178045.fb2
Czarnej ospy można było dostać, błąd za błędem, klątwa ciąży na tej torbie Mikołaja! Kto to mógł być, ten chudy wypłosz? Ktoś z szajki fałszerzy chyba, musieli wiedzieć, że Mikołaj o nich wie za dużo i rąbnęli go z konieczności. Może zdążyli przeszukać mieszkanie, zgadli, co wyniosłam w torbie…
– Mnie on patrzył na fotografa – powiedział nagle bagażowy.
Zainteresował mnie gwałtownie.
– Bo co?
– Aparat mu na szyi wisiał, turysta to on nie był, a tylko turyści z czymś takim chodzą, amerykańscy i japońscy przeważnie. I na sznurku ten taki, co to oni mają… o, światłomierz! A jak z kieszeni papierosy wyciągał, to jeszcze miał takie coś, widziałem, odległość tym mierzą. I rolkę filmu, nową całkiem. Mógł mieć przypadkiem, ja nie mówię, ale mnie się tak jakoś fotograf przyplątał. Wszystko pani gadam i więcej nie wiem, nie obchodzi mnie, glinom nie powiedziałem i nie powiem, bo się o siebie boję, więc zabijać mnie całkiem nie potrzeba.
Przyjrzałam mu się z uwagą, bo zabrzmiało to tak, jakby znienacka oszalał. Udało mi się pomyśleć, że na jego miejscu też bym może usiłowała udowodnić własną nieszkodliwość.
– O mnie może pan mówić, -co pan chce – pocieszyłam go. – Szczególnie glinom. Już i tak mnie szukają, a powiedziałam panu na początku, że dam się znaleźć, tylko jeszcze parę rzeczy posprawdzam. Na ruską mafię kicham i pluję, nie znam jej wcale. Te cepy myślą, że ja coś wiem i prędzej by mnie zabili niż pana, a ja jestem w ogóle osoba postronna, wplątana w ten interes przez najgłupszy zbieg okoliczności, jaki się na świecie przytrafił. I też bym chciała się z tego wyplątać bez szkody dla zdrowia.
– No proszę, a mówiłem, ja się znam na ludziach – pochwalił się bagażowy. – Tak mi się zdawało, że pani nie z mafii, na wszelki wypadek gadałem. Już nic nie mam, chwalić Boga, to i o tym fotografie nie fotografie też powiem, jakby co.
– A niech pan mówi. Mnie bez różnicy…
Zegar na ścianie, antyk jak złoto, wydzwonił godzinę. Pierwsza. Podniosłam się. Do Pojednania zdążę swobodnie, tylko przedtem muszę się przeistoczyć zewnętrznie…
Wróciłam do domu ciotki. Uznawszy, iż Murzynka nie została jeszcze w kraju wyeksploatowana, przebrałam się w strój wyścigowy. Będę się rzucać w oczy, owszem, u nas Murzynów jest mało, ale co to szkodzi, skojarzenie ze mną w nikim się tak od razu nie zalęgnie. Benzynę wezmę w Jankach, trasa przelotowa, turystka z Sudanu… Dziwne może, że turystka z Sudanu jedzie polonezem, ale turyści miewają pomysły szaleńcze i w ostateczności mogłabym jechać nawet małym fiatem. Mówić będę po angielsku, a po polsku tylko trochę…
W Pojednaniu znalazłam się parę minut po trzeciej. Dnia miałam przed sobą półtorej godziny, potem zacznie się ściemniać. Nie podjeżdżałam zbyt blisko dawnego dworu, mimo świeżych doświadczeń znów zrobiłam to samo, ustawiłam pojazd na poboczu dojazdowej drogi i podeszłam piechotą.
Remont budowli był w pełnym toku. Ktoś to widocznie kupił i właśnie doprowadzał do porządku. Po materiałach budowlanych zorientowałam się, że wymieniają posadzki, a pewnie, kartofle im dobrze nie zrobiły, na nowo kryją dach i uzupełniają instalacje. Ludzie jeszcze pracowali, jeden, chyba majster, sprawdzał na dziedzińcu kolanka. Ogrodzone to wszystko było częściowo parkanem z desek, łatwym do sforsowania, a częściowo porządną siatką i miałam wielką nadzieję, że na noc nie zostawiają ciecia. Nadzieja była może głupia i złudna, robota prywatna, kto się narazi na utratę własności…?
