynię, nawet pusta wymagała wysiłku. I wreszcie dostałam się do niewidocznej pod kurzem i śmieciami klapy w dół.

Paweł wyjaśniał porządnie i z sensem. Znalazłam odpowiednie elementy mechanizmu, niby proste, ale nie do odgadnięcia przypadkiem, zastosowałam pełną instrukcję obsługi, klapa pyknęła i odskoczyła lekko w górę. Ze zgrzytem gruzu, który dostał się wszędzie, szarpnęłam ją i otworzyłam, wytężając siły, bo też była ciężka. Należało przedtem przeprowadzić intensywny trening, albo wziąć ze sobą towarzystwo w postaci na przykład Niny Dumbadze. Poświeciłam w dół, ujrzałam schody.

Ryzyk-fizyk, zeszłam. Znalazłam kontakt i zapaliłam światło, rozbłysło wszędzie jasnym blaskiem. W pierwszej komnatce, rozmiarów raczej komórki, nie było nic, w następnej chyba wszystko.

Rozglądałam się jeszcze po obcych mi urządzeniach, zastanawiając się, czego i gdzie szukać, bo kserokopiarka Pawła nie dotyczyła i nie obchodziła mnie wcale, kiedy zza otwartych drzwi do dalszych pomieszczeń coś usłyszałam. Szelest? Jęk? Jakieś szuranie…?

Znieruchomiałam nadsłuchując, a dziwne mrowie latało mi po kręgosłupie. Odgłos się powtórzył, nie umiałam go rozpoznać. Ostrożnie, na palcach przeszłam dalej, skradając się bezgłośnie. Niebezpieczeństwo zawalenia tu nie groziło, komnatki były zbudowane solidnie. Jeszcze jedna, cała zastawiona jakimiś pakami, z niej wejście do znajomego korytarzyka, z głębi korytarzyka dźwięk dobiegł po raz trzeci.

Poświeciłam do góry, bo instalacja elektryczna już się skończyła. O kurza twarz! Z jednej spróchniałej kraźyny wisiały strzępy, inne jeszcze się trzymały, ale widać było, że ostatnim wysiłkiem. Coś tam się jednak dalej działo, skoro dochodził hałas, a nie oznaczał samego osypywania się ziemi.

Wciąż na palcach, nie oddychając, przeszłam kilkanaście kroków, czujna na każdy szmer za plecami i ujrzałam widok przerażający.

Zawał sięgał aż tutaj. Ziemia, przemieszana z kawałkami drewna, wypełniała całą przestrzeń i radykalnie odcinała dalszą drogę. Spod czarnych zwałów wystawało pół człowieka.

Odrętwienie trwało krótko, a nadzieja, iż jest to trup, któremu już i tak nic nie pomoże, zdechła w sekundę po zabłyśnięciu. Jęknął, podlec. Był żywy, tylko dokładnie przysypany, głowę miał na powietrzu, a nogi pod gruntem. Czy ja tu przyszłam w charakterze ekspedycji ratunkowej?

Nikłe światło wpadło przez odległe o kilkanaście metrów drzwi do komnatki. Zapaloną latarkę ostrożnie ulokowałam na zboczu zwałowiska, bo potrzebne mi były obie ręce. Bez względu na to, co o tym wszystkim myślę, na stracenie tego kretyna przecież nie zostawię, a pojęcia nie mam na razie, czy można tu wpuścić gliny. Nie zdążyłam spenetrować pomieszczeń…

Obejrzałam te pół człowieka w skupieniu, po czym delikatnie, z czuciem, spróbowałam go pociągnąć za ramiona dla sprawdzenia, w jakim stopniu jest zaklinowany. Był zaklinowany rzetelnie. Rozejrzałam się, znalazłam odłamane pół deski.

Dzięki studiom, nie tak wyłącznie artystycznym, o budownictwie miałam jakieś pojęcie. Blade, bo blade, ale jednak. Znalazłam więcej drewna, wygrzebaną dziurę podparłam zdewastowanymi deskami, człowieka objawiło mi się już dwie trzecie, jeszcze tylko jego nogi od bioder pozostały niewidoczne. Ponownie spróbowałam pociągnąć go za ramiona.

Musiało mu to chyba zaszkodzić, bo jęknął strasznie, zipnął i otworzył oczy. Moja twarz znajdowała się nad nim, spojrzał, przez chwilę patrzył mętnie, a potem w jego wzroku pojawił się wyraz tak śmiertelnego przerażenia, jakiego nie widziałam nigdy w życiu. Sama się przestraszyłam.

– Co? – spytałam nie bardzo łagodnie i schyliłam się niżej, nie mogąc zrozumieć chrypliwego szeptu.

– Dlaczego? – usłyszałam i brzmiało to bez granic rozpaczliwie. – Dlaczego piekło…? O mój Boże, myślałem, że czyściec… Panie Boże, dlaczego piekło…?

Dziwne. Zwaliło mu się na nogi, głowę ma nietkniętą, a najwyraźniej zwariował. Od czego niby, od wstrząsu? Subtelniś psychiczny się znalazł…

– Zamknij się! – warknęłam cichym głosem, bo krzyki w tym miejscu były niewskazane. – W coś ty te kopyta wetknął, cholera żeby to wzięła…

Nie zważając już na gadanie obłąkańca, przystąpiłam ponownie do pracy. Rychło natknęłam się na przeszkodę. Jedna z tych zdemolowanych krążyn upadła mu na nogi tuż pod kolanami, przygniotły ją zwały gruntu, na moje oko, dociśnięta została co najmniej dwiema tonami pięknej ziemi ogrodniczej. Leżało draństwo na sztorc, jeśli jeszcze nie połamało mu kości, połamie lada chwila.

