178045.fb2
– Dwóch pierwszych nie ma.
– To widzę. Może mi pan powiedzieć, kiedy będą?
– Nie.
– Co nie?
– Nie mogę pani powiedzieć.
– Dlaczego pan nie może? Tajemnica służbowa?
– E tam. Obaj chorzy. Skąd ja mam wiedzieć, kiedy wyzdrowieją?
Miło nawet ze mną rozmawiał i całkiem życzliwie, ale uparcie patrzył gdzieś za moje plecy, co mi się zaczęło nie podobać. Przypomniałam sobie, że sama poradziłam szajce poczekać na mnie w przechowalni bagażu, możliwe, że radę potraktowali poważnie. Nie miałam akurat wielkiej ochoty na kontakt z nimi, bo bez teściowej idiotyczna torba była mi niedostępna.
– Ja tu jeszcze przyjdę – obiecałam solennie. – Ale może zdoła mi pan powiedzieć, gdzie mogłabym o tych pańskich zmienników zapytać? I może pan zajrzy pod ladę, czy nie leży tam zielona torba? Nie chcę jej panu wydzierać, poczekam na tamtego pana, który powinien mnie pamiętać, chciałabym tylko wiedzieć, czy ona tu jest.
Zajrzał bez protestu, patrzył nawet dość długo i wyprostował się.
– Nie leży.
Tajemnicza siła kazała mi się odwrócić. Od strony kiosku Ruchu zbliżyło się ku mnie jakichś dwóch, zza boksów pojawił się trzeci. Równocześnie do lady dobiło liczne towarzystwo, cztery dorosłe osoby z dwojgiem dzieci, wykorzystałam ich, przepchnęłam się tam, gdzie jeszcze było wolne od przeciwników i szczęśliwie trafiłam na ruską wycieczkę, która z potworną kupą tobołów zjeżdżała na peron. Nie zjeżdżałam razem z nimi, z drugiej strony pod ścianą ruszyłam ku wyjściu.
– Ty! Proszę pani! -syknęło coś za moimi plecami. Obejrzałam się. Za mną wałkowała się po ścianie niejaka Pszczółka. Pokiwała na mnie gestem brody i dłonią wskazała, że mam zmienić kierunek i pójść za nią. Spełniłam jej życzenie.
Z Pszczółką zawarłam znajomość przed trzema laty, przy okazji dekorowania nocą małej witryny sklepowej. Drzwi zewnętrzne trzymałam otwarte, bo niekiedy musiałam wychodzić na ulicę i spoglądać na własne dzieło. W jednym z takich momentów usłyszałam pośpieszny stukot obcasów i wpadła na mnie dziewczyna, pijana z pewnością, ale znacznie bardziej przerażona.
– Schowaj mnie! -wyszczekała. – Bądź człowiek! Byłam człowiek, usłyszałam pogoń, wepchnęłam ją do sklepu i zaryglowałam drzwi. Nadleciało dwóch facetów, jeden miał pysk, za który bez sądu należało mu się dożywocie, przyhamowali przed oświetloną i rozbebeszoną wystawą i zaczęli szarpać drzwi. Na szczęście w tym momencie nadjechał i zatrzymał się radiowóz, wówczas jeszcze milicji, faceci prysnęli, władza zaś zainteresowała się mną, bo ukazałam się za szybą. Dałam im dowód osobisty, upoważnienie właścicielki i zlecenie na nocną robotę, zapewniłam, że remanent nie będzie potrzebny, bo z posiadaczką sklepu znamy się od lat i dekoruję jej tę wystawę po raz jedenasty. Uwierzyli i odjechali.
Dziewczyna cały ten czas przesiedziała pod ladą, ze strachu trzeźwiejąc. Wyjaśniła, że ci dwaj gonili ją w nerwach z zamiarem ciężkiego skrzywdzenia, do jutra im przejdzie i zdoła się usprawiedliwić, a teraz myślą, że mają z nią porachunki. Rodzaju porachunków nie sprecyzowała, za to przysięgła mi dozgonną wdzięczność. Podała imię, Pszczółka, tak ją nazwali, bo jest bardzo pracowita, żadnemu gościowi nie przepuści, ona ze wsi i chce się wzbogacić.