Rozejrzałam się, czy nie ma psiej budy i psa, pojechałabym po jakieś kości albo kiełbasę. Nie było. Zastanowiłam się, co zrobić, powinnam wedrzeć się do środka i obejrzeć piwnicę, wskazane byłoby poznać nazwisko właściciela… Poczekać, aż skończą…? A jeśli pracują na dwie zmiany…?
Majster porzucił kolanka, coś sobie zapisał w notesie, odwrócił się i oko jego padło na mnie. Stałam w otwartej bramie i akurat nie pamiętałam, jak wyglądam. Żachnął się jakoś, zamarł na moment, trochę robił wrażenie, jakby w duchu wykrzykiwał do siebie: „zgiń, przepadnij maro, a kysz, a kysz!” A pewnie, w naszym kraju, w biały dzień, na placu budowy ujrzeć znienacka Murzynkę…
Zrozumiałam, że już przepadło, ujawniłam swoją obecność. Złe we mnie wstąpiło, bezczelne i zuchwałe, i chyba rozsiadło się wygodnie.
Porzuciłam bramę i podeszłam do niego. Pomysły strzeliły mi fajerwerkiem.
– Sorry – powiedziałam grzecznie. – Dzędobry. Ten pan… on to ma.
Wykonałam rękami gest, obejmujący całość budowli. Majster nie wytrzymał.
– Roszczykowski? – spytał odruchowo. Ucieszyłam się zupełnie szczerze.
– Tak – przyświadczyłam. – Pan Rosz… on tu jest?
– Nie. Nie ma go.
– Winien bycz?
– Nie winien. Cholera… Rzadko bywa. A co pani chciała?
– Obaczycz – oznajmiłam zgodnie z prawdą, z radosnym uśmiechem.
Co sobie ten nieszczęsny człowiek myślał, Bóg raczy wiedzieć, ale najprawdopodobniej wziął mnie w pierwszej chwili za jakąś znajomą pryncypała. Zagraniczną w dodatku, więc niewątpliwie zasługującą na względy. Ryczał do mnie jak do głuchej, zapewniłam go zatem, że rozumiem po polsku wszystko, tylko źle mi się mówi. Uwierzył w to chyba, bo zniżył głos, ujął elegancko mój łokieć i wprowadził mnie do wnętrza.
Zdążyłam wymyślić, że reprezentuję firmę dostarczającą urządzenia kuchenne, i tę informację postarałam się przekazać mu możliwie skomplikowanym językiem. Po niewielkiem wysiłku zrozumiał. Zaprowadził mnie do kuchni, zażądałam penetracji piwnicy, wpierając w niego wysoce mgliste komunikaty o mechanicznych urządzeniach wentylacyjnych, nie do pojęcia tak dla niego, jak i dla mnie. Obejrzałam wnętrza i zapamiętałam przeszkody piętrzące się wszędzie, jakieś paki, skrzynki i stosy używanych desek. Kuchnię nawet mniej więcej obmierzyłam, posługując się jego calówką, wymiary zapisałam w calach, podziękowałam uprzejmie i wyszłam. Pomyślałam, że teraz już przepadło, sama sobie wyjęłam przebranie z ręki, bo wieść o Murzynce dotrze do tego Roszczykowskiego w rekordowym tempie i drugi raz tej postaci nie będę mogła prezentować. Zdechnie Murzynka na zawsze. Wszystko, co mam do załatwienia, muszę wobec tego załatwić dziś, popędziłam sobie kota całkiem nieźle.
