177841.fb2
Punktualnie w godzinę po tragicznym wypadku w Lasku Bielańskim dwaj mężczyźni zadzwonili do drzwi pewnego małego mieszkania przy jednej z ulic Mokotowa. Otworzył natychmiast gospodarz, Andrzej Doberski. Zaprosił gości do środka.
– Rozgośćcie się – powiedział wskazując stół na środku pokoju. – Żonę z dziećmi wysłałem do teściowej. Jesteśmy sami. Możemy mówić bez skrępowania.
Na stole stała butelka wódki i zakąski. Gospodarz nalał do trzech kieliszków.
– Dobrze nam zrobi po tym wszystkim – powiedział podnosząc szkło w górę.
Nie potrzebował nikogo namawiać. Kiedy butelka pokazała dno, Andrzej Doberski zaczął:
– Co się stało, nie odstanie i nie ma co wałkować tej sprawy. Kazik okazał się skończonym łobuzem. Słusznie też Opatrzność go ukarała. Próbował oszukać przyjaciół. Do tej pory krew mnie zalewa. Powtarzam, ja go palcem nie tknąłem.
– Ale co dalej? – płaczliwie zapytał Zygmunt Lipień!
– Właśnie po to się zebraliśmy. Trzeba znaleźć walizka z pieniędzmi.
– On powiedział, że nawet diabeł jej nie znajdzie!
– Ot, tak klepał jęzorem, żeby nas postraszyć i zmiękczyć. Żebyśmy się zgodzili na jego warunki. Na pewno pieniądze, są w jego mieszkaniu albo w piwnicy.
– Nawet nie wiem, gdzie on mieszka. Zawsze dzwoniłem do niego do warsztatu.
– Ale ja wiem, bo znalazłem adres w jego dowodzie osobistym – z triumfem wyjaśnił Andrzej. Miałem nosa, że opróżniłem mu kieszenie. Ma kawalerkę na Solca. W tych blokach przy Moście Poniatowskiego.
– To co z tego? – Zygmunt był pesymistą. – Przecież nie pójdziemy tam, żeby się nadziać na milicję, która nas wybierze jak raki z sieci.
– A właśnie, że pójdziemy – oświadczył Andrzej.
– Dziękuję, beze mnie.
– To znaczy, że rezygnujesz ze swojej doli?
– Ja mam zrezygnować?!
– W walizce jest cztery miliony sto siedemdziesiąt tysięcy. Teraz na każdego z nas przypada nie milion, ale prawie czterysta tysięcy więcej, bo jeden wysiadł z gry. Zostaliśmy jego spadkobiercami.
– A tamci jego wspólnicy, którzy udzielili mu pomocy iv banku?
– Nie ma” obawy – roześmiał się Andrzej. – Nie? zgłoszą się do nas ani nie podadzą nas do sądu. Będą siedzieli cicho. Zresztą nic o nas nie wiedzą. Najwyżej znali Kazika. Ale i w to wątpię. Był z niego kawał drania, ale trzeba mu przyznać, że łeb miał. Na pewno tak się urządził, że nie znają ani jego nazwiska, ani adresu. Za ostrożny był.
– Ale najpierw trzeba znaleźć walizkę – martwił się Tadeusz.
– Moja w tym głowa – Andrzej nie tracił pewności siebie. – Widzę, że będę musiał objąć dowództwo naszej małej grupki. Znacie mnie, jestem człowiekiem uczciwym, więc żadnego kantu nikomu nie wytnę. Szukamy pieniędzy razem lub osobno. Bez względu na to, który z nas i w jakich okolicznościach znajdzie walizkę, pieniądze podzielimy pomiędzy siebie po równo. Gdyby były naprawdę jakieś koszty, to najpierw uzgadniamy. Zgoda?
– Zgoda! – przytaknęli Zygmunt i Tadeusz.
– Naturalnie – ciągnął Andrzej Doberski – jesteśmy zobowiązani do wzajemnego pomagania sobie i do działania z wolą i wiedzą naszej trójki.
– To zupełnie zrozumiałe – zgodził się Lipień.
– Jestem przekonany, że pieniądze znajdziemy. Może jeszcze dzisiaj.
– Naprawdę chcesz iść do niego do domu? To cholerne ryzyko. Tam już milicja może czekać na nas.
