178037.fb2 Zapach Nocy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Zapach Nocy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

1

Okno było szeroko otwarte. Podmuch wiatru uderzył okiennicą o ścianę z taką siłą, że rozległ się huk niczym wystrzał z pistoletu. Montalbano, któremu właśnie się śniło, że wokół niego strzelają, obudził się nagle, zlany potem, a jednocześnie zmarznięty. Klnąc, podniósł się z łóżka i poszedł zamknąć okno. Wiał wiatr z północy, mroźny i tak gwałtowny, że zamiast zgodnie ze swoim obyczajem ożywiać barwy poranka, porywał je ze sobą i częściowo zacierał, pozostawiając jedynie czerwonawy pył lub raczej rozmazane smugi, przypominające namalowaną przez kiepskiego amatora akwarelę. Najwyraźniej konające już od kilku dni lato postanowiło w nocy nieodwołalnie zemrzeć i ustąpić miejsca kolejnej porze roku, którą powinna być jesień. Powinna – bo w rzeczywistości owa jesień wyglądała raczej na zimę, i to ostrą.

Kładąc się z powrotem, Montalbano pomyślał tęsknie o przejściowych porach roku. Co się z nimi stało? Pod wpływem coraz szybszego tempa, jakiego nabierała ludzka egzystencja, dostosowały się do czasów. Pojęły, że stanowią przerwę, i zniknęły, bo dzisiaj nie ma miejsca na przerwy w tym coraz bardziej obłędnym wyścigu karmionym bezokolicznikami rodzic się, jeść, uczyć się, spółkować, produkować, oglądać telewizję, kupować, sprzedawać, srać i umierać. Bezokolicznikami trwającymi ułamek sekundy, mgnienie oka. Czy nie istniały kiedyś inne czasowniki? Myśleć, zastanawiać się, słuchać, a także – dlaczego by nie? – spacerować bez celu, drzemać, dywagować? Montalbano prawie ze łzami w oczach wspomniał noszone w przejściowych porach roku ubrania, prochowiec swojego ojca. Uświadomiło mu to, że teraz, przed pójściem do biura, powinien włożyć zimowy garnitur.

Zmusił się do wstania i otworzył szafę, w której trzymał ciepłe rzeczy. Smród tony naftaliny ogarnął go bez ostrzeżenia. Najpierw zabrakło mu powietrza, potem oczy zaszły łzami, wreszcie zaczął kichać. Kichnął jakiś tuzin razy z rzędu, śluz ciekł mu z nosa, w głowie szumiało, czuł ból w klatce piersiowej. Zapomniał, że jego gospodyni Adelina od zawsze prowadziła osobistą, nieubłaganą wojnę z molami, regularnie ponosząc w niej klęskę. Zrezygnowany zamknął szafę i poszedł wyciągnąć ciepły sweter z komody. Tu także Adelina użyła trującego gazu, ale Montalbano był już na to przygotowany i obronił się wstrzymaniem oddechu. Wyszedł na werandę i rozpostarł sweter na stoliku, żeby po przewietrzeniu trochę mniej śmierdział. Kiedy już umył się, ogolił i ubrał, wrócił na werandę, aby go włożyć. Swetra nie było. Właśnie tego nowiutkiego swetra, który Livia przywiozła mu z Londynu! No i jak on teraz jej wytłumaczy, że jakiś przechodzący tędy sukinsyn nie mógł oprzeć się pokusie, sięgnął ręką i tyleś go widział? Wyobraził sobie, jak zabrzmi rozmowa z ukochaną.

„No, oczywiście! Można to było przewidzieć!''

„Wybacz – dlaczego?"

„Bo to ja ci go podarowałam!"

„A co to ma do rzeczy?"

„Właśnie, że ma, i to jeszcze jak! Nie przywiązujesz nigdy wagi do moich prezentów! Na przykład koszula, którą ci przywiozłam z…"

„Jeszcze ją mam".

„Pewno, że masz, skoro ani razu jej nie włożyłeś! A teraz proszę: sławny komisarz Montalbano daje się okraść jakiemuś złodziejaszkowi! Tylko pod ziemię się zapaść!"

W tej chwili dojrzał sweter. Porwany przez wiatr, sunął po plaży, a każdy podmuch przybliżał go do mokrego, zalewanego przez fale piasku.

Montalbano przeskoczył balustradę i rzucił się biegiem, nabierając piasku do butów i skarpetek. Schwycił sweter w ostatniej chwili, zanim zdążyła go połknąć gwałtowna fala, której musiał zdecydowanie przypaść do gustu.

Kiedy wracał na wpół oślepiony niesionym przez wiatr piaskiem, z przykrością stwierdził, że sweter zamienił się w bezkształtny, wilgotny kłąb wełny.

Zaledwie wszedł do domu, zadzwonił telefon.

– Witaj, kochany. Co u ciebie? Chciałam ci powiedzieć, że dziś nie będzie mnie w domu. Idę na plażę z przyjaciółką.

– Nie pójdziesz do biura?

– U nas dzisiaj święto – dzień patrona miasta.

– Pogoda ładna?

– Cudowna.

– No to dobrej zabawy, i do wieczora.

Tego tylko mu brakowało w tym przepięknym dniu! Trzęsie się tu z zimna, a tam Livia rozkoszuje się słońcem! Jeszcze jeden dowód, że na świecie nie jest już tak jak dawniej. Teraz na Północy umiera się z gorąca, a na Południu – mróz, niedźwiedzie, pingwiny.

Wstrzymywał właśnie oddech przed ponownym otwarciem szafy, kiedy telefon zadzwonił powtórnie. Montalbano zawahał się chwilę, ale pomyślawszy o skurczu żołądka, o który przyprawi go smród naftaliny, jednak podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! – odezwał się zbolałym, zadyszanym głosem Catarella. – Czy to pan osobiście we własnej osobie?

– Nie.

– Więc kto to taki, z kim teraz mówię?

– Jestem Arturo, bliźniak komisarza.

Dlaczego zaczął stroić sobie żarty z tego biedaczyny? Może po to, żeby wyzbyć się trochę złego humoru?

– Naprawdę? – zdziwił się Catarella. – Bardzo przepraszam, panie bliźniaku Arturo, ale jeśli komisarz przebywa w domu, zawiadomi go pan, że potrzebuję z nim rozmawiać?

Montalbano odczekał kilkanaście sekund. Wybieg, który właśnie wymyślił, mógłby mu się przydać w jakiejś innej sytuacji. Zapisał sobie na kartce papieru: „Mój brat bliźniak nazywa się Arturo", po czym odpowiedział Catarelli:

– To ja, o co chodzi?

– Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! Koniec świata! Zna pan miejsce, gdzie miał swoje biuro księgowy Gragnano?

– Chcesz powiedzieć – Gargano?

– Tak. Bo jak ja powiedziałem? Powiedziałem Gragnano.

– Dajmy spokój. Tak, wiem, gdzie to jest. No więc?

– No więc wszedł tam taki jeden z lewolwerem. Zauważył go Fazio, bo przypadkowo przechodził tamtędy przez przypadek. Zdaje się, że ten gość chce strzelać jak wariat. Mówi tak: niech Gragnano odda pieniądze, co mu ukradł, bo jak nie, to zabije babę.

Montalbano rzucił sweter na podłogę, kopnął go pod siół, otworzył drzwi wejściowe. Zanim dobiegł do samochodu, lodowaty wiatr zdążył go zmrozić.

Księgowy Emanuele Gargano, wysoki, elegancki, zawsze doskonale opalony czterdziestolatek, był tak przystojny, że wydawał się bohaterem z amerykańskich filmów. Należał do tej kategorii krótko żyjących ludzi interesu, którą określa się mianem „wschodzący menedżerowie"; krótko żyjących, bo mając około pięćdziesiątki, są już tak zużyci, że trzeba ich złomować – aby posłużyć się ulubionym w tej sferze czasownikiem. Księgowy Gargano urodził się – jak powiadał – na Sycylii, ale pracował długo w Mediolanie, gdzie bardzo szybko – jak mówił – dał się poznać jako czarodziej w dziedzinie finansów. Kiedy zdobył już dostateczną sławę, postanowił przenieść się do Bolonii, tam zaś – jak powiadał znowu – wzbogacił i uszczęśliwił wiele dziesiątków ciułaczy. Przybył do Vigaty nieco ponad dwa lata temu, aby zadbać – jak mówił – o „gospodarcze przebudzenie naszej ukochanej i nieszczęśliwej krainy". W przeciągu kilku dni otworzył agencje w czterech dużych miejscowościach prowincji Montelusa. Nie brakowało mu z pewnością elokwencji oraz umiejętności przekonywania wszystkich, z którymi rozmawiał, nie tracąc nigdy budzącego zaufanie, szerokiego, jakby wyciśniętego na twarzy uśmiechu. Po tygodniu jeżdżenia od miasteczka do miasteczka luksusowym, wspaniałym, lśniącym samochodem – przynętą dla naiwnych – miał już setkę klientów około sześćdziesiątki, którzy powierzyli mu swoje oszczędności. Upłynęło pół roku, emeryci otrzymali zawiadomienia, zgłosili się i podjęli zysk w wysokości dwudziestu procent, co przyprawiło ich niemal o zawał. Potem księgowy zaprosił do Vigaty na wystawny obiad wszystkich swoich klientów z obszaru prowincji i przy deserze dał im do zrozumienia, że zysk z oprocentowania za następne półrocze będzie jeszcze wyższy – niewiele wprawdzie, ale jednak. Wieść rozeszła się po okolicy i przed okienkami jego przedstawicielstw ludzie zaczęli ustawiać się w kolejce, błagając o przyjęcie ich pieniędzy, na co księgowy wspaniałomyślnie wyrażał zgodę. W tej drugiej turze do staruszków dołączyli także młodzi, chcący jak najszybciej się wzbogacić. Na koniec półrocza oprocentowanie depozytów wzrosło o dalsze trzy punkty, interes szedł pełną parą – ale po upływie czwartego półrocza Emanuele Gargano już się nie pokazał. Urzędnicy agencji i klienci odczekali dwa dni, potem postanowili zatelefonować do Bolonii, gdzie miała znajdować się dyrekcja generalna „Króla Midasa", taką bowiem nazwę nosiła firma naszego księgowego. Na telefon nikt nie odpowiedział. Po przeprowadzeniu krótkiego dochodzenia wyszło na jaw, że wynajmowany przez Gargana lokal firmy został oddany do dyspozycji prawowitemu właścicielowi, który był wściekły, bo od kilku miesięcy nie płacono mu czynszu. Bezskuteczne poszukiwania księgowego w Vigacie i okolicach – nie było tam po nim śladu – trwały około tygodnia. Potem nastąpiły liczne gwałtowne najścia na przedstawicielstwa ze strony tych, którzy wpłacili pieniądze. Tajemnicze zniknięcie księgowego tłumaczono zaś sobie na dwa sposoby.

Jedni utrzymywali, że Emanuele Gargano pod zmienionym nazwiskiem przeniósł się na jakąś wyspę Oceanu Spokojnego, gdzie używa sobie w towarzystwie przepięknych półnagich kobiet, szydząc z klientów, którzy obdarzyli go zaufaniem i swoimi oszczędnościami. Zdaniem innych księgowy wykorzystał nieostrożnie depozyt jakiegoś mafiosa, a teraz gnije dwa metry pod ziemią albo ryby obgryzają jego kości.

W prowincji była wszelako jedna kobieta, która nie podzielała tych poglądów. Tylko jedna, Mariastella Cosentino. Mariastella, tęgawa i niezgrabna pięćdziesięciolatka, wystąpiła o zatrudnienie w agencji firmy Gargana w Vigacie i została przyjęta po krótkiej, lecz bardzo ożywionej rozmowie z samym właścicielem. Tak w każdym razie niosła wieść gminna. Rozmowa była krótka, ale też wystarczająco długa, aby kobieta zakochała się bez pamięci w swoim nowym szefie. Praca w przedstawicielstwie była drugą, jaką Mariastella wykonywała w swoim życiu; poprzednio przez wiele lat była gospodynią domową z dyplomem księgowej, doglądającą najpierw obojga rodziców, a potem już tylko ojca, który do samej śmierci dawał się jej we znaki. Ta druga praca oznaczała dla niej także pierwszą miłość. Trzeba bowiem powiedzieć, że rodzina przeznaczyła Mariastellę zaraz po urodzeniu na żonę odległego krewnego, którego dane jej było zobaczyć jedynie na fotografii; osobiście nie spotkali się nigdy, bo kuzynek zmarł w dzieciństwie na jakąś nieznaną chorobę. Teraz sprawa wyglądała inaczej: Mariastella mogła oglądać swojego ukochanego żywego i często z nim rozmawiać – pewnego ranka stanął obok niej tak blisko, że poczuła nawet zapach jego płynu po goleniu. Zrobiła potem coś, do czego nigdy – jak jej się wydawało – nie byłaby zdolna. Wsiadła do autobusu, pojechała do Fiakki do krewnej, właścicielki perfumerii, i zaczęła wąchać zawartość różnych flakoników, jednego po drugim, aż rozbolała ją głowa. Znalazła na koniec płyn, którego używał ukochany. Kupiła buteleczkę i włożyła do szuflady w szafce nocnej. Budząc się niekiedy w nocy ogarnięta smutkiem, sama w łóżku, sama w wielkim, pustym domu, dla pocieszenia otwierała buteleczkę i wdychała zapach płynu. Wtedy znowu zasypiała, szepcząc: „Dobranoc, miłości moja".