Nie robiła wrażenia kurtyzany, którą czeka majątek, raczej przeciwnie. Umoralniająco spytałam, czy nie wolałaby jakiejś innej pracy, bo, moim zdaniem, ten zawód to ciężki chleb. Westchnęła, przyznała mi rację, ale na tym się skończyło. Na zmianę profesji nie miała ochoty. Nie jestem Armia Zbawienia i siłą jej nawracać nie będę, wzruszyłam ramionami, pozwoliłam jeszcze trochę posiedzieć w oczekiwaniu, czy tamci nie wrócą, po godzinie wyszła boso, z butami w ręku, żeby nie robić hałasu. Spotkałam ją później jeszcze ze trzy razy w rozmaitych miejscach, wrażenie robiła wcale nie lepsze, widocznie, mimo pracowitości, nie wiodło jej się zbyt dobrze, kłaniała mi się i porozumiewawczo mrugała. Teraz napatoczyłam się na nią piąty raz.
Biegiem prawie doprowadziła mnie na peron pociągów podmiejskich i wepchnęła do elektrycznego do Pruszkowa.
– Nie zdążyli za nami – stwierdziła z zadowoleniem, spoglądając przez szybę w chwili, gdy pociąg ruszał. – To te ruskie, jak się walą, to i taranem nie przejdzie. Ja wszystko widziałam i muszę pani powiedzieć, co tam było, bo mnie się zdaje, że na panią czatują.
Podzielałam jej pogląd. Usiadłyśmy w kącie.
Trochę jej ta relacja wychodziła chaotycznie, ale udało mi się zrozumieć, że podejrzała i podsłuchała kilka wydarzeń i rozmów, z czego pierwsze przypadkiem, a resztę specjalnie. Ułożyłam to sobie chronologicznie. Świadkiem mojego występu nie była, za to potem na własne oczy widziała, jak wsiadłam z torbą do autobusu. Następnie trafiła przypadkiem na moment, kiedy mój bagażowy, kończąc dyżur, zabrał spod lady dużą, zieloną torbę i oddalił się razem z nią, przez nikogo nie zaczepiany, potem zaś usłyszała, jak o tę torbę i o facetkę, która ją zostawiła, ktoś pytał jego zmiennika, zmiennik nic nie wiedział, a ona nie słuchała dalej, bo jeszcze nie zgadła, że to o mnie chodzi, aczkolwiek pamiętała, że do autobusu wsiadłam z torbą. Taką samą akurat zabrał bagażowy, rozdwojenia toreb nie rozumie do tej pory. Następnie ten pierwszy bagażowy znów przyszedł na dyżur z torbą i tak gdzieś pod koniec zrzucił sobie na nogę jakiś ciężar z półki, drewnianą skrzynkę chyba. Zabrało go pogotowie, ale przytomny był i swoje rzeczy wziął, w tym torbę spod lady. Następnie znów podsłuchała, jak jakiś inny umawiał się z bagażowym w kwestii facetki, która przyjdzie po torbę, co z tą torbą, jak rany…? Opisał facetkę dokładnie i wtedy zgadła, że to ja. Ci wszyscy bagażowi mają jakąś sitwę z Turkami, a możliwe, że także z ruskimi i jej się zdaje, co tam zdaje, ona wie na pewno, że czasem dowożą narkotyki. Jeden, nie ten mój, tylko drugi, od jednych bierze, a drugim wydaje, nic ją to nie obchodzi, więc nawet nie wie, czy są to ciągle ci sami, czy różni. Potem udało jej się usłyszeć, jak się zmawiali, dwóch miało zająć bagażowego, a trzeci przeszukać przechowalnię, bo ta torba mogła być gdzieś tam schowana. Jak się nie znajdzie, mają dopaść facetkę, znaczy chyba mnie, i przycisnąć zdrowo, a ona dobrze wie, jak takie przyciskanie wygląda i nie życzy mi tego. W dodatku pytały o mnie gliny, tajniak jeden z kolejnym bagażowym gadał, z tym akurat, co jest teraz, bagażowy miał dać znak, jak się tylko pokażę, a szczególnie, jak zacznę gadać o torbie. Ona uważa, że tę torbę ma bagażowy ze złamaną nogą i tak się składa, że ona wie, gdzie on mieszka, bo raz ją wziął do siebie, ja k jego żony niebyłe. Darmo, tylko za to, żeby mogła sobie czasem w tej przechowalni posiedzieć, walizki oddają i zaraz widać, czy będą mieli chwilę czasu na rozrywki. Wyspecjalizowała się w tej metodzie.