– Nie czeka, nie czeka. Przestań wreszcie być takim obrzydliwym tchórzem. Od wypadku minęły zaledwie dwie godziny. Deszcz znowu pada, jest ciemno. Kto o takiej porze włóczy się po Lasku Bielańskim lub nad brzegiem Wisły? W najlepszym razie znajdą ciało jutro rano. Zanim przyjedzie milicja, prokurator, zanim rozpoczną dochodzenie, upłynie sporo czasu. A dochodzenie utknie na samym wstępie, ponieważ przy zabitym niczego nie znajdą. Zrewidowałem go dokładnie i zabrałem wszystko, co miał w kieszeniach. Nie zostawiłem najmniejszego drobiazgu. W takiej sytuacji niełatwo będzie zidentyfikować zmarłego.
– Na pewno go rozpoznają.
– I ja w to nie wątpię. Ale to musi potrwać. A przecież warunkiem naszego powodzenia jest wygranie wyścigu z czasem. – Dopóki milicja nie ustali danych personalnych ofiary wypadku, mamy swobodę działania.
– Ale potem mogą się nam dobrać do skóry – na Zygmuncie ta skóra ciągle cierpła.
– Nie kracz! Kiedy już zidentyfikują naszego przyjaciela, i tak go nikt nie posądzi o udział w napadzie. Z oględzin miejsca śmierci i z sekcji zwłok wynika, zresztą zgodnie z prawdą, że to był nieszczęśliwy wypadek. A takich zdarza się w Warszawie sporo każdego miesiąca. Tym torem pójdzie śledztwo.
– Jeżeli zrobią rewizję w domu Strzelczyka, mogą znaleźć jakieś dowody jego udziału w napadzie.
– Nie znajdą, bo my będziemy pierwsi.
– Naprawdę chcesz tam iść?
– To jest konieczne. Zarówno dla naszego bezpieczeństwa, jak i dla znalezienia pieniędzy. Pójdziemy wszyscy. Tadek i ja wejdziemy do mieszkania. Zygmunt zostanie „na świecy”.
– Zgadzam się – potwierdził Tadeusz Majewski.
– To straszne niebezpieczeństwo – Zygmunt starał się powstrzymać kolegów.
– Dla ciebie najmniejsze. Będziesz spokojnie spacerował po ulicy i rozglądał się. Gdyby przyjechała Alicja, dasz nam znać.
– W jaki sposób?
– To ustalimy na miejscu, na Solcu. Przecież nawet nie wiem, jak ten dom wygląda, na jakim piętrze jest kawalerka Kazika i na którą stronę wychodzą okna tego mieszkania. Ale wymyślimy jakiś sposób komunikowania się, aby MO nas nie zaskoczyła, chociaż wątpię, żeby doszło do takiej ewentualności.
– Na pewno nie dojdzie – Tadek podzielał przekonanie dowódcy.
– Boję się.
– Wolna droga – rozzłościł się Doberski. – Mam juz dosyć słuchania tego twojego „boję się. Nikt ci nie broni wycofać się z interesu. Wystarczy, że wyjdziesz z mojego mieszkania i zamkniesz za sobą drzwi. Nie będę cię gonił, a żaden z nas nie będzie miał do ciebie najmniejszej pretensji. Na twojej rezygnacji zarobimy po siedemset tysięcy. Wybieraj, wóz albo przewóz. Idziesz z nami?
Na twarzy Zygmunta Lipienia odbił się wyraz rozpaczliwej walki, jaka toczyła się w nim między strachem a chciwością. Aż spotniał.
– Idę – zadecydował.
– Myślałem – roześmiał się Doberski – że jako dobry kolega zrobisz nam piękny prezent z siedmiuset nalepek. No, ale komu w drogę, temu czas.
Dom na Solcu okazał się dużą, ośmiopiętrową kamienicą. Jeden rzut oka na tablicę z nazwiskami lokatorów przekonał trzech poszukiwaczy skarbów, że mieszkania Kazimierza Strzelczyka znajduje się na szóstym piętrze. Na jaką stronę wychodziły okna tego mieszkania, trudno było zgadnąć. Natomiast klatka schodowa miała wielką szklaną ścianę. Można więc było obserwować ze schodów zarówno wejście do budynku, jak też i spory kawał ulicy. Idealne miejsce obserwacyjne.