Oddaliłam się inną drogą niż przyszłam, ścieżką wiodącą ku gęstym zaroślom. Stała tam niegdyś stara szopa ogrodnika, magazynek na owoce i różne narzędzia, rozpadało się to nieco, ale mogło jeszcze istnieć. Sprawdzenie, co się dzieje za moimi plecami, przyszło mi z największą łatwością, odwróciłam się i z radosnym uśmiechem pomachałam ręką na pożegnanie. W bramie gapiło się za mną czterech facetów, majster i trzech robotników, jeden czynił właśnie wypad do przodu i cofnął się czym prędzej. Byłam ciekawa, pójdzie za mną, czy zrezygnuje, dotarłam do gęstych krzaków, zrobiłam dwa kroki w bok i przestałam być widoczna.
Owszem, poszedł. Może miało to głębsze przyczyny, a może tylko intrygowało ich, czym taka egzotyczna jednostka przyjechała, bo kto wie, czy nie rolls-royce’em. Przeszedł obok krzaka, za którym tkwiłam w kucki, udał się dalej, ścieżka dość długo wiła się w gąszczu, dalej dobiegała do drogi, za drogą zaś zaczynały się już zabudowania wsi. Mogłam zniknąć wszędzie. Wiedziałam o tym, pamiętałam teren, specjalnie wybrałam ten kierunek.
Śledzący mnie facet porzucił to zajęcie dość szybko, widziałam go, jak wracał, zajrzał po drodze do szopy ogrodnika i poszedł ku dworowi. Przemknęłam okrężną drogą na tyły posiadłości, przelazłam przez siatkę do ogrodu, w którym ciągle istniała zrujnowana altanka. Chciałam się jej przyjrzeć, póki widno.
Stała w zielsku i zaroślach, dokładnie obrośnięta dzikim winem, psim bzem i pokrzywami. Od strony widokowej, gdzie niegdyś można było gapić się na staw, teraz panoramę zasłaniały wysokie krzewy, nie mówiąc już o tym, że z trudem rozpoznałam miejsce po stawie, tak był pokryty rzęsą i sitowiem. Możliwe, że woda w nim jeszcze chlupała. Po różanym ogrodzie z drugiej strony altanki nie zostało nawet wspomnienie, ale obie ławeczki, wmurowane w podłoże, wciąż jeszcze trzymały się nieźle.
Usiadłam na jednej z nich, tej górnej, i znów zaczęłam myśleć. Przez chwilę rozważałam swój stosunek do Pawła, zastanowiłam się, czy przypadkiem go nie kocham, bo, na litość boską, cóż innego kazałoby mi się tak wygłupiać, jak nie wielkie uczucia?! Przypomniała mi się od razu ta jego żona i porzuciłam temat, sił ducha potrzebowałam do czego innego. Pożałowałam, że nie spytałam majstra, na ile zmian pracują, bo może oczekiwanie na fajrant nie miało sensu. Westchnęłam, wstałam z ławeczki, podkradłam się wokół budynku i wyjrzałam na dziedziniec. Miałam fart, mój problem właśnie rozwiązywał się samodzielnie. Majster w garniturze wsiadał do nyski, za nim pchała się reszta klasy robotniczej, również elegancko przystrojona. Bez względu na to, czy tylko jechali na obiad, czy też opuszczali miejsce pracy aż do jutra, była to chwila dla mnie.
Poczekałam, aż odjadą, i wróciłam do altanki. Zamknęli za sobą bardzo starannie zarówno drzwi budynku, jak i bramę ogrodzenia, wydedukowałam zatem, że żadnego ciecia nie ma, i zyskałam swobodę działania. Z uwagą przyjrzałam się ławeczce.
Posadzka altanki wyglądała na nienaruszoną. Zgodnie z instrukcjami Pawła domacałam się wajchy pod spodem, przekręciłam ją w dół, nawet lekko poszło, a miałam obawy, że w ogóle się nie ruszy, bo może zardzewiało albo w ogóle zdechło ze starości. Zeszłam niżej, do tej drugiej ławeczki. Ktoś jej chyba musiał czasem używać, bo pokrzywy wydały mi się nieco zdewastowane, a dzikie wino było odgarnięte. Jedna śruba, mocująca ją do betonowego podłoża, wylazła odrobinę do góry, śrubokręt przezornie wzięłam ze sobą, rozmiar miał na byka, ale taki właśnie, był tu potrzebny, przelotnie pomyślałam, że pomysł w ogóle niegłupi, śrubokręt zamiast klucza… Wykonałam pół obrotu, przycisnęłam, zgadzało się wszystko. Część muru obok ławeczki obróciła się ze zgrzytem i chrzęstem na trzpieniach, ukazując wąskie przejście. Poświeciłam latarką w głąb, zastanowiłam się, co i gdzie może mi się zawalić na głowę, po czym z determinacją, delikatnie i ostrożnie wcisnęłam się w otwór.