Z dworca Zachodniego wracałyśmy oddzielnie. Zanim wysiadłam na Centralnym, zmieniłam zdanie i zdecydowałam wszelkie wizyty zacząć od Mikołaja, Wściekłość na niego roznosiła mnie i ćmiła umysł, musiałam pozbyć się furii, żeby działać dalej przytomnie. Zawartość upiornej torby wypełniła mi świat, powie, co do niej wepchnął, albo go pazurami rozszarpię na sztuki!
Nie obchodziła mnie baba z przeciwka, niech wygląda do upojenia, niech przelezie cała przez ten swój wizjer! Bez tchu, ale za to w rekordowym tempie, przebyłam piekielne schody. Nie patrząc, bo i tak mi było ciemno w oczach, zapukałam do drzwi, najpierw delikatnie, potem mocniej, potem rąbnęłam pięścią. Umarł tam, czy co…? Może wyszedł z domu, może w ogóle łgał na temat tego kręgosłupa, może naprawdę nic mu nie jest… Szlag mnie trafi, zostawię mu kartkę…
I dopiero w tym momencie, szukając na drzwiach miejsca, gdzie mogłabym tę kartkę wetknąć, ujrzałam plomby. Trzy paski papieru z urzędową pieczęcią, przylepione do futryny. Ki diabeł…? Prawdziwe czy sam je wyprodukował w jakichś tajemniczych celach? Był zdolny do takich mistyfikacji, ale na wszelki wypadek zrezygnowałam z kartki. Zawahałam się, spróbowałam ukoić nieco wewnętrzne żywioły i nieco się zastanowić.
W sytuacjach podbramkowych myśl działa ze zdwojoną szybkością, a tu mnie nagle ostro tknęło. Coś mi niegdyś ględził Mikołaj o średnim aparacie partyjnym. Ci na wierzchu, zadufani w sobie, podobno wierzyli święcie w dożywotność synekury i nie zabezpieczali się wcale, nie zależało im na własności i prawnym posiadaniu, bo mieli przydzielone, ci średni natomiast prezentowali albo więcej rozumu, albo więcej chciwości i zadbali o swoją przyszłość. Nie wszyscy może, niektórzy. Wśród tych niektórych był taki jeden…
Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, jakiego rodzaju był to pracownik. Z ochrony? Z księgowości? Jakiś sekretarz? Doradca albo może kontroler? Bóg raczy wiedzieć, jakie oni tam mieli wydziały i stanowiska, Mikołaj nie mówił wyraźnie, a ja nie starałam się zapamiętać, ale ów jeden był zdecydowanie interesujący. Z wypowiedzi Mikołaja wynikało, iż jest to człowiek przyzwoity, oburzony na generalne oszustwo i skłonny do przeciwdziałania. Współpracowali nawet, Mikołaj, rzecz jasna, obdarzył go zaufaniem, bez przesady, ledwie trochę, ale dostatecznie, żeby sobie zaszkodzić. Później wyszło na jaw, że się rąbnął, jak zwykle, facet go kantował, symulował współpracę dla wyciągnięcia informacji, a może nawet dla wyrwania mu dowodów rzeczowych. Dokumentów zapewne, bo cóż by to mogło być innego? Coś uzyskał, w wiedzy Mikołaja zorientował się na pewno i Mikołaj zaczął się go bać. Nie był to lęk o siebie, tylko troska o dzieło. Podstępnie wydarłszy tajemnice, mógł zniweczyć efekty wszystkich jego starań, w dodatku wyglądało na to, że on właśnie trzyma rękę na pulsie intratnych szwindli. Z niewiadomych przyczyn Mikołaj nic mu nie mógł zrobić.
