178037.fb2
Nie dojechał jednak do komisariatu, bo po drodze uznał, że ma za sobą bardzo ciężki dzień, a zatem zasługuje na nagrodę pocieszenia. Ktoś wspomniał mu kiedyś niejasno o zajeździe otwartym kilka miesięcy wcześniej jakieś dziesięć kilometrów za Montelusą, przy szosie do Giardiny; podobno dobrze się tam jadło. Powiedziano mu nawet, jak się nazywa: „U Giugiu Woźnicy". Zmylił drogę cztery razy i miał już zawrócić, aby udać się znowu do swego ulubionego „San Calogero", bo wraz z upływem czasu rósł w nim wilczy apetyt. Wtedy w świetle reflektorów zobaczył nagle nazwę lokalu, wypisaną ręcznie na przytwierdzonej do przydrożnego słupa desce. Dojechał tam w pięć minut autentyczną polną drogą, jakich właściwie już się nie spotyka, pełnej wyboi i kamieni; zaczął nawet podejrzewać, że wyreżyserował to wszystko sam Giugiu, który udaje woźnicę, a w rzeczywistości jest kierowcą wyścigowym. W związku z tym podejrzeniem nie trafił mu do przekonania także samotny domek, przed którym się znalazł: kiepsko otynkowany, bez neonów, jedno pomieszczenie na parterze, drugie na pierwszym i jedynym piętrze. Z dwóch okien na parterze sączyło się słabe światło, wywołując w patrzącym melancholijny nastrój – to bez wątpienia finałowy akcent owej sztucznej scenerii. Na placyku przed domem zaparkowano dwa samochody. Montalbano wysiadł i stanął niezdecydowany. Nie uśmiechało mu się zakończyć wieczoru zatruciem pokarmowym. Zaczął się zastanawiać, kto mu polecił tę gospodę, i wreszcie sobie przypomniał: wicekomisarz Lindt, z pochodzenia Szwajcar („Czy jest pan spokrewniony z tymi od czekolady?" – spytał go, kiedy się poznali), który jeszcze pół roku wcześniej pracował na Północy, w Bolzano.
„No tak – pomyślał teraz – ten chyba nie odróżnia kurczaka od łososia!"
W tej właśnie chwili wraz z wieczornym wietrzykiem doszedł go leciutki zapach, który sprawił, że rozwarły mu się nozdrza. Zapach jadła prawdziwego i smakowitego, zapach dań przyrządzonych jak Pan Bóg przykazał. Dłużej się nie wahał – otworzył drzwi i wszedł do środka. W salce stało osiem stolików, jeden tylko był zajęty przez parę w średnim wieku. Montalbano usiadł na pierwszym krześle z brzegu.
– Przepraszam pana, ale ten stolik jest zarezerwowany – powiedział kelner, a zarazem właściciel, sześćdziesięciolatek, łysy, za to z długimi, obwisłymi wąsami, wysokiego wzrostu, z wydatnym brzuchem.
Komisarz posłusznie wstał. Miał już złożyć pośladki na krześle przy stoliku obok, lecz wąsacz znowu przemówił:
– Ten też.
Montalbano poczuł, że zaraz się rozgniewa. Czy ten facet z niego kpi? Szuka zwady? Chce, żeby źle się to skończyło?
– Wszystkie są zajęte. Jeśli pan sobie życzy, obsłużę pana przy tamtym – powiedział kelner-właściciel, widząc, że klient zmienia się na twarzy.
I wskazał na mały stolik pomocniczy, zawalony sztućcami, szklankami i talerzami, tuż przy wejściu do kuchni, skąd wydobywał się ten zapach, który cię syci, zanim jeszcze zacząłeś jeść.
– Doskonale – powiedział komisarz.
Siedział jakby na pokucie, widział przed sobą właściwie tylko ścianę; chcąc popatrzeć na salę, musiałby odwrócić się na krześle i wykręcić szyję. Ale po kiego licha miałby patrzeć na salę?
– Jeśli pan czuje się na siłach, polecam piekące muszelki – odezwał się wąsacz.
Wiedział, co to muszelki – pewien rodzaj makaronu – ale dlaczego miałyby piec? Nie chciał jednak dać tamtemu satysfakcji wypytując, jak się te muszelki przyrządza. Ograniczył się do jednego pytania:
– Co znaczy – jeśli czuję się na siłach?
– Dokładnie to, co znaczy: jeśli czuje się pan na siłach – brzmiała odpowiedź.
– Tak, czuję się na siłach, proszę się nie martwić.