Schodki w dół były w porządku. Zeszłam, licząc je nie wiadomo po co, może na wszelki wypadek, dość strome były, jedenaście, prawie niskie piętro. Ujrzałam korytarzyk, przeszłam nim kilkanaście kroków, światło latarki nagle oparło się na czymś i usłyszałam cichy szelest. Zamarłam w miejscu.
Wedle informacji Pawła korytarzyk powinien był zejść jeszcze kawałek w dół, następnie rozszerzyć się w komnatkę, dalej trzema takimi komnatami doprowadzić do głównego budynku i zakończyć się apartamentem pod piwnicą. Wyjście do góry we dworze znajdowało się akurat tam, gdzie przed godziną widziałam skrzynki i deski. W apartamencie i komnatach wrzała nie tak dawno wysoce naganna praca, niegdyś stała drukarka, potem kserokopiarka albo też inne podobne urządzenia, leżał zmagazynowany papier, rożne farby, niewątpliwie także gotowa produkcja, od której oko miało prawo zbieleć. Obecnie powinny się tam znajdować co najmniej ślady tej nielegalnej działalności, możliwe, że także starannie poukrywane narzędzia pracy i jej efekt końcowy, możliwe, że coś więcej, co wskazywało na Pawła i co należało zniszczyć. Może nie tylko na Pawła, także na inne osoby, które mnie wcale nie obchodziły, może były tam rzeczy, które należało dostarczyć władzom…
Nie dowiedziałam się, co to było i nie dotarłam do żadnej komnatki. Przede mną był zawał, świeży chyba, bo ziemia jeszcze osypywała się z szelestem. Strop pękł, załamał się, popatrzyłam uważniej, wzmocniony był co parę metrów deskami, reszta stanowiła zwyczajną, długą dziurę w ziemi. Deski zgniły, coś załatwiło sprawę, pewnie woda, poleciało zabezpieczenie, a za nim reszta. Nastąpiło to pewnie przed chwilą, może jeszcze wcale nie przestało lecieć, może zarwie się dalej, nie daj Boże za moimi plecami…
Trochę mnie zadławiło. Ostrożniutko, delikatnie, starając się niczego nie dotykać i zgoła wstrzymując oddech, krok za krokiem wycofałam się tyłem. Bałam się nawet odwrócić. Poświeciłam do góry, w tej części korytarzyka zabezpieczenie jeszcze się trzymało, ubitą ziemię podpierały deski zbite na kształt krążyny, bo sklepienie było półokrągłe. Najmocniejsze forma, ale co z tego, widać było, że te deski zmurszały i tkwią na miejscu chyba siłą woli. Lada chwila powinny również polecieć, zejście w te podziemia od strony altanki najwyraźniej w świecie przestało istnieć.
Jadąc tutaj, wrzuciłam wprawdzie do skrzynki list, napisany w pośpiechu do mojej teściowej, z informacjami, dokąd się wybieram, ale gdyby to wszystko zarwało się na mnie, wątpliwe, czy pod zwałami gruntu doczekałabym pomocy jako tako żywa. Ulga, jakiej doznałam, kiedy w powolnym marszu tyłem wymacałam nogą pierwszy stopień, nie da się zgoła opisać. Ten fragment przejścia był już porządnie obmurowany, po schodach mogłam iść do góry przodem. Nie weszłam, wniosła mnie na skrzydłach siła nadprzyrodzona. Widoczne w zmierzchu pokrzywy, o które się od razu oparzyłam, wydały mi się najpiękniejszymi roślinami świata.
Zamknęłam wejście. Mechanizm działał. Pozostawienie otworem tej pułapki wydało mi się niewskazane pod każdym względem i z rozmaitych przyczyn. Usiadłam na ławeczce, otarłam pot z czoła, sprawdziłam, czy nie farbuję i zaczęłam odzyskiwać równowagę.
Zawalenie się korytarzyka od tej strony nie oznaczało wcale, że i tamta druga strona też jest niedostępna. Komnatki były podobno wykonane staranniej, przez piwnice zapewne wciąż jeszcze można się było do nich dostać. Jak dotąd, nie spełniłam zadania i powinnam kontynuować penetrację, Bóg raczy wiedzieć jak, skoro dom zamknęli. To znaczy, zamknęli drzwi wejściowe, ale były tu także inne drzwi, wiodły z jadalni na taras, oszklone, kiedyś nie miały krat, może nie mają ich nadal…
Zapaliłam drugiego papierosa, uspokoiłam się, wypchnęłam z siebie poczucie niebezpieczeństwa. Zaczęła mnie ogarniać coraz silniejsza irytacja. Cholery można dostać z tymi chłopami, jak nie jeden, to drugi, po jakiego diabła ja się pozwalam wpędzać w takie kretyństwa?
Rozważałam tę skomplikowaną kwestię przez parę minut, po czym podniosłam się i udałam na taras. Robiło się coraz ciemniej, ale po drugiej stronie budynku świeciła jakaś lampa. Oszklone drzwi były bardzo porządnie zamknięte, zawahałam się przed tłuczeniem szyby i pomyślałam o oknach. Obeszłam dom dookoła, znalazłam jedno otwarte. Małe i wąskie, należało do komórki przy kuchni. Przywlokłam kilka cegieł, parter był tu wysoki, na coś musiałam się wspiąć, jeśli chciałam uniknąć skakania, łapania się za parapet i zdzierania skóry z rąk i nóg. Wlazłam na cegły, zajrzałam, poświeciłam, ujrzałam w głębi drzwi do kuchni, na szczęście uchylone.
Byłam już w połowie drogi, kiedy usłyszałam warkot. Ktoś nadjeżdżał, obejrzałam się, zobaczyłam zbliżające się światła. Nie furgonetka, osobowy samochód. Przyśpieszyłam przełażenie dość gwałtownie, nic gorszego, niż dać się złapać w takiej idiotycznej pozycji, mogłabym ewentualnie wierzgać, ale to radość krótkotrwała. Przecisnęłam się przez wąskie okienko i wylądowałam na podłodze schowka, głową w dół. Zdążyłam w ostatniej chwili, światła omiotły ścianę budynku i samochód zatrzymał się przed bramą. Silnik zgasł, zapanowała cisza.
Zbierałam się z podłogi powoli, żeby nie robić hałasu, leżały tu jakieś rupiecie, musiałam je obmacywać, bo świecić chwilowo nie należało. Z samochodu ktoś wysiadł, trzasnęły drzwiczki, usłyszałam szczęknięcie skobla, skrzyp bramy, kilka ostrożnych kroków po rozsypanym gruzie i znów wszystko umilkło. Tamten ktoś się nie ruszał, zamarłam również, niepewna jego zamiarów i zaniepokojona, że może dostrzegł z daleka błysk mojej latarki i skrada się teraz, żeby mnie zaskoczyć. Kto to w ogóle jest? Osobowy samochód, tamci odjechali furgonetką… Ale miał klucz od bramy…
Dźwięk, który rozległ się nagle na dziedzińcu, zmroził mi krew w żyłach. Był jakiś dziwny, do niczego nie podobny, głośny, przenikliwy, chociaż chrypiący i zawierał w sobie wyłącznie literę e. Zabrzmiał, powtórzył się i połączył z ludzkim głosem.
– A pódziesz! – wrzasnął ktoś wściekłym szeptem. – Won, cholero!
Dziwny dźwięk znów się rozległ, chrypiał przeciągle raz za razem, zaryzykowałam, podniosłam się na nogi nieco żwawiej, bo tamto coś mnie zagłuszało, jednym okiem wyjrzałam przez okienko.
Jezus Mario, koza…!