Ledwo mnie ta wiedza musnęła, bo działo się to już w ostatnich chwilach naszego związku, ale chodziło mi po umyśle, że owa gnida jakoś miękko wylądowała i poszła w górę poza aparatem partyjnym. Mikołaj miał coś na niego. Pojęcia nie miałam, co to mogło być, może świadectwo z miejsca pracy, może legitymacja służbowa, a może jakieś inne draństwo, w każdym razie facet zaczął się bronić i mógł teraz Mikołaja usadzić. Kto wie, czy nie dotyczyła go i ta afera z fałszerstwami…
Jedno było pewne, faceta mianowicie można było rozpoznać po wyglądzie zewnętrznym, który podobno był charakterystyczny. Na czym ta charakterystyczność polegała, też nie wiedziałam nigdy, zez to był czy krótsza noga, coś w każdym razie rzucającego się w oczy. U Mikołaja bywał, a zatem jego powierzchowność musiała być znana tej gangrenie z wizjerem.
Nie kochałam baby nad życie. Nic właściwie przeciwko niej nie miałam, dla Mikołaja była użyteczna, ale promieniowało od niej ku mnie przez zamknięte drzwi coś takiego, że w moim wnętrzu wybuchała żywiołowa niechęć. Nie zamierzałam z nią rozmawiać, do tego stopnia bym się nie przemogła, ale należało może podpuścić policję…? Powiedzieć im wszystko, niech wymaglują to przyrośnięte do wizjera oko, niech zezna, co widziała. Mikołaja odwiedzała bardzo ograniczona ilość osób, taki z charakterystycznym wyglądem był zapewne tylko jeden. Niech go odnajdą, dopadną, przyduszą…
Wszystko to, zdenerwowana, niespokojna i wściekła, zdążyłam pomyśleć w ciągu mniej więcej trzech sekund, po czym nagle usłyszałam głos z dołu. Damski. Młody i dźwięczny.
– Gdzie się tam pchasz? Czyś oszalała? Adela! Jeszcze ci mało tych schodów? Adela! Wracaj! Chodź tu natychmiast! O Boże, ta suka do grobu mnie wpędzi!
Coś z dołu dążyło ku górze. Weszłam kilka stopni wyżej, bo włażenie w oczy wszystkim lokatorom wydało mi się niepożądane, baba z przeciwka wystarczała najzupełniej. Doniosłaby na mnie w razie czego i przez nią byłabym podejrzana… Na schodach w dole pojawił się pies, ściśle biorąc, suka, wielka wilczyca. Szła na czwarte piętro ostrożnie, czujnie, na ugiętych łapach i ze zjeżoną sierścią. Zaniepokoiłam się, czy nie wiedzie jej jakaś tajemnicza niechęć do mnie, chociaż na ogół przez całe moje życie wszelkie psy i koty pozostawały ze mną w przyjaźni. Delikatnie przesunęłam się wyżej, aż do półpiętra.
Pani wzywała psa z trzeciego piętra, spoglądając nad poręczą.
– Adela! Nie idę za tobą! Czego ty tam szukasz, zapomniałaś, gdzie mieszkasz? Adela!
Suka dotarła na czwarte piętro, ciągle zjeżoną i pełna napięcia. Podsunęła się pod drzwi cholernej baby z wizjerem. Zastygła na kamień, węsząc pod progiem, głucha na apele, skupiona straszliwie, zajęta bez reszty czymś, co tam czuła, po drugiej stronie. Trwała tak przez chwilę, po czym ułożyła płasko sierść na grzbiecie, usiadła, uniosła łeb do góry i zawyła przeraźliwie.