Spociłam się, więcej chyba ze zdenerwowania niż z wysiłku, przeklęta ziemia leżała luzem, osypywała się przy każdym odgarnięciu. Na myśl, że zawali się reszta, doznałam przypływu sił zgoła nadziemskich, sprawność umysłowa też mi się wzmogła, gorączkowo wyszukiwałam dalsze kawałki desek, podstawiałam jak najbliżej krażyny, byle ją przewrócić na płask i już się może uda wywlec stąd tego niefartownego barana. Tylko spokojnie, delikatnie, nie naruszyć całości…

Udało mi się. Uwięźnięty pechowiec ponownie odzyskał przytomność. Pomacałam ręką, krążyna ciągle leżała mu na nogach, ale już bez tego straszliwego nacisku, kawałki drewna podpierały ją z boku, lada sekunda pokruszą się i rozlecą, trzeba wykorzystać ten jedyny moment…

– Za co…? – jęczał przytłamszony głupek chrypliwym szeptem. – Miej litość, zmiłowanie boże, weźcie tego diabła, na chwilę, chociaż na chwilę… Dlaczego to piekło jest takie, o Jezu, ratuj…

– Zamknij gębę, cepie, pchnij się trochę! – zażądałam wściekle, starannie pilnując, żeby też szeptać, i ujmując go za ramiona. – Ja pociągnę, a ty wyłaź, rękami się podeprzyj, jak nogami nie możesz, jazda!

Zaparłam się, pociągnęłam z całej siły, rezygnując z ostrożności, bo naprawdę stworzyłam mu tylko moment ulgi. Zgłupieć zgłupiał, ale może z tego obłędu zrobił się posłuszny albo instynkt w nim zadziałał, bo spełnił rozkaz. Dopomógł w tym wyciągnięciu, udało mi się metodą szarpnięć wysunąć go spod zwałów ziemi, po czym natychmiast drewno szlag trafił i grunt posypał się na nowo. Na szczęście na nogi zleciało mu tylko trochę czarnoziemu luzem.

Nie poprzestałam na tym sukcesie, szarpnięciami posuwałam go coraz dalej. Jęczał strasznie, aż wreszcie znów stracił przytomność. Własnymi siłami dowlokłam go do komnatki i usiadłam na byle której pace, osłabła doszczętnie.

Po dość drugiej chwili przypomniało mi się, że widziałam tu kran. Podniosłam się nieco chwiejnie, odkręciłam, poleciała woda, niech to piorun spali, gorąca. W dodatku zardzewiała. Nie miałam czasu czekać, aż się oczyści i wystygnie, jakiś drobny fragment mojego umysłu zastanawiał się, skąd gorąca, pewnie mają własną kotłownię i palą, bo jest jesień, remontują, tynki muszą im schnąć, farby też, wolą, żeby im było ciepło, co mnie to zresztą obchodzi… Wzięłam to brązowe świństwo w dłonie i nalałam mu na głowę.

Wątpliwe, czy pod wpływem gorącej wody, ale jednak przytomność odzyskał. Przyjrzałam mu się, chudy, kędzierzawy, oczy głęboko osadzone, cienki nos, czy ja go przypadkiem już kiedyś nie widziałam…? Gęba wydaje mi się znajoma… Tak, Chryste Panie, parę lat temu, młodszy był, nie szkodzi, już go pamiętam, fotograf Mikołaja…! Schyliłam się gwałtownie, obejrzałam profil, zgadzało się! To on wyleciał z domku bagażowego…!

Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w śmiertelnej panice i udręce.

– Gdzie torba? – warknęłam okropnie. – Zabrałeś torbę Mikołaja, cóżeś z nią zrobił, pacanie?! Jak leży pod tym zwałowiskiem, przysięgam, zabiję cię!

Wydał z siebie głos. Jąkał się i chrypiał.

– Proszę diabła… Ja nie… To pomyłka… Dlaczego piekło…? Za co…? Na ile, jak długo, miejcie jakieś miłosierdzie… Wody… Ja proszę… wody…

Byłam pewna, że ta ciecz mu zaszkodzi, ale nagle przypomniałam sobie, że nie znajduję się w Warszawie. Muszą tu mieć własne ujęcie, może ona źródlana, czort bierz, brązowe niech zleci i jakoś przetrzyma. Odkręciłam kran, odczekałam, brązowe zbladło, po chwili zaczęło lecieć przezroczyste i bezwonne, chociaż ciągle gorące, woda chyba, czysta i nieszkodliwa. Znalazłam jakiś słoiczek trochę zakurzony, uniosłam mu ten głupi łeb, napił się z wysiłkiem. Zaczęło mi się wydawać, że rozumiem, co mówi, jest przekonany, że umarł i znajduje się w piekle. Ciekawe dlaczego, tyle na-grzeszył, czy co? W piekle powinno być raczej czarno, może w jasnym oświetleniu te majaki mu przejdą…?

Zamknął oczy, głowa mu opadła i stuknęła o beton. Wciąż z zamkniętymi oczami, zaczął znów szeptać.

– Ja wiem, zimnej nie macie… Co teraz? Dobra, odwalcie wszystko… Jezu, i tak do końca świata…