– Ty, Zygmunt – rozkazał Doberski – staniesz przy oknie i dajesz baczenie na ulicę. Jeżeli zobaczysz radiowóz, po prostu trzy razy zadzwonisz do drzwi mieszkał na Kazika. Sam możesz spływać.
– To przecież nadzieję się na milicjantów – Zygmunt nie grzeszył odwagą.
– Nie nadziejesz, się, bo nie będą się drapali na szóste piętro, lecz pojadą windą, a ty zejdziesz spokojnie po schodach. O nas się nie martw.
– A my co zrobimy? – zaniepokoił się Tadeusz.
– Przede wszystkim spróbujemy sprawdzić, czy nie jest to fałszywy alarm. Jak znam Zygmunta, to narobi hałasu na widok pojedynczego milicjanta idącego z dziewczyną pod rękę.
– A jeżeli alarm będzie prawdziwy?
– Zawsze zdążymy wyjść z mieszkania, zamknąć je i albo zejść na dół, albo wejść dwa piętra wyżej, tam ściągnąć windę i zjechać nią na dół. Przecież oni nie zrobią blokady domu. Jeżeli w końcu zidentyfikują zwłoki, to znajdą i adres. Zapewne zechcą dostać się do kawalerki Kazika. Będą tym tak zaabsorbowani i tyle im to zabierze czasu, że zdążymy się wycofać. Jasne?
– Jasne! – zgodzili się dwaj wspólnicy.
– No to jedziemy – Andrzej włożył klucz i otworzył, windę.
Pojechali na szóste piętro. Kawalerka Strzelczyka znajdowała się na wprost klatki schodowej. W dwie strony biegł długi korytarz. Z niego wiele drzwi prowadziło do sąsiednich mieszkań.
Andrzej wydobył z kieszeni pęk kluczy. Obejrzał zamki w drzwiach kawalerki i przypatrując się kluczom, starał się ustalić, które z nich pasują do zamka „yale” oraz do zasuwy na dole drzwi. Najłatwiej odgadł klucz do zamka pod klamką. Był okrągły, zakończony gwiazdką. Takie urządzenie zakłada się do zwykłych „cuhałtów”, żeby utrudnić złodziejowi włamanie się do środka.
– To będzie ten i ten długi – powiedział Doberski. – Pilnuj, Zygmunt, a my wchodzimy.
Zasuwa, dała się od razu otworzyć, ale drugi klucz, właśnie do „yale”, nie pasował. Zamek ustąpił dopiero wtedy, kiedy Andrzej wsunął weń inny, płaski klucz, znajdujący się również na kółku wyjętym z kieszeni zmarłego.
Kawalerka Kazimierza Strzelczyka składała się z jednego dość dużego pokoju, malutkiej kuchenki bez okna i równie niewielkiej łazienki. W przedpokoju znajdowała się szafa w ścianie. W pokoju stało biurko, tapczan, dwa fotele, niski stolik i telewizor na wysokich nóżkach. Na ścianie wisiały dwie półki na książki. W mieszkaniu panował pedantyczny, porządek. W kuchni stał mały stół, jedno krzesło i szafka, na której umieszczono niewielką lodówkę. Pod zlewozmywakiem urządzono pomieszczenie na sprzęt kuchenny. W łazience nie było żadnego mebla poza normalnym wyposażeniem tego pomieszczenia.
– Od czego zaczynamy? – zapytał Tadeusz.
– Od kuchni – zadecydował Andrzej. – To nam zajmie parę minut.
W kuchni niczego nie znaleziono, pomimo że Doberski nie tylko odsunął szafkę od ściany, ale nawet zajrzał do mechanizmu lodówki, nie mówiąc już o jej wnętrzu i sprawdzeniu, czy garnki stojące na półce pod zlewozmywakiem są naprawdę puste.
– Tu nic nie ma – stwierdził Tadeusz.
– W łazience także – odpowiedział Andrzej, który i tam zaglądał.
– Chodźmy do jego pokoju.
Ale w pokoju nie znaleziono nie tylko walizki z ogromną sumą pieniędzy, lecz nawet żadnej małej kwoty. Przejrzeli dokładnie biurko. Tam poza różnymi papierami: listami, kwitami i innymi dokumentami, na których, czytanie rewidujący nie tracili czasu, w szufladach leżała bielizna zmarłego, a w tej najszerszej, na środku biurka, kilka dojrzewających pomidorów.
Tapczan wypełniały pościel i walizka. Ale nie ta poszukiwana. Także jej zawartość była zupełnie inna. Zamiast milionów złotych, jakieś łachy. Już nie do noszenia, ale jeszcze je żal wyrzucić.
W szafie w przedpokoju wisiały ubrania i zimowy płaszcz zmarłego. Na małej antresoli worek turystyczny, w nim sportowe buty „pionierki” i spodnie „pumpy”, jakie nosi się najczęściej w górach. Poza tym stało pudło na brudną bieliznę, zresztą prawie puste.
Doberski zajrzał do środka telewizora i zbadał stojące na półkach książki. Tam tez niczego nie znaleziono.
– Nie ma nic – stwierdził Tadeusz.
– Cholera! Gdzie on mógł to schować?
– Przecież w mieszkaniu nie ma żadnej skrytki. Nawet wannę ostukałem.
– Może w piwnicy?
– Chodźmy na dół do piwnicy.
– Czy to nie ryzykowne? – teraz Tadeusz naśladował Zygmunta.
– Jakie tam ryzyko – bagatelizował Doberski. – Nie większe niż tutaj.
– Zawsze ktoś się może napatoczyć i zobaczyć, że się dobieramy do cudzych drzwi. Nie zapominaj, że piwnice mają zazwyczaj nieszczelne drzwi, a jedynie kratę oddzielającą ją od korytarza, i ktokolwiek znajduje się w suterenie, widzi, co sąsiad robi w swoim boksie. Kazik na pewno nie postawił walizy w piwnicy, lecz tam ją dobrze schował. Wykopał dół albo nawet zamurował.
– Sam sobie przeczysz. Gdyby kopał dół czy coś mu rował, to właśnie sąsiedzi by go widzieli i zainteresowali się taką robotą.
– On był właścicielem mieszkania. Miał klucze do sutereny. Równie dobrze mógł tam zejść w nocy. Wtedy ryzyko spotkania sąsiadów jest minimalne.
– To i my przyjdziemy w nocy. A tymczasem rzucimy okiem, jak się sytuacja przedstawia na dole.
Wyszli z mieszkania. Doberski starannie zamknął drzwi na klucze. Zygmunt nie pytał o rezultat poszukiwań. Widok przyjaciół wychodzących z kawalerki z pustymi rękoma, wystarczał mu za informację.
Kiedy Doberski zamykał kawalerkę, na szóstym piętrze zatrzymała się winda. Wyszła z niej jakaś kobieta w towarzystwie dwóch małych chłopców, najprawdopodobniej bliźniaków. Wskazywały na to jednakowy wzrost i jednakowe ubranie, już nie mówiąc o podobieństwie rysów twarzy. Kobieta nie zwróciła uwagi na trzech mężczyzn znajdujących się na klatce schodowej. Kiedy chciała zamknąć drzwi windy, Andrzej powiedział:
– Proszę nie zamykać. Zjeżdżamy na dół.
– Niedobrze – Zygmunt znowu był przerażony – że spotkaliśmy tę babę. Widziała, jak zamykaliście mieszkanie Strzelczyka.
– Głupstwo – zbagatelizował Doberski. – Zresztą nie widziała tego momentu, a jedynie mogła zauważyć; nas stojących przed tymi drzwiami. Pb prostu koledzy przyszli w odwiedziny i nie zastawszy gospodarza w domu pojechali na dół.
Winda zatrzymała się na parterze. Ale klatka schodowa nie kończyła się tutaj. Schody prowadziły niżej, do sutereny. W małym parterowym holu akurat nie było nikogo, więc Doberski polecił:
– Czekaj tu, Zygmunt, a w razie czego szukaj nas na dole. My idziemy zbadać piwnicę.
