177839.fb2
Nate przekazał mi, że dzwoniła jakaś pani.
Pokręcił palcem w okolicy ucha w uniwersalnym geście oznaczającym „stuknięta dziwaczka”.
Telefon od tej szalonej osoby odebrał Nate, bo ja zaspałem.
Kiedy się obudziłem, na twarzy miałem coś, co można chyba nazwać głupkowatym uśmieszkiem. Podejrzenie potwierdziło się, kiedy spojrzałem w zaparowane łazienkowe lustro i nie zobaczyłem w nim pana Kwaśna Mina. Zamiast niego był pan Głupkowaty, który wrócił z wygnania. Trochę mi go brakowało.
Kiedy tanecznym krokiem wszedłem do biura, Norma zdjęła okulary i zmrużyła oczy.
– Wyglądasz jakoś inaczej – powiedziała.
– Kto to był? – zapytałem Nate'a Skate'a.
Rozmawiał przez komórkę, prawdopodobnie ze swoją dziewczyną nudystką.
– Nie wiem, zostawiłem ci numer na biurku.
Znalazłem kartkę – pani Flaherty. Pewnie chciała zapytać, jakie zrobiłem postępy. Nie zrobiłem żadnych. Poczułem nagły przypływ litości dla samotnych i cierpiących tego świata, warstwy społecznej, z którą niegdyś się utożsamiałem.
Nie oddzwoniłem od razu. O nie.
Delektowałem się poranną kawą, błogosławiąc biednych Kolumbijczyków, którzy harowali na plantacjach, abym mógł ją pić. Podejrzewam, że człowiek, który otrzyma odpowiednią dozę miłości i akceptacji, zaczyna przekazywać ich nadwyżkę innym.
Na przykład Hinchowi.
Wyszedł ze swojego biura z nieobecnym wyrazem twarzy. Jego zarost osiągnął rozmiary prawie bródki. Wygnieciona koszula wystawała ze spodni.
– Jak się czuje twoja żona, Hinch?
Norma zaczęła przekładać jakieś papiery na biurku.
– Co? – Hinch zmierzył mnie wzrokiem, jakbym był świadkiem Jehowy, który zapukał do jego drzwi w dniu, kiedy ma wolne.
– Spytałem tylko o zdrowie twojej żony.
Nagle jego oczy się zaczerwieniły. Tak po prostu. Najpierw straciły wyraz i ostrość, aby następnie zwiastować nadciągające chaos i zniszczenie. Można to nazwać katastrofą tamy Aurora dwa.
Niezdarnie przetarł jedno oko, spojrzał na swoje buty i wymruczał coś pod nosem.
– Słucham?
– Zdrowie mojej żony… to nie twój interes – powiedział. Nie był zły. Raczej smutny.
– Przykro mi. Mam nadzieję… że wszystko, no wiesz… -zacząłem silić się na słowa pociechy, ale w końcu pozwoliłem im utonąć w niewyraźnym mamrotaniu.
Hinch wrócił do swojego biura.
Zapadła żenująca cisza. Nate podjął przerwaną rozmowę telefoniczną, szepcząc: „Muszę już kończyć, kochanie”. Norma spojrzała na mnie kątem oka i westchnęła.
– Jest znowu w szpitalu, Tom – powiedziała cicho. – Bóg mi świadkiem, to nie wygląda dobrze.
– Przykro mi. Nie wiedziałem.
Mój przyjazny nastrój wyparował. Pomyślałem, że właściwie mogę już spokojnie zadzwonić do pani Flaherty.
– Chce pan z nim rozmawiać? – zapytała, kiedy się przywitałem
– Z kim?
– Z Dennisem.
– Z Dennisem? O czym pani mówi?
Powinienem się zorientować, o czym mówi. Mój syn wrócił, żeby powiedzieć „hej”, powiedziała mi stuletnia Belinda. To się stawało modne.
Odbyliśmy miłą pogawędkę.
Dennis i ja.
Może nieco jednostronną, bo Dennis nie był zbyt rozmowny, a ja miałem wrażenie, że jego głos dobiega spod powierzchni wody. Stuknąłem kilka razy słuchawką o biurko, żeby pozbyć się zakłóceń. To jednak nie były zakłócenia, tylko głos Dennisa.
– Wszystko przez leki – powiedziała pani Flaherty, kiedy Dennis oddał jej słuchawkę i poszedł do swojego pokoju z czasów dzieciństwa, żeby się zdrzemnąć. – Od nich robi się senny.
Co to były za leki?
Psychotropy, które podawano mu w szpitalu psychiatrycznym dla weteranów, żeby był grzeczny i szczęśliwy.
– Czy wiesz, że przeżyłeś śmiertelny wypadek samochodowy? – zapytałem, kiedy już się przedstawiłem.
– Mmhm – odpowiedział przygaszonym, beznamiętnym głosem.
– Jak myślisz, jak to się mogło stać?
– Nie wiem.
– Ktoś miał twój portfel.
– No.
– Dennis, czy rozumiesz, co mówię? Zostałeś pochowany.
– Tak.
– Gdzie zgubiłeś portfel?
– Nie wiem. Na ulicy.
– Na ulicy? Chcesz powiedzieć, że mieszkałeś na ulicy?
– Tak.
– Kiedy ostatnio miałeś portfel przy sobie?
– Nie wiem. Nie miałem go w szpitalu.
– Jakim szpitalu?
– Dla weteranów.
– Byłeś w szpitalu dla weteranów?
– No.
– Dlaczego tam trafiłeś?
– Coś jest nie tak z moją głową.
– Coś jest nie tak z twoją głową? Co to znaczy? Jesteś… chory umysłowo?
– No.
– Czy byłeś kiedyś w Littleton, w Kalifornii?
– Gdzie?
– Nie byłeś tydzień temu w Kalifornii, prawda?
– Mmhm.
– Nieważne. Ktoś zginął w wypadku. Rozumiesz? To nie byłeś ty. To był ktoś inny, kto z jakiegoś niezrozumiałego powodu miał twój portfel.
– No.
– Ale nie wiesz, skąd go miał. Jak zgubiłeś ten portfel? Czy mogłeś go zgubić na ulicy?
Nate podszedł do mojego biurka, jakby zwabił go aromat mu gu gai pan. Nawet słysząc połowę tej konwersacji, trudno
było się jej oprzeć. Ktoś zginął, a teraz żyje i ma się dobrze. Jak często to się zdarza?
Dennis nie odpowiedział na moje ostatnie pytanie. Sądząc po odgłosach, drzemał.
– Dennis, Dennis, jesteś tam?
– Hę?
– Pytałem, czy to możliwe, że zgubiłeś portfel na ulicy?
– Jestem zmęczony. Kurczę, ale jestem zmęczony.
– Jeszcze chwilkę, jeszcze kilka pytań, dobrze?
– Która godzina? Czy to już północ?
– Jest pierwsza po południu, Dennis – powiedziałem, uwzględniając różnicę czasu. – Jeszcze tylko kilka pytań.
Nie miałem jednak więcej pytań. Dennis był naćpany i otępiały. Miał swój portfel, a potem go nie miał. W końcu portfel znalazł się u ofiary wypadku, której nie dało się zidentyfikować.
Dennis oddał słuchawkę pani Flaherty, bo głos, który teraz usłyszałem, należał do niej.
– Miałeś rację, Tom – wyszeptała. – Po naszej rozmowie poszłam do kościoła. Pierwszy raz od lat. Zapaliłam świeczkę. Modliłam się, żeby Dennis żył i żeby zapukał do moich drzwi. I tak się stało.
– Jak długo był w szpitalu?
– Czy to ważne? To cud, nie widzisz? Odzyskałam syna.
– Tak, to cud – przerwałem, dając znak wiszącemu nade mną Nate'owi, żeby się odsunął. – Czy mogę znowu do pani zadzwonić? Gdybym miał jeszcze jakieś pytania.
– Oczywiście, Tom. Możesz do mnie dzwonić, kiedy tylko zechcesz. Dziękuję.
– Ale za co? Nic nie zrobiłem. Pani syn nie zginął. Ktoś ukradł jego portfel albo go znalazł. Kimkolwiek był kierowca tamtego samochodu, Dennis i tak wróciłby do domu, a mój telefon nie miał z tym nic wspólnego.
– Czyżby? – odparła. – Ja wiem swoje.