178006.fb2 Wycieczka ze Sztokholmu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Wycieczka ze Sztokholmu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Rozdział VIII

Wyprawa na Halę Stoły

Pojechali do Kir. We dwóch, podpułkownik Janusz Kaczanowski i porucznik Stanisław Motyka. Porucznik dość krytycznym okiem obejrzał swojego zwierzchnika. Ale nie mógł mu nic zarzucić. Kaczanowski ubrany był tak, jak się należy ubierać na wycieczkę w góry.

– Dolina Kościeliska – porucznik traktował warszawianina jak zwykłego cepra, który po raz pierwszy w życiu znalazł się na Skalnym Podhalu – jest jedną z najpiękniejszych a zarazem najdłuższych dolin górskich. Ciągnie się na przestrzeni przeszło pięciu kilometrów. Od południa zamykają ją szczyty: Tomanowy, Smereczyński. Kamienista, Błyszcz i Ornak. Od Kościeliskiej odchodzi także kilka dolin, z których największą jest dolina Tomanowa. Nad Kościeliską znajdują się hale. Z lewej Hala Miętusia, z prawej Hala Stoły i na wprost, już za Ornakiem. Hala Pyszna. Ta ostatnia stanowi obecnie ścisły rezerwat.

Podpułkownik nie przerywał tego wywodu. Wysłuchał go z dużym rozbawieniem. Młodzi ludzie zawsze pozostają tacy sami, jeśli nawet noszą mundur milicjanta. Wszystko wiedzą najlepiej. Nikt ze starszych na niczym się nie zna.

– A zatem idziemy na Halę Stoły? – zapytał Kaczanowski.

– Skąd pan wie?

– To proste. Hala Miętusia jest bardzo uczęszczana. Tędy przecież prowadzi popularny szlak do Doliny Strążyskiej. Nasz przyjaciel, Andrzej Szaflar, nie mógł się tam schronić. Hala Pyszna jest ścisłym rezerwatem. Zauważyliby go strażnicy i zatrzymali. Pozostaje jedynie Hala Stoły.

– Racja. Na Hali Stoły zachowało się do tej pory, pomimo pasji dyrekcji Parku Narodowego burzenia wszystkiego, co góralskie, jeszcze parę szałasów. W tym jeden mieszkalny. Ale, jak mówiłem, człowiek, który ukrywa się w górach, musi zejść w dolinę, aby kupić żywność. Jeżeli zaś skrył się w Hali Stoły, także po wodę pitną. Na tej hali nie ma bowiem żadnego źródełka. Kiedy górale wypasywali tam owce, zbierali deszczówkę, a wodę pitną przywozili ze strumienia w Kościeliskiej. Owce na pastwisku nie piją. Wystarcza im świeża, soczysta trawa.

– Widziano tam Szaflara?

– Wczoraj rano zszedł do Kir i w miejscowym sklepie zakupił zapas żywności na co najmniej tydzień. Kupił także dziesięciolitrowy kanister z plastyku. Andrzej zjawił się w Kirach zaraz po otwarciu sklepu, jeszcze przed godziną siódmą rano. Kiedy tam nie ma ruchu turystycznego. Poznał go gajowy, który także miał jakiś interes w sklepie. A że przed tym zawiadomiłem całą służbę leśną w górach, aby mi donieśli, jeśli gdzieś zobaczą Szaflara, od razu się o tym dowiedziałem. Tak, jak i pan pułkownik doszedłem do wniosku, że w rachubę może wchodzić tylko Hala Stoły. Posłałem też jednego z naszych ludzi na Miętusią. Zaopatrzyłem go w silną lornetkę. Z Miętusiej doskonale widać całą Halę Stoły. Mój obserwator bez trudu ustalił, że tam się kręci jakiś człowiek. Z daleka nie mógł odróżnić czy to Szaflar, ale ten człowiek, kiedy na halę weszli jacyś turyści, schował się przed nimi w lesie. Aż do wieczora, dopóki można było obserwować, tajemniczy gość nie zszedł na dół.

– Wobec tego my pójdziemy do niego. Jak w tym przysłowiu o górze i o Mahomecie.

– To naprawdę, panie pułkowniku, niezbyt męcząca wycieczka. Tylko w jednym miejscu droga, zresztą o twardej nawierzchni, prowadzi bardziej stromo pod górę. A przed samą halą jest mała polanka, gdzie zawsze rosną rydze.