Mariastella wierzyła głęboko, że księgowy Emanuele Gargano nie uciekł ze wszystkimi zdeponowanymi pieniędzmi ani że nie zabiła go mafia za jakieś przewinienie. Przesłuchiwana przez wicekomisarza Augella (Montalbano nie chciał uczestniczyć w tym dochodzeniu, utrzymując, że nic nie rozumie ze spraw dotyczących pieniędzy), panna Cosentino oświadczyła, że jej zdaniem księgowy doznał przejściowej utraty pamięci i że pewnego dnia pojawi się znowu, zmuszając do milczenia swoich oszczerców. Słowa te wypowiedziała z tak wielkim, pełnym przekonania zapałem, że sam Augello o mało nie przyznał jej racji.

Natchniona wiarą w uczciwość księgowego, Mariastella co rano otwierała biuro i oczekiwała na powrót ukochanego. W miasteczku wszyscy się z niej śmiali. Oczywiście ci wszyscy, którzy nie mieli depozytów u Gargana, bo tym innym, którzy stracili przez niego pieniądze, nie było wcale do śmiechu. Wczoraj Montalbano dowiedział się od Galla, że panna Cosentino poszła do banku i z własnej kieszeni zapłaciła czynsz za lokal agencji. Co też mogło przyjść do z głowy grożącemu jej teraz rewolwerem, że przyczepił się właśnie do niej, biedaczki, która z tą całą aferą nie miała w ogóle nic wspólnego? A ponadto dlaczego wierzyciel wpadł na ów wspaniały pomysł tak późno, prawie miesiąc po zniknięciu księgowego, gdy ofiary Gargana właściwie pogodziły się już z losem? Montalbano należał do tych, którzy uważali, że księgowy uciekł, wystawiając wszystkich do wiatru; Mariastelli było mu żal. Kiedy przechodził przed agencją i widział ją siedzącą grzecznie za szybą okienka, za każdym razem ściskało mu się serce i nie mógł potem wyzbyć się tego uczucia aż do końca dnia.

Przed biurem „Króla Midasa" zebrało się około trzydziestu osób w stanie wielkiego podniecenia, rozprawiających żywo i wymachujących rękami. Utrzymywane były w pewnym oddaleniu od wejścia przez trzech policjantów miejskich. Komisarz został natychmiast rozpoznany, otoczono go ze wszech stron.

– To prawda, że w biurze jest ktoś z bronią?

– Co to za jeden? Co to za jeden?

Utorował sobie drogę, przepychając się i krzycząc; udało mu się wreszcie stanąć na progu drzwi wejściowych. Zatrzymał się tam nieco zdziwiony. Wewnątrz znajdowali się – rozpoznał ich od tyłu – Mimi Augello, Fazio i Galluzzo, wykonujący rodzaj osobliwego baletu: pochylali się raz w prawo, raz w lewo, robili krok do przodu, potem krok do tyłu. Cicho otworzył oszklone drzwi i przypatrzył się lepiej. Biuro składało się z jednego obszernego pomieszczenia, podzielonego na dwie części drewnianą barierką, na której osadzono wielką, opatrzoną okienkiem szybę. Za barierką stały cztery puste biurka. Mariastella Cosentino siedziała na swoim zwykłym miejscu za okienkiem, bardzo blada, ale opanowana i spokojna. Z jednej części biura do drugiej przechodziło się przez drewniane drzwiczki zamocowane w barierce.

Napastnik – bo jak go nazwać, Montalbano sam nie wiedział – stał właśnie w otwartych drzwiczkach, ponieważ w ten sposób mógł mieć na muszce zarówno urzędniczkę, jak i trzech policjantów. Był to ogólnie szanowany mierniczy Salvatore Garzullo, osiemdziesięciolatek, którego komisarz od razu poznał. W ręku trzymał rewolwer najwyraźniej z czasów Buffalo Billa i Siuksów. Pod wpływem nerwowego napięcia, a także z powodu dość już zaawansowanej choroby Alzheimera, ręka mocno mu się trzęsła; kiedy kierował broń na jednego z funkcjonariuszy, wszyscy trzej wykonywali unik, nie wiedząc, którego z nich kula mogłaby ewentualnie dosięgnąć.

– Oddajcie mi pieniądze, które mi ukradł ten skurwysyn. Jeśli nie, to zabiję urzędniczkę!

Mierniczy wykrzykiwał te same zdania od ponad godziny, nie zmieniając w nich ani jednego słowa. Był teraz całkiem wyczerpany, ochrypł, wydawało się, że nie tyle mówi, ile płucze sobie gardło.

Montalbano zdecydowanie zrobił trzy kroki do przodu, wysunął się przed swoich łudzi i z szerokim uśmiechem wyciągnął do starego rękę.

– Drogi panie mierniczy! Miło mi pana spotkać! Jak się pan miewa?

– Dziękuję, nieźle – odpowiedział zaskoczony Garzullo.

Widząc jednak, że komisarz chce zrobić jeszcze jeden krok w jego stronę, błyskawicznie się opanował.

– Nie ruszać się, bo strzelam!

– Panie komisarzu, na miłość boską, proszę się nie narażać – odezwała się głośno panna Cosentino. – Jeżeli ktoś ma się poświęcić dla księgowego Gargano, niech to będę ja. Jestem gotowa.

Zamiast wybuchnąć śmiechem na tę melodramatyczną wypowiedź, Montalbano poczuł wściekłość. Gdyby w tej chwili stanął przed nim księgowy, rozkwasiłby mu gębę.

– Nie mówmy głupstw! Nikt się tu nie poświęca!

Zwrócił się następnie do mierniczego i rozpoczął swoją improwizację.

– Przepraszam bardzo, panie Garzullo, ale gdzie pan był wczoraj wieczorem?

– Gówno to pana obchodzi! – odparł wojowniczo starzec.

– Proszę o odpowiedź w pańskim własnym interesie.

Mierniczy zacisnął usta, ale po chwili zdecydował się odezwać.

– Dopiero co wróciłem tutaj do domu. Byłem przez cztery miesiące w szpitalu w Palermo i tam dowiedziałem się, że księgowy uciekł z moimi pieniędzmi, ze wszystkimi, co zapracowałem przez całe życie!

– A więc wczoraj późnym wieczorem nie oglądał pan telewizji?

– Nie miałem ochoty słuchać bzdur.

– To dlatego nic pan nie wie! – zawołał triumfująco Montalbano.

– A co miałbym wiedzieć? – spytał oszołomiony Garzullo.

– Że księgowy Gargano został aresztowany.

Kątem oka spojrzał na Mariastellę. Spodziewał się okrzyku, jakiejś reakcji – a tu nic, kobieta siedział nieruchomo, wyglądała na zmieszaną, ale nie na przekonaną.

– Naprawdę? – powiedział mierniczy.

– Słowo honoru – oświadczył Montalbano tonem godnym wielkiego aktora. – Aresztowano go i skonfiskowano dwanaście wielkich waliz wypełnionych po brzegi forsą. Dziś rano w prefekturze w Montejusie zaczynają zwracać poszkodowanym pieniądze. Ma pan pokwitowanie na sumę wpłaconą księgowemu?

– Jakżeby nie? – odpowiedział starzec, uderzając wolną ręka po kieszeni marynarki, w której zwykle trzyma się portfel.

– No to nie ma sprawy, kłopot z głowy.

Montalbano poszedł do starego, wyjął mu z ręki rewolwer i położył na najbliższym biurku.

– Mogę pójść do prefektury jutro? – spytał Garzullo. – Kiepsko się czuję.

Upadłby, gdyby komisarz szybko go nie podtrzymał.

– Fazio i Galluzzo, biegiem, wsadźcie go do samochodu i zawieźcie do szpitala.

Obaj wymienieni ujęli starca pod ramiona. Przechodząc obok Montalbana, Garzullo zdołał wykrztusić:

– Dziękuję za wszystko.

– Ależ nie ma za co – powiedział komisarz, czując się jak ostatni łobuz.