Zanim Lipień zdążył odpowiedzieć, Andrzej z Tadeuszem zeszli schodami. Drzwi do pomieszczeń znajdujących się w podziemiu były otwarte. Kontakt elektryczny znajdował się tuż obok. Kiedy Doberski zapalił światło, poszukiwacze skarbu ujrzeli dość długi korytarz. Pierwsze drzwi z korytarza prowadziły do jakichś urządzeń elektrycznych. W skazy wała na to tabliczka ze znakiem „błyskawicy” i ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie grożącym przy otwieraniu tego pomieszczenia. Następne drzwi to z jednej strony baterie wymienników ciepła, z drugiej hydrofornia, jak informowały napisy. Dalej – pralnia. Z kolei korytarz podzielony był na niewielkie boksy – piwnice ze ściankami zbitymi z desek tak, że tworzyły kratownice. Na każdym boksie był wymalowany numer mieszkania. Te numery nie biegły jednak kolejno, ale najwidoczniej według czasu wprowadzania się lokatorów do niedawno zbudowanego domu. Kto się wprowadzał, zajmował następną, najbliższą od wejścia piwnicę, i malował swój numer na jej drzwiach.
Majewski i Doberski przeszli korytarzem aż do końca. Ale na próżno szukali drzwi oznaczonych numeracją odpowiadającą mieszkaniu Kazimierza Strzelczyka.
Sprawdzili ponownie. Bez skutku.
– Czyżby nie miał piwnicy?
– To możliwe – wyjaśnił Majewski. – W domu, w którym mieszkam, kawalerki nie mają piwnic. W tych wysokich budynkach jest zwykle więcej lokali, niż można zbudować piwnic w podziemiu. U nas stale są o to awantury.
– Spływamy! – postanowił Andrzej.
Wyszli z sutereny i we trójkę opuścili kamienicę przy Solcu. Nikt nic nie mówił. Ale Majewski i Lipień pomyśleli, że lepiej było wziąć po pół miliona od żywego Kazimierza Strzelczyka, niż szukać skarbu zmarłego, choćby znalezienie tej walizki miało przynieść każdemu trzy razy więcej. Doszli do Tamki i automatycznie skierowali się w stronę widniejącego na brzegu Wisły pomnika Syreny Warszawskiej. Skręcili na Wybrzeże Kościuszkowskie i usiedli na jednej z ławek.
– Wszystko przepadło – Zygmunt pierwszy przełamał milczenie. – Nigdy nie znajdziemy tych pieniędzy, natomiast milicja nas znajdzie i zaprosi na Mokotów. Co najmniej na dziesięć lat.
– To przez ciebie, Andrzej – dorzucił Majewski. – Żebyś wtedy nie wywołał awantury, nie doszłoby do wypadku z Kazikiem.
– A wy jak barany chcieliście się dać oszukać temu draniowi – Doberski znowu był bliski wybuchu. – Niedoczekanie jego. Wcale nie żałuję tego, co się stało.
– Ale my żałujemy pieniędzy.
– Pieniądze się znajdą.
– Ale gdzie i kiedy?
– Gdzie ten skubaniec mógł je schować?
– Może w warsztacie? – podrzucił Zygmunt.
– W warsztacie chyba nie, przecież inni pracownicy mogliby zauważyć – oponował Tadeusz. – Już prędzej u jakichś krewnych albo u swojej babki.
– Kazik żadnej babce czy jakiemuś pociotkowi nie zawierzyłby czterech milionów złotych. I to pochodzących z takiej roboty – Zygmunt bronił swojej koncepcji
– Zygmunt ma chyba rację – zabrał głos Doberski. – Na parę dni przed akcją Kazik wspominał, że właściciel warsztatu, wyjechał na urlop do Bułgarii i on go zastępuje. Zresztą Kazik zawsze miał klucze do tego warsztatu. Mógł przyjść wcześniej przed innymi i upchnąć walizę w jakimś kącie. Albo nawet schować ją w mieszkaniu właściciela. Przecież ten Jankowski mieszka w domku wybudowanym koło warsztatu samochodowego. Kto wie, czy wyjeżdżając za granicę nie zostawił swojemu zaufanemu pracownikowi także i kluczy do mieszkania? Byłem tam kiedyś i pamiętam, że kantorek warsztatu mieści się właśnie w tym obok stojącym domku. Z kantorku drzwi prowadziły do dalszych pomieszczeń.
Andrzej wyjął z kieszeni pęk kluczy odebranych zmarłemu i uważnie je przeglądał.
– Te trzy klucze to do kawalerki – objaśniał – ale tutaj mamy jeszcze jeden podobny, płaski, do „yale”. Te dwa to najprawdopodobniej do kłódek. A te trzy długie to także do jakichś zasuw. Ale gdzie się te zasuwy znajdują? A ten pękaty, to do kłódki, ale bardzo dużej. Takiej, na jakie zamyka się sklepowe żaluzje. Te trzy małe kluczyki zapewne do jakichś szaf.
– Kiedy pewnego razu wstąpiłem do Kazika, do warsztatu, widziałem, jak, otwierał żelazną szafkę-szatnię. Miał tam w niej swoje ciuchy robocze. Właśnie jednym z tych kluczyków – wyjaśniał Tadeusz. – Teraz doskonale to sobie przypominam.
– Panowie – Andrzej odzyskał energię – czeka nas dzisiaj ciężka noc.
– Noc? Dzisiaj? – zaniepokoił się Zygmunt.
– Musimy odwiedzić warsztat samochodowy Jankowskiego i jestem pewien, że tam znajdziemy naszą ukochana walizeczkę. Nawet się domyślam, gdzie ona jest Ukryta.
– Gdzie?
– Trzymam zakład, że będzie zamknięta w bagażniku jakiegoś samochodu.
– W samochodzie?
– Choćby w tym, którego Kazik używał w czasie akcji. To świetny pomysł. Cudzy samochód oddany do naprawy. Albo czeka swojej kolejki na remont, albo już jest gotowy, lecz właściciel jeszcze go nie zabrał. A w bagażniku walizka pełna forsy. Nikt by nie wpadł na myśl, żeby tam jej szukać.
– Przecież każdy pracownik warsztatu mógłby tam zajrzeć i znaleźć te pieniądze. Choćby przez głupi przypadek. Na przykład potrzebowałby jakiegoś ki uczą i zamiast go szukać w warsztacie, sięgnąłby do bagażnika najbliżej stojącego wozu.
– A właśnie że nie, bo Kazik jako zastępca właściciela ma wszystkie kluczyki. A kluczyków do tego wozu nie dałby nikomu. A poza tym w takim warsztacie można łatwo znaleźć inną, dobrą kryjówkę.
– Znaleźć kryjówkę łatwo, ale znacznie trudniej znaleźć schowane w niej pieniądze.
– Przestań, Zygmunt, biadolić. Od twojego gadania już mnie flaki bolą.
– Chcesz iść teraz do tego warsztatu? – rzeczowo zapytał Tadeusz.
Andrzej spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta wieczorem.
– Za wcześnie. Zjawimy się tam po dziesiątej.
– To nie będzie takie łatwe – Tadeusz, chociaż nie był tchórzem, przewidywał trudności. – Naokoło są zabudowania badylarzy. A poza tym warsztat znajduje się
przy głównej drodze wylotowej z Warszawy. Nie ma godziny, żeby tam nie pojawił się radiowóz MO.
– Tym lepiej – Doberski był najzupełniej spokojny. – Już ja wiem, jak się do tego zabrać, aby wszystko grało.
Zygmunt chciał co powiedzieć. Najprawdopodobniej swoje sakramentalne „boję się”. Już otworzył usta, ale w końcu powstrzymał się od uwagi.
– Głodny jestem – stwierdził Majewski.
– Ja też – przytaknął Andrzej. – Musimy gdzieś po drodze wdepnąć i porządnie się najeść. Czeka nas bardzo pracowita noc. Warto także zaopatrzyć się w jakieś kanapki. Jeżeli mam w nocy robotę, to zawsze dopisuje mi apetyt.
– Ja tam nie wezmę do ust ani kęsa.
– Nikt cię nie namawia. My pójdziemy na golonkę z dużym piwem, a ty za nas najesz się strachu.
– Czy też będę stał na świecy? – dopytywał Zygmunt.
– Zobaczymy na miejscu. Ale raczej nie. Na tę noc będziesz monterem samochodowym.
– Przecież ja się na tym nie znam.
– Nie szkodzi – uciął Andrzej. – Idziemy, bo czas ucieka. I tak trudno będzie w knajpie dostać coś przyzwoitego do żarcia.
– Zapraszałeś na golonkę.
– Marzyciel. Golonka w Warszawie o dziewiątej wieczorem? Chodźmy.