– Obawiam się, że nie będziemy ich zbierać.

– Ale za to aż do samej hali, prawie pod szałasy, podejdziemy ukryci za drzewami. Zaskoczymy Szafłara. Na pewno nam nie ucieknie, bo o świcie wysłałem czterech naszych ludzi, aby obsadzili grzbiet regli. Na Halę Stoły można wejść jedynie dwiema drogami: albo szlakiem z Kościeliskiej, albo też szlakiem prowadzącym z Kościeliskiej do Doliny Chochołowskiej z tym, że na halę dochodzi się grzbietem regli. Tam nie ma żadnego szlaku, ale droga łatwa. Właśnie ten grzbiet nad halą obsadzili nasi milicjanci. Udają turystów. Możemy z nimi nawiązać kontakt radiowy, bo wzięli krótkofalówki. Ja także mam w plecaku jedną.

– Bardzo dobrze to pan, poruczniku, zarządził – pochwalił go podpułkownik. -. Ale obawiam się jednej luki w naszej obławie.

– Jakiej? – zdziwił się młody oficer.

– Z Hali Stoły jest jeszcze jedna droga ucieczki. Na Kominy Tylkowe, które ostatnio przechrzczono na Kominiarski Wierch. Droga wprawdzie trudniejsza, bo nawet z jedną przewieszką, którą zresztą można obejść. Ta droga jest taternikom powszechnie znana. Jej opis znajduje się nawet u Paryskiego. Niewątpliwie tak dobry przewodnik, jak Andrzej Szaflar, musi znać i ten szlak.

Stanisław Motyka przystanął.

– To pan pułkownik zna Halę Stoły?!

– Znam i to przejście na Kominy Tylkowe.

– Psiakrew! – zaklął porucznik – o tej ścieżce na śmierć zapomniałem. Kiedy wejdziemy w las połączę się z moimi ludźmi, aby uważali na ten szlak i w razie czego odcięli Szaflarowi drogę.

– Nic z tego – oponował podpułkownik – ta ścieżka zaczyna się tam, gdzie nie ma ani drzew, ani krzaczka. Milicjanci nie będą mogli do niej podejść tak, aby ich ktoś będący na hali nie zauważył.

– Że też mogłem zapomnieć o tamtej ścieżce – martwił się młody oficer – a przecież znam dobrze ten szlak. Nie raz i nie dwa wchodziłem tędy lub schodziłem z Kominów Tylkowych.

– Nie ma czego żałować. Pomimo pańskich czterech milicjantów i pomimo tego, że działamy przez zaskoczenie, Szaflar, jeżeli nie ma nic do stracenia, i tak nam ucieknie. Las oddalony jest od szałasów najwyżej o pięćdziesiąt metrów. Wystarczy dać weń nura, aby sześciu ludzi nigdy nie znalazło zbiega. Przecież nie będziemy do niego strzelać.

– Nie będziemy – przyznał porucznik.

– Ale mogę pana porucznika pocieszyć. Szaflar na pewno nie będzie próbował ucieczki. Może nawet będzie zadowolony, że udało się nam wykryć jego kryjówkę.

– Tak pan myśli?

– Jestem o tym więcej niż przekonany. To nie jest człowiek, który na dłuższą metę mógłby żyć jak ścigane zwierzę. Uciekł, ukrywa się, ale na pewno ma już tego dosyć.

Tak gawędząc obaj milicjanci doszli do tablicy, która była początkiem oznakowanego szlaku na Halę Stoły. Tutaj na kamieniu, korzystając z ciepłego, paź dziernikowego słońca siedział Sven Breman. W swoim nieśmiertelnym, wytartym garniturku.

– Co za miłe i niespodziewane spotkanie – zawołał Szwed na widok dwóch oficerów milicji. – Zamierzałem zrobić mały spacerek na Halę Stoły, ale widzę, że dzisiaj panuje tam duży ruch. Panowie nie są pierwsi, którzy się wybieracie w tym kierunku. Inni turyści również tam podążali. Co prawda nie tą drogą, lecz za tym malowniczym starym domkiem na polanie. Wobec tego zrezygnowałem z tej wspinaczki i korzystając z dobrej pogody posiedzę sobie na ławeczce przed schroniskiem. Tu mają bardzo dobre pierożki i szarlotkę. Radzę kupić na drogę. Taki posiłek po solidnym spacerku, na górze w szałasie, jak znalazł. A jeszcze do tego „góralska herbatka”. Dopiero wtedy można ocenić uroki życia.

Porucznik słysząc te kpinki, zagryzł usta ze złości. Natomiast podpułkownik roześmiał się i wesoło odpowiedział:

– Widzę, że pan redaktor jest w doskonałym humorze.

– A dlaczego mam się martwić? Wczoraj nadałem do Szwecji ciekawy reportaż pod tytułem „Tajemnicza bransoletka”, dzisiaj także liczę na nowy szlagier.

– Jaki?

– Napiszę o alpinistycznych zamiłowaniach oficerów polskiej policji. Przepraszam, chciałem powiedzieć milicji. Ciągle się mylę.

– Mały spacerek gdzieś na halę nie jest alpinistyką.

– Mały spacerek, ale mogą być wielkie jego skutki. A dla mnie nowy materiał prasowy. Może pod tytułem „Morderca, który nie jest mordercą”? To po prostu wspaniałe. Siedzieć sobie na ławeczce przed schroniskiem, podziwiać jeden z najpiękniejszych w Europie widoków i spokojnie czekać, aż milicja przyprowadzi dziennikarzowi kogoś, z kim on pragnie przeprowadzić wywiad.

– A jak się panu redaktorowi udały zakupy?

– Jakie zakupy?

– Te w sklepie w Kirach. Obawiam się, że tam tak wybredny jak pan cudzoziemiec, nie znalazł niczego odpowiedniego dla siebie.

Szwed głośno się roześmiał:

– Widzę, że stan naszego meczu pozostaje remisowy. Jeden do jednego. No, ale nie zatrzymuję panów dłużej, chociaż mogę jeszcze wspomnieć, że moi kochani rodacy sprzedawali w Zakopanem dolary o tej samej serii i kolejnych numerach. Zaś pani Gunbild nie miała takich banknotów ani nimi nie handlowała.

– Bardzo dziękuję – odpowiedział podpułkownik – ale uzupełnię pańskie informacje, że te banknoty przechodziły przez kasy „Pewexu”, gdzie niektórzy zagraniczni dziennikarze lubią kupować francuski koniak Remy Martin. A czasem i polską żubrówkę.

– Przed polską milicją nic się nie ukryje.

– Przed szwedzkim dziennikarzem także.

Po wymianie tych „grzeczności”, obaj oficerowie przeszli przez mostek nad strumieniem i zagłębili się w las. Było tu dość mokro. Woda stała w rozjechanych koleinach leśnej drogi.

– Tak będzie do zakrętu – pocieszał porucznik – potem już sucho, a tego Szweda to bym z zimną krwią zamordował. Po co on się wtrąca do naszej pracy?

– My szukamy mordercy, a on zbiera materiały prasowe dla swojej redakcji. Nasze drogi nie przecinają się, ale są zbieżne. Dlatego ciągle się spotykamy. On nam nie szkodzi. Przeciwnie, usiłuje nam pomagać. Nie czyni tego otwarcie, bo to nie jest zadaniem szwedzkiego dziennikarza. Pewne sprawy stara się nam jednak wyraźnie zasugerować. Na przykład w tej rozmowie wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że Szaflar nie jest zabójcą Gunhild Persson.

– Skąd on to może wiedzieć?

– Tego nam nie zdradzi. Ale on lepiej zna stosunki panujące w Szwecji i lepiej zna układy, jakie istnieją w tej małej grupce wycieczki ze Sztokholmu, goszczącej w hotelu „Kasprowy”. Z tą jego znajomością wszystkich sprężyn działających w naszym szwedzkim, towarzystwie musimy się poważnie liczyć i nie wolno nam lekceważyć pozornych kpinek „króla reporterów”. W gruncie rzeczy stoi on po naszej stronie.

– Ale dlaczego?

– Może po prostu nie lubi nowo kreowanych milionerów, którzy do fortuny doszli dzięki ładnej twarzy?- Może mu chodzi o sensację dla swojego pisma, dla „Sydsvenska Dagbladet” czy dla jej popołudniówki „Kvallsposten”? Fakt, że jakiś przewodnik tatrzański jest podejrzany o zamordowanie Szwedki i zrabowanie jej złotej bransoletki wartej raptem dziesięć tysięcy dolarów, nie jest żadną wielką sensacją. Co innego, gdyby można było dowieść tego morderstwa dyrektorowi generalnemu wielkiego koncernu szwedzkiego „Zakłady Łożysk Kulkowych”. Taki szlagier napędziłby obu dziennikom reprezentowanym przez Svena Bremana wiele tysięcy nowych czytelników i dobrze zaokrąglił konto czekowe „króla reporterów”.

– Może by sobie wówczas mógł sprawić nowy garniturek, a przynajmniej nowy beret?

– Bądźcie spokojni, poruczniku. Ten Szwed to najlepszy ich dziennikarz. Zarabia tyle, że mógłby nas obu spokojnie kupić i jeszcze by mu resztę wydali. To taka jego ulubiona poza. Ten przyjaciel, o którym już wspomniałem, opowiadał, że kiedy Breman przyjechał do Sztokholmu, nie chciano takiemu obdartusowi wynająć pokoju w pewnym luksusowym hotelu. Kazano gotówką zapłacić z góry za cały pobyt. Fakt

w Szwecji wręcz niespotykany. Dopiero kiedy przeczytano jego nazwisko w księdze gości hotelowych, sam dyrektor pobiegł na górę, aby go przeprosić i udobruchać natychmiast posłaną do numeru butelką szampana. Sven Breman opisał to zajście z wszystkimi szczegółami i pół Szwecji śmiało się z wpadki hotelarzy.

– A jednak – porucznik był uparty – wolałbym” żeby on się nie wtrącał do naszej pracy.

– Tego mu nie zabronimy.

– Wiem. I dlatego mnie diabli biorą.

Szli dość szybkim tempem pod strome wzniesienie. Stanisław Motyka, który podyktował to tempo, był młodszy i stale chodził po górach, ale ze zdziwieniem stwierdził, że „staruszek”, za jakiego uważał podpułkownika, arii się nie zasapał, ani nie miał twarzy zaczerwienionej nadmiernym wysiłkiem. A przy drugim zakręcie nawet Stanisławowi Motyce zaczynało brakować tchu w piersiach.

– Zatrzymamy się na chwilę – zaproponował – trzeba się porozumieć z naszymi ludźmi. Uprzedzić ich, że się zbliżamy do hali i dowiedzieć się, co tam widać i słychać.

Oficer wyjął z plecaka krótkofalówkę i zaczął nadawać.

– Tu „fala”, tu „fala”, „gołębie” czy mnie słyszycie, „gołębie” czy mnie słyszycie? Odbiór.

Za chwilę w głośniku odezwało się.

– Tu „gołąb” pierwszy, tu „gołąb” pierwszy. Słyszymy was bardzo dobrze. Odbiór.

– Co widzicie, co widzicie? Odbiór.

– Rozpoznaliśmy obiekt. Ten sam. Jest spokojny. Niczego się nie spodziewa. Poza nim nie ma tu nikogo, Odbiór.

– Przyjęte. Za dwadzieścia minut będziemy na miejscu. Przygotować się. Odbiór.

– Zrozumieliśmy, zrozumieliśmy. Jesteśmy gotowi.

– Podejść jak najbliżej. Odbiór.

– Zrozumieliśmy. Gołąb cztery jest o trzydzieści metrów od obiektu. Odbiór.

– Zrozumiałem, zrozumiałem. Czekać. Wyłączam się.

– Te krótkofalówki to dobra rzecz – stwierdził porucznik pakując radio z powrotem do plecaka. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, żeby były lżejsze.

– Będą – zapewnił podpułkownik – widziałem u naszych przyjaciół dwa razy mniejsze, ważące niecałe pół kilograma i o zasięgu znacznie większym.

Znowu szli pod górę. Cały czas droga wiodła lasem. Wreszcie las zaczął się przerzedzać i oczom turystów ukazała się mała polanka. Na jej środku przed laty widocznie stał stary pasterski szałas. Teraz to była mała kupka na wpół spróchniałych desek. Chociaż to październik i okres wysypu rydzów minął, rdzawe kapelusiki grzybów w wielu miejscach wystawały spod poszycia leśnego. Porucznik nie zwracał uwagi na rydze. Szybko zboczył z drogi i wszedł pomiędzy drzewa. Dał znak ręką, aby pułkownik poszedł za jego przykładem. W górze, jakieś pięćdziesiąt metrów nad nimi, za małym laskiem oddzielającym polankę od właściwej hali widać było bujną, zieloną trawę i na jej środku cztery pasterskie szałasy. Jeden, mieszkalny, miał nawet mały ganeczek. Na tym ganku siedział człowiek i coś gotował na turystycznej maszynce.