– Jezus Mario! – powiedziała ze zgrozą jej pani na dole. – Adela…!!!
Suka wyła przerażająco i melodyjnie, zmieniając natężenie i wysokość dźwięku, z siłą, która roznosiła to wycie po całej klatce schodowej. Na piątym i trzecim piętrze równocześnie szczęknęły jakieś drzwi, na czwartym nikt niczego nie otwierał, ale z jednego wnętrza dziecięcy głosik dopytywał się rozpaczliwie „kto tam?” Nie miałam gdzie się podziać, zrezygnowałam z konspiracji, bo osoba z piątego piętra zobaczyła mnie od razu.
– Co się tam dzieje? – spytała, przechylając się przez poręcz. – To pani pies?
Nie musiałam odpowiadać, uczyniły to za mnie dwie osoby z dołu, właścicielka suki i jakiś facet. Nie wytrzymali, wbiegli na czwarte piętro, właścicielka, śliczna, młoda dziewczyna, dopadła wyjącej gangreny i runęła przy niej na kolana.
– Adela! Psiunia kochana, co ci się stało? No już, już, wszystko dobrze, o co chodzi?!
Suka łagodnie wyjęła łeb z rąk pani i z uporem odwalała swoją robotę. Zmieniła tylko sposób wycia i teraz już bardziej popłakiwała, nie pozwalając się odciągnąć od drzwi baby. Dziewczyna zdenerwowała się do szaleństwa, towarzyszący jej facet przyglądał się z uwagą.
– Coś tam wywęszyła – zaopiniował. – Pani zadzwoni, na wszelki wypadek.
– Nie chcę – powiedziała stanowczo właścicielka rozpłakanej Adeli.
– No, co też pani? Tam się może coś stało! Gaz się ulatnia albo co. Kto tam mieszka, panie wiedzą?
– Jedna taka – odezwała się facetka z góry, ciągle przechylona przez poręcz. – Samotna kobieta, jeszcze młoda i zdrowa. Chyba jej nie ma, bo by wyjrzała.
Rzuciłam okiem ku górze, nieco zaskoczona. No owszem, ta z piątego piętra musiała już być na emeryturze od dobrych dziesięciu lat, jakim cudem jeszcze żyła, mieszkając tu na piątym piętrze, nie potrafiłam zrozumieć, ale w końcu jakieś kobiety zdobywały podobno himalajskie szczyty. Baba od Mikołaja mogła wydawać się jej młoda, dwadzieścia lat różnicy z pewnością między nimi istniało. Dziecko za drzwiami umilkło, pewnie podsłuchiwało przez dziurkę od klucza. Facet, jedyny mężczyzna w tym towarzystwie, poczuł się widać zmuszony swoją męskość okazać, bo podszedł do drzwi baby stanowczym krokiem i nacisnął dzwonek. Długi terkot dobiegł z wnętrza.
Uważałabym, że baby nie ma, skoro do tej pory nie sprawdziła, co się dzieje, gdyby nie upór suki. Uwalniała łeb z rąk pani i nadal usiłowała wyć.
– Och! – powiedziała nagle śliczna dziewczyna z przestrachem. – Ona ma rację. Tu chyba coś śmierdzi, ale to nie gaz…
Pozbyłam się resztek wątpliwości w kwestii sytuacji za drzwiami i pomyślałam o sobie. Mikołaj zaplombowany, przy babie pies wyje, porzućmy wszelką nadzieję. Facet okazał się hydraulikiem, przyszedł zmieniać syfon na drugim piętrze i wlazł na górę z ciekawości. U dziewczyny w mieszkaniu był telefon, zdecydowali się zadzwonić po policję i pogotowie. Nie wtrącałam się w obrady, powoli i nieznacznie schodziłam w dół, na pierwszym piętrze stała w otwartych drzwiach staruszka o lasce, zatrzymała mnie, zachłannie pytając, co się stało. Wyjaśniłam, że nie wiadomo i zaraz się będzie sprawdzać. Udało mi się w końcu osiągnąć ulicę.