Tamten wzruszył ramionami i zniknął w drzwiach kuchni. Wkrótce wrócił i zaczął przypatrywać się komisarzowi. Siedząca w głębi para poprosiła o rachunek. Wąsacz podliczył, goście zapłacili i wyszli bez pożegnania.
„Widocznie pozdrowienia nie są tutaj w modzie" – pomyślał Montalbano i przypomniał sobie, że on także, wchodząc, nikogo nie pozdrowił.
Wąsacz wrócił z kuchni i zajął identyczną pozycję jak poprzednio.
– Za pięć minut danie gotowe – powiedział. – Chce pan, żebym włączył telewizor, zanim je panu przyniosę?
– Nie.
Z kuchni dobiegł wreszcie kobiecy głos:
– Giugiu!
Wąsacz przyniósł muszelki pachnące ziemskim rajem.
Potem oparł się o futrynę drzwi jakby w oczekiwaniu na widowisko.
Montalbano postanowił wypełnić sobie płuca rajskim zapachem. Wdychając go łakomie, usłyszał słowa wąsacza:
– Chce pan mieć pod ręką trochę wina, zanim zacznie pan jeść?
Komisarz przytaknął ruchem głowy, nie miał ochoty się odzywać. Na stoliku znalazł się litrowy dzban gęstego czerwonego wina. Montalbano napełnił sobie szklankę i włożył do ust widelec z muszelkami. Zakrztusił się, zakaszlał, łzy stanęły mu w oczach. Odniósł wyraźne wrażenie, że jego kubki smakowe stanęły w ogniu. Wychylił jednym haustem szklankę wina, które ze swej strony odznaczało się wysoką zawartością alkoholu
– Proszę pić powoli, bardzo powoli – poradził mu kelner-właściciel.
– Co w tym daniu jest? – spytał Montalbano, jeszcze na wpół oszołomiony.
– Oliwa, pół cebuli, dwa ząbki czosnku, dwie solone sardele, łyżka kaparów, czarne oliwki, pomidor, bazylia, pół pikantnej papryczki, sól, owczy ser i czarny pieprz – wyliczył wąsacz z nutą sadyzmu w głosie.
– Dobry Boże! – powiedział Montalbano. – A kto gotuje?
– Moja żona – odparł wąsacz, wychodząc naprzeciw trzem nowym klientom. Przeplatając konsumpcję muszelek łykami wina oraz jękami krańcowej udręki i niewymownej rozkoszy („Czy istnieje ekstremalne danie, tak jak ekstremalny seks?" – spytał sam siebie w pewnej chwili), Montalbano opróżnił talerz i odważył się nawet spożyć pozostały na dnie sos, w którym maczał kawałki chleba. Od czasu do czasu wycierał zroszone potem czoło.
– Co szanowny pan zechce na drugie?
Komisarz pojął, że zwracając się do niego per „szanowny pan", właściciel wyraża mu swoje uznanie.
– Nic.
– I ma pan rację. Z piekącymi muszelkami jest ten kłopot, że człowiek odzyskuje smak dopiero następnego dnia.
Montalbano spojrzał na rachunek, zapłacił śmiesznie mało, wstał i skierował się do wyjścia bez słowa pożegnania, zgodnie z obowiązującym zwyczajem. Tuż obok drzwi ujrzał wielkie zdjęcie, a pod nim napis:
NAGRODA MILION LIRÓW TEMU, OD KOGO DOWIEM SIĘ O TYM CZŁOWIEKU
– Kto to taki? – spytał wąsacza.
– Nie wie pan? To ten przeklęty sukinsyn księgowy Gargano, który…
– Dlaczego chce pan o nim informacji?
– Żeby go złapać i zarżnąć.
– Co panu zrobił?
– Mnie nic. Ale mojej żonie capnął trzydzieści milionów.
– Proszę powiedzieć żonie, że będzie pomszczona – obiecał uroczyście komisarz, przykładając rękę do piersi.
I zrozumiał, że jest całkiem pijany.
Księżyc świecił mocno, że aż strach; było jasno zupełnie jak za dnia. Montalbano prowadził wesolutko, zdając sobie z tego sprawę: na zakrętach ocierał się o krawężniki, z dziesięciu kilometrów na godzinę przechodził do stu. W połowie drogi między Montelusą a Vigatą dojrzał z daleka tablicę reklamową; kryła się za nią ścieżka wiodąca do rozwalonej chaty, obok której rosło wielkie saraceńskie drzewo oliwne. Ponieważ na ostatnich trzech kilometrach z trudem udało mu się uniknąć czołowego zderzenia z dwoma jadącymi w przeciwnym kierunku samochodami, postanowił wytrzeźwieć wśród gałęzi drzewa, którego nie oglądał od prawie roku.
Skręcił więc w prawo, aby wjechać na ścieżkę, i wydało mu się od razu, że zabłądził, bo zamiast polnej dróżki ciągnęło się tam teraz szerokie pasmo asfaltu. Może pomylił tablice? Wrócił na tylnym biegu i uderzył w podporę tablicy, która niebezpiecznie się pochyliła. Widniał na niej napis MEBLE FERRAGUTO – MONTELUSA, a więc była to z pewnością właściwa tablica. Wrócił na asfaltową aleję będącą kiedyś ścieżką i po przejechaniu stu metrów znalazł się przed bramą niewielkiej, nowo wybudowanej willi. Zniknęła wiejska chata, zniknęło saraceńskie drzewo oliwne. Komisarz był całkiem zdezorientowany, nie rozpoznawał w ogóle krajobrazu, do którego się przyzwyczaił.
Czy to możliwe, żeby litr wina – mocnego wprawdzie – doprowadził go do takiego stanu? Wysiadł z samochodu i sikając, rozglądał się nadal wokoło. W świetle księżyca wszystko dobrze widział, lecz to, co zobaczył, było mu zupełnie nieznane. Ze schowka w samochodzie wyjął latarkę i zaczął obchodzić ogrodzenie. Willa była wykończona, ale najwyraźniej niezamieszkana: z szyb w oknach nie odklejono jeszcze skrzyżowanych taśm ochronnych. Opasany płotem ogród był dość duży, budowano w nim rodzaj altany, widać było nagromadzone narzędzia – łopaty, kilofy, wiadra na zaprawę. Kiedy doszedł na tyły posiadłości, wpadł na coś, co w pierwszej chwili wydało mu się dużym krzakiem. Przyjrzał się temu bliżej w świetle latarki i głośno krzyknął. Zobaczył bowiem trupa, albo – dokładniej mówiąc – umierającego. Wielkie saraceńskie drzewo oliwne leżało przed nim w agonii, wyrwane z korzeniami, powalone na ziemię. Wydawało ostatnie tchnienia. Gałęzie od pnia odcięto piłą elektryczną, sam pień poraniono głęboko toporem. Liście pozwijały się, usychały. Montalbano uświadomił sobie niejasno, że płacze – pociągał nosem, powstrzymując cieknący z niego śluz, i oddychał, zachłystując się jak dziecko. Wyciągnął rękę, położył ją na jasnej plamie wielkiej rany. Poczuł pod dłonią nieco wilgoci soków, które sączyły się z pnia jak krew z umierającego wskutek krwotoku człowieka. Zdjął rękę z rany, zerwał garść stawiających jeszcze opór liści, wetknął je do kieszeni. I przeszedł od płaczu do wściekłości – trzeźwej, kontrolowanej.
Wrócił do samochodu, zdjął marynarkę, wsadził latarkę do kieszeni spodni, zapalił światła drogowe, podszedł do bramy z kutego żelaza i wspiął się na nią ze zręcznością małpy, niewątpliwie dzięki wypitemu winu, pod którego wpływem nadal pozostawał. Wykonał skok godny Tarzana i znalazł się w ogrodzie: wszędzie wysypane żwirem alejki, co dziesięć metrów ławeczki z ciosanego kamienia, wazy z roślinami, imitacje starorzymskich płaskorzeźb, kapitele kolumn najwyraźniej wyprodukowanych niedawno w Fiakce. Nie brakowało oczywiście skomplikowanego, nadzwyczaj nowoczesnego rusztu do barbecue. Montalbano poszedł do altany w budowie, wybrał spośród złożonych tam narzędzi młot do tłuczenia kamieni, ujął go mocno w dłoń i zaczął rozbijać szyby okien na parterze, rozmieszczonych po dwa z każdej strony domu.
Po zgruchotaniu sześciu okien spostrzegł za rogiem grupę nieruchomych postaci, zupełnie podobnych do ludzkich. A cóż to takiego? Wyciągnął z kieszeni latarkę, zapalił ją. Zobaczył osiem dużych posągów, postawionych tam chwilowo razem, dopóki właściciel willi nie podejmie odpowiedniej decyzji. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków.
– Poczekajcie, zaraz do was wrócę – powiedział Montalbano.
Rozbił sumiennie dwa pozostałe okna i zataczając nad głową kręgi młotem niczym Orland mieczem w przypływie szaleństwa, rzucił się na posągi i zaczął je tłuc na oślep.
Po dziesięciu minutach z Królewny Śnieżki, Wesołka, Gburka, Śpioszka, Apsika, Nieśmiałka, Mędrka i Gapcia, czy jak im tam było, zostały tylko kolorowe kawałeczki. Montalbano nie był jednak jeszcze w pełni usatysfakcjonowany. Odkrywszy w pobliżu niedokończonej altany pojemniki z kolorowymi farbami w sprayu, złapał jeden z nich i wypisał na każdej z czterech ścian willi zieloną farbą, wielkimi literami, słowo KUTAS. Przeskoczył znowu przez ogrodzenie, wsiadł do samochodu i czując się już całkiem trzeźwy, odjechał do Marinelli.
Po powrocie spędził połowę nocy na porządkowaniu mieszkania, które w konsekwencji poszukiwań pokwitowania od notariusza wyglądało jak po trzęsieniu ziemi. Sprzątanie nie zajęłoby mu tak wiele czasu, gdyby nie to, że kiedy raz otworzysz szuflady, znajdziesz tam zawsze całą masę starych, zapomnianych papierów, których część musisz przeczytać. Niechybnie wciąga cię wtedy coraz głębiej wir wspomnień, przypominasz sobie sprawy, o których przez lata usilnie starałeś się zapomnieć. Gra wspomnień jest smutną grą, w której nigdy się nie wygrywa. Poszedł do łóżka około trzeciej nad ranem. Potem przynajmniej trzy razy wstawał, żeby napić się wody; wreszcie przyniósł karafkę do sypialni i postawił na nocnej szafce. W rezultacie o siódmej rano brzuch miał tak wypełniony wodą, że wyglądał, jakby był w ciąży. Na dworze zrobiło się pochmurno, co spotęgowało jego zdenerwowanie, i tak powstrzymywane już z największym trudem po tej okropnej nocy.
Zadzwonił telefon.
Montalbano podniósł słuchawkę i powiedział zdecydowanym tonem:
– Catarella, nie zawracaj mi dupy.
– Nie jestem tym, do którego pan mówi. To ja jestem, panie komisarzu.
– Kim jesteś?
– Nie poznaje mnie pan? Jestem Adelina.
– Adelina! O co chodzi?
– Panie komisarzu, chciałam powiedzieć, że dziś nie mogę przyjść.
– Trudno, nie przychodź.
– Nie mogę przyjść też jutro ani pojutrze.
– Dlaczego?
– Zabrali do szpitala żonę mojego młodszego syna, bo rozbolał ją brzuch. Muszę zająć się dziećmi, jest ich czworo, najstarszy ma dziesięć lat, to zbój jeszcze gorszy od swojego ojca.
– No dobrze, Adelino, nie przejmuj się. Odłożył słuchawkę, poszedł do łazienki, wziął nagromadzone tam rzeczy do prania, z utytłanym w piasku swetrem od Livii włącznie, wsadził wszystko do pralki. Nie znalazł żadnej czystej koszuli, włożył więc używaną. Pomyślał, że przynajmniej na trzy obiady i trzy kolacje będzie musiał pójść do gospody, ale przysiągł sobie, że nie da zwieść się na pokuszenie i pozostanie wierny „San Calogero". Po telefonie od Adeliny jego zły humor osiągnął szczyt, ponieważ Montalbano wiedział, że nie potrafi zadbać należycie ani o dom, ani o samego siebie.
W komisariacie panował – jak się wydawało – całkowity spokój. Catarella, zagłębiony w rozmowie telefonicznej – chyba bardzo trudnej, bo raz po raz ocierał rękawem pot z czoła – nie zauważył nawet przybycia komisarza. Na swoim biurku Montalbano znalazł kartkę z dwoma nazwiskami – Giacomo Pellegrino i Michela Manganaro – i dwoma numerami telefonów. Rozpoznał charakter pisma Augella i przypomniał sobie od razu: to nazwiska osób zatrudnionych w „Królu Midasie", z wyłączeniem oczywiście panny Mariastelli Cosentino. Mimi nie zapisał jednak adresów, a on wolał mieć z rozmówcą bezpośredni kontakt.
– Mimi! – zawołał.
Żadnej odpowiedzi. Pewno był jeszcze w domu, leżał w łóżku i pił pierwszą dzisiaj kawę.
– Fazio!
Fazio pojawił się natychmiast.
– Nie ma wicekomisarza Augello?
– Dziś go nie będzie, panie komisarzu. Nie przyjdzie też jutro ani pojutrze.
Zupełnie jak Adelina. Mimi także musiał zająć się wnukami?
– Dlaczego?
– Jak to „dlaczego", panie komisarzu? Co to, zapomniał pan? On dziś ma urlop okolicznościowy z racji ślubu.
Zupełnie wypadło mu to z pamięci. A przecież to właśnie on przedstawił Augellowi – choć kierował się przy tym ukrytymi motywami – przyszłą małżonkę, Beatrice, bardzo ładną i rozsądną pannę.
– Kiedy ślub?
– Za pięć dni. Proszę nie zapomnieć, bo ma pan być świadkiem.
– Nie zapomnę. Słuchaj, jesteś teraz zajęty?
– Zaraz będę wolny. Jest tu taki jeden, Giacomo Pellegrino. Przyszedł zgłosić szkody wyrządzone w jego willi, której budowę dopiero co zakończono.
– Kiedy to się stało?
– Dziś w nocy.
– Dobrze, idź i zaraz wracaj.
A więc szkodnikiem był on, Montalbano. Kiedy usłyszał o swoim wyczynie tutaj, w komisariacie, przejął się trochę i zawstydził. Co mógł jednak teraz na to poradzić? Miał pójść do pokoju Fazia i powiedzieć: „Panie Pellegrino, proszę mi wybaczyć, to właśnie ja…"?
Zastanowił się. Giacomo Pellegrino – powiedział Fazio. Giacomo Pellegrino to również jedno z dwóch nazwisk, które figurowały wraz z numerami telefonów na leżącej przed nim kartce od Mimi. Wbił sobie szybko do głowy numer Pellegrina, wstał i przeszedł do pokoju Fazia. Fazio, który akurat coś pisał, podniósł wzrok. Popatrzyli na siebie zaledwie chwilę, ale od razu się zrozumieli. Fazio wrócił do pisania. Jak to powiedział Mimi o Giacomie Pellegrino? Że to chłopak po wyższych studiach w zakresie gospodarki i handlu. Człowiek siedzący przed biurkiem Fazia wyglądał na pasterza owiec i miał co najmniej sześćdziesiątkę na karku. Inspektor skończył pisać, Pellegrino podpisał się z pewnym trudem. Jaka tam gospodarka i handel, mógł mieć za sobą najwyżej trzy klasy szkoły podstawowej.
Fazio wziął od niego zgłoszenie. W tym momencie zabrał głos komisarz.
– Zostawił pan numer telefonu?
– Nie – odparł mężczyzna.
– No, zawsze lepiej, żebyśmy go mieli. Jaki to numer?
Mężczyzna wypowiedział go głośno, Fazio zapisał. Numer się nie zgadzał. Wyglądał raczej na numer z okolic Montereale.
– Czy pan tutejszy, panie Pellegrino?
– Nie, mam dom niedaleko Montereale.
– No a wybudował pan sobie willę między Vigatą a Montelusą.
Komisarz popełnił wielkie głupstwo i natychmiast to sobie uświadomił. Fazio, który nie wspomniał słowem, gdzie znajduje się willa, zaraz zaczął mu się przyglądać, mrużąc oczy. Natomiast Pellegrino pomyślał chyba, że obaj policjanci rozmawiali na ten temat, kiedy Fazio wyszedł z pokoju, bo pytanie go nie zdziwiło.
– Nie jest moja. Należy do bratanka, syna jednego z moich braci. Nosimy takie same imiona.
– Ach! – powiedział Montalbano, udając zaskoczonego. – Rozumiem. Pański bratanek pracował w firmie „Król Midas", prawda?
– Tak, to właśnie on.
– Przepraszam, jeszcze jedno pytanie. Dlaczego to pan zgłasza szkody, a nie pański bratanek, właściciel?
– Pan Pellegrino ma pełnomocnictwo – wmieszał się Fazio.
– Może pański bratanek zbyt dużo pracuje i nie jest w stanie zajmować się…
– Nie – przerwał mu mężczyzna – było tak, jak powiem. Jakiś miesiąc temu… bo następnego dnia miał przyjechać ten przeklęty sukinsyn, księgowy Gargano…
– Panu też ukradł pieniądze?
– Tak jest, wszystkie, jakie miałem. Poprzedniego dnia rano przyszedł do mnie bratanek i powiedział, że zadzwonił do niego Gargano i kazał mu jechać do Niemiec w pewnej sprawie. Samolot odlatywał z Palermo o czwartej po południu. Bratanek powiedział mi, że nie będzie go przynajmniej przez miesiąc, i poprosił, żebym doglądał budowy. Powinien wrócić w tych dniach.
– A więc jeśli zechcę z nim porozmawiać, nie znajdę go w Vigacie?
– Nie.
– Ma pan może adres albo telefon swojego bratanka w Niemczech?
– Chyba pan żartuje.