– To Szaflar – szepnął porucznik – trzeba teraz iść jak najciszej, to uda się nam go tak zaskoczyć, że ani drgnie.

Wbrew jednak tym ostrzeżeniom porucznika, Kaczanowski wyszedł na środek drogi i zawołał:

– Panie Szaflar!

Siedzący przed szałasem człowiek odwrócił głowę w kierunku idących, ale się nie podniósł. Kiedy zaś obaj oficerowie zbliżyli się do niego na parę kroków, Dowiedział:

– Witajcie, poruczniku. A jednak mnie znaleźliście. Byłem pewien, że jeśli nie dziś, to jutro tu przyjdziecie.

– Moje nazwisko Kaczanowski, podpułkownik z Komendy Głównej MO w Warszawie. Chciałem z panem porozmawiać – oficer milicji usiadł koło przewodnika. – Przede wszystkim, dlaczego pan uciekł z domu?

– Przez głupotę. Jak zwykle wyszedłem rano o siódmej do pracy. Na Krupówkach spotykam Kazia Dziuba, to też – przewodnik, a on mi powiada: „wiesz, Andrzej, wczoraj w hotelu «Nosal» zamordowali jakąś Szwedkę i zrabowali jej złotą bransoletkę”. A ta bransoletka leży u mnie w domu, w biurku. Mało to ludzi widywało mnie codziennie, jak tańczyłem z panią Persson? Taki mnie strach obleciał, że i bałem się wrócić do domu, i dalej iść ulicą. Myślałem, że pierwszy napotkany milicjant mnie aresztuje pod zarzutem morderstwa. Skręciłem w ulicę 15 Grudnia i zaraz za „Halamą” w lasek. Tak dotarłem do Ścieżki nad Reglami i nią do Hali Miętusiej. Później cały czas idąc lasem, do drogi na Halę Stoły. Dopiero tutaj sobie uprzytomniłem, że przecież nigdzie nie znajdę takiego schronienia, w którym nie moglibyście mnie znaleźć.

– Trzeba było od razu do nas przyjść.

– Łatwo to powiedzieć. Przecież i teraz wiem, że chociaż jestem niewinny tej zbrodni, to i tak mi nie uwierzycie. Siedziałem i czekałem w tym szałasie na to, co prędzej czy później musiało się stać.

– Poruczniku – polecił podpułkownik – porozumcie się z waszymi ludźmi i odeślijcie ich do Zakopanego. Nie będą nam potrzebni.

Kiedy Stanisław Motyka odszedł, aby odszukać ukrytych w lesie milicjantów, Kaczanowski zauważył:

– Właśnie woda się zagotowała. Macie herbatę?

– Mam.

– To świetnie. Liczę, że i nas poczęstujecie. Chętnie się napiję, bo przy tym podchodzeniu pod górę trochę mi w gardle zaschło. Motyka pewnie także wam nie odmówi.

Mocno zdziwiony Andrzej Szaflar, bo nie tak sobie wyobrażał swoje aresztowanie, zaczął się krzątać przy parzeniu herbaty.

– Mam jeden kubek – zafrasował się – idąc do pracy zawsze biorę ze sobą plecak. Tam mam maszynkę turystyczną, kubek, garnek, trochę lekarstw, trochę herbaty i kawy a nawet płaskoszczypy oraz kilka gwoździ. Nawet jak się chodzi najbardziej uczęszczanymi szlakami, nigdy nie wiadomo, czy któremuś z wycieczkowiczów coś się nie przydarzy.

– Porucznik Motyka ma ze sobą plecak. Zapewne z podobnym wyposażeniem. Tam będzie drugi kubek. Jakoś sobie poradzimy.

Właśnie porucznik wrócił i ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu zastał zwierzchnika i domniemanego przestępcę w wielkiej zgodzie przygotowujących herbatę. Drugi kubek rzeczywiście znalazł się w plecaku młodszego oficera, który jednak wymówił się od przyjęcia poczęstunku. Za to Kaczanowski nie tylko popijał herbatę, ale również sięgnął po leżący chleb i wędlinę. Z dużym apetytem zajadał grubą pajdę.

– Dobrze się tu pan urządził – stwierdził podpułkownik.

– To nie ja. Kiedy tutaj jeszcze wypasano owce, w tym szałasie zawsze można było przenocować. Były drwa do rozpalenia ogniska, leżała paczka zapałek, kilka butelek wody, jakieś garnki, trochę kaszy i parę

sienników na drewnianych pryczach. Szałas był zawsze otwarty dla potrzebujących schronienia.

– Mieszkali tu juhasi pasący owce?

– Krótko. Zwykle na wiosnę. Hala mała, trawy owcom starczało na dwa do trzech miesięcy, później stado przepędzano na inne pastwiska i hala pustoszała. Ale w szałasie zawsze wszystko było w gotowości na przyjście zapóźnionego czy to górala, czy to taternika. Teraz, kiedy owce z Tatr wyrzucono, szałas podupadł. I tak dobrze, że w ogóle przetrwał. Dziesiątki innych, w tym niektóre mające ponad sto lat i będące prawdziwymi okazami góralskiego pasterskiego budownictwa, bezmyślnie zburzono i deski po nich gniją.

Podpułkownik milczał. O dziwnych poczynaniach Dyrekcji Parku Narodowego głośno przecież było w całej Polsce. Nikt jakoś nie potrafił tej bezmyślnej samowoli ukrócić. Pastwą jej w Tatrach między innymi padły i szałasy pasterskie.

Kiedy podpułkownik posilił się i wypił herbatę, rozsiadł się wygodniej i powiedział:

– No, teraz możemy porozmawiać poważnie. Nie przyszliśmy tutaj dla wypicia herbatki. Niech więc pan nam opowie, panie Andrzeju, jak to wszystko było. Dokładnie, od samego początku, to jest od chwili, kiedy pan pierwszy raz zobaczył Gunhild Persson.

– Panie pułkowniku, wiem, że moja sytuacja jest beznadziejna. Jestem przecież zupełnie pewien, że byliście u mnie w domu i znaleźliście w szufladzie biurka tę nieszczęsną bransoletkę. Nie mam nic na swoją obronę. Nie mam żadnych dowodów mojej niewinności. Przysięgam jednak, że jestem niewinny. Nie zabiłem Gunhild Persson.

– Powiem panu szczerze – uśmiechnął się podpułkownik – pańska sytuacja byłaby dużo gorsza, gdybyśmy tej bransoletki tam w biurku nie znaleźli. A także muszę stwierdzić, że nigdy nie uważałem, że to pan zamordował Gunhild Persson, Ale ma pan rację, bardzo poważne poszlaki przemawiają przeciwko panu. Dlatego wolałem tutaj przyjść i z panem porozmawiać, niż, co było bardziej proste, obstawić milicją halę i pod konwojem przyprowadzić pana do komendy MO w Zakopanem. Chciałbym panu pomóc. Wymagam jednak absolutnej szczerości. Kłamiąc zaszkodzi pan samemu sobie. Niech pan to zrozumie.

– Nie kłamię mówiąc, że jestem niewinny. Jaki jestem, taki jestem. Nie ma ludzi świętych i nigdy się za takiego nie uważałem. Mam swoje wady i grzechy. Ale tej kobiety nie tknąłem ani także nie łaszczyłem się na jej bogactwa. Znałem ją krótko. Trwało to zaledwie dziewięć dni, ale zdążyłem ją polubić. Między nami nic nie zaszło. Widziałem w niej nie tylko ładną kobietę i zaprzyjaźniliśmy się. Była mądra i doświadczona życiowo. Podobała mi się. Ale trochę traktowałem ją jak matkę, chociaż różnica wieku między nami wynosiła zaledwie sześć czy siedem lat. Ona także mnie lubiła. Mówiła o tym zupełnie otwarcie. Podobałem się jej, wiedziałem o tym. Trochę flirtowaliśmy. Lubiliśmy tańczyć ze sobą. Doskonale tańczyła. Ale nigdy nie próbowaliśmy przekroczyć granicy zakreślonej filtrem i przyjaźnią.

Porucznik sceptycznie się uśmiechnął, widząc to Szaflar szybko dodał:

– Już mówiłem, że nie jestem świętym. Gunhild na pewno nie była bez skazy. Może więc i ta znajomość skończyłaby się tak, jak to często bywa z wczasowymi flircikami. Ze do tego nie doszło, nie moja zasługa. Raczej pana Rolfa Perssona.

– Tak był zazdrosny? – pochwycił porucznik.

– Wprost przeciwnie.

– W ten sposób nigdy do niczego nie dojdziemy – surowo przerwał podpułkownik, – Proszę dokładnie wszystko opowiedzieć od samego początku.