177839.fb2 W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

W ?ywe Oczy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

ROZDZIAŁ 9

Moja miata nie zapaliła.

Spróbowałem raz, drugi, trzeci.

Chyba zalałem silnik.

Wysiadłem, podniosłem maskę i zacząłem wpatrywać się w plątaninę przewodów, rurek i innego żelastwa, jakbym wiedział, co z tym zrobić.

Nie wiedziałem. Nie potrafiłem odróżnić gaźnika od skrzyni biegów.

Nieważne. Tak się po prostu robi, kiedy samochód nie chce zapalić – otwiera się maskę i z mądrą miną ogląda się silnik.

Miałem nadzieję, że jakaś część do mnie przemówi. „Tu jestem, Tom, to ja. To moja sprawka”.

Nie ma tak dobrze.

Byłem wstrząśnięty i wściekły. Teraz, kiedy właśnie się rozkręcałem, zostałem pozbawiony czterech kółek.

Ciekawe, gdzie jest Marv, właściciel serwisu, kiedy człowiek go naprawdę potrzebuje. Miałem zamiar udać się z powrotem do Niech Mnie Kule Biją i poprosić Setha o podwiezienie.

Aż tu nagle okazało się, że nie muszę.

Na parking wjechał wiśniowy beetle. Wysiadła z niego kobieta i ruszyła w stronę wejścia do kręgielni. Obejrzała się i zauważyła mnie.

– Problemy z samochodem?

– To by mogło tłumaczyć otwartą maskę – powiedziałem bardziej sarkastycznie, niż zamierzałem.

Odwróciła się i poszła dalej.

– Zaczekaj. Mam problem z samochodem. Duży problem z samochodem.

Zatrzymała się i spojrzała na mnie. Rozpoznałem ją.

Poczułem to samo łaskotanie. Nieoczekiwana zmiana biorytmu.

– Widziałem cię na przyjęciu urodzinowym Belindy Washington – powiedziałem.

– A, rzeczywiście. – Przystanęła jakieś półtora metra ode mnie. Tym razem miała na sobie dżinsową spódnicę do kolan. Nie dało się nie zauważyć jej opalonych, jędrnych i łagodnie zaokrąglonych łydek. – Reporter, tak?

– Były reporter.

– Były? Myślałam, że piszesz artykuł?

– Tak. Jestem krytyczny wobec siebie.

– Może lepiej zostawić to komuś innemu – powiedziała.

Jej uśmiech podkreślił miękki dołeczek w lewym policzku.

Ja też kiedyś taki miałem. Moja mama, będąc pewnego razu w sentymentalnym nastroju, tak odmiennym od jej napadów szału (obie te skrajności były skutkiem alkoholu, ale nigdy nie dało się przewidzieć, w którą z nich popadnie), powiedziała, że to Bóg włożył palec w mój policzek, kiedy skończył mnie formować. Po jakimś czasie nie mogłem go już znaleźć, dołeczek po prostu zniknął.

– Mój samochód nie chce zapalić – powiedziałem.

– Zdążyłam zauważyć. – Podeszła i zajrzała pod maskę.

Było około ósmej wieczorem, kończył się upalny czerwcowy dzień i było jeszcze widno, ale ściemniało się z każdą chwilą. Miękkie światło zmieniało rzeczy w sposób, który sprawia, że impresjonista biegnie po płótno i pędzle, a pochylona kobieca sylwetka stanowi niespotykanie piękny, oszałamiający widok.

Brzdęk. Stuk. Klik.

Pogrzebała wewnątrz, coś odkręciła.

– Kabel od cewki zapłonowej się poluzował – oświadczyła po kilku minutach. Spróbuj teraz.

Wgramoliłem się na przednie siedzenie i przekręciłem kluczyk, wciskając gaz. Brrruuuuuum.

– To chyba właśnie nazywają odwróceniem ról – powiedziałem, kiedy już wyswobodziłem się z samochodu i uścisnąłem jej dłoń. – Dzięki.

– Mój tato był mechanikiem – powiedziała. – Właściwie mieszkał pod maską samochodu. To był jedyny sposób, żeby spędzić z nim trochę czasu.

– Widzę, że uważałaś. – Zdążyła już cofnąć rękę, ale wciąż czułem jej dotyk: ciepło ciała i chłód lakieru do paznokci.

– Na tyle by umieć zlokalizować luźny kabel od cewki zapłonowej. To naprawdę nie jest takie trudne.

Przynajmniej się uśmiechnęła, kiedy to powiedziała.

– Tom Valle – przedstawiłem się. Zdałem sobie sprawę, że łaskotanie nie minęło i coś nadal trzepocze w mojej piersi jak motyl złapany w siatkę.

– Anna Graham – powiedziała.

– Odwiedzałaś kogoś? W domu opieki?

– Tatę. Ma alzheimera.

– Przykro mi.

– Mnie też.

Cisza. Próbowałem się gapić, nie gapiąc się. Trochę jak przy pierwszym pobycie na plaży nudystów. Przydają się okulary słoneczne.

– Cóż – powiedziała. – Właśnie wchodziłam do środka.

Przez chwilę miałem zamiar powiedzieć: co za zbieg okoliczności, ja też właśnie wchodziłem. Ale nie dało się ukryć, że właśnie wyszedłem.

– Czy…

– Tak? – Zasłoniła oczy przed blaskiem słońca, ale nawet kiedy je mrużyła, były wystarczająco duże, żeby w nich utonąć.

– Zatrzymałaś się w Littleton?

– Tylko na kilka dni. Mieszkam w Santa Monica.

– Santa Monica, mmm.

– Przy Piątej Ulicy, w bok od promenady.

– Byłaś kiedyś w Shutters?

– Nie.

– To miły bar.

– Tak, słyszałam.

– Cóż – powiedziałem – może kiedyś się tam spotkamy.

Jej wyraz twarzy mówił, że raczej nie.

Pojechałem do domu.

Chciałem wejść do środka i od razu pójść do sypialni, obejrzeć powtórkę Kocham Lucy na kablówce. Bo kochałem Lucy, a przynajmniej pielęgnowałem uczucie przywiązania do niej. W końcu Lucy, Ethel, Fred i Ricky opiekowali się moim bratem i mną przez niezliczone popołudnia, kiedy moja mama była wprawdzie obecna, ale zajęta czymś innym, kiedy wymieniała Jima, Jacka i Johnny'ego na Toma, Dicka i Vinny'ego – plejadę mężczyzn bez twarzy, którzy czasem mierzwili mi włosy, idąc na górę.

Nie poszedłem oglądać Kocham Lucy. Zamiast tego pstryknąłem kontakt przy schodach i zszedłem do piwnicy, przystając ostrożnie na każdym stopniu, żeby się rozejrzeć.

Wyglądało na to, że tym razem piwnica jest pusta.

Po napadzie obejrzałem ją pobieżnie, kiedy drżąc, podniosłem się już mniej więcej do pionu.

Klęczał w połowie drogi między piecem a ścianą.

Tam go pierwszy raz zobaczyłem.

Walił tym metalowym czymś. Można było śmiało założyć, że nie naprawiał bojlera.

Tylko co w takim razie robił?

Po co włamywacz miałby tutaj schodzić?

Przesunąłem ręką po ścianie. Wisiały na niej przybite gwoździami dwie przekrzywione półki, na których znalazłem trochę starych puszek po farbie, zesztywniałe szmaty i zepsute radio z lat pięćdziesiątych stojące na podartej grze planszowej. Starłem warstwę kurzu. Życie Miltona Bradleya. Przez chwilę zobaczyłem siebie, jak pędzę po krętej drodze malutkim niebieskim samochodzikiem do Rezydencji Milionera i chowam swoją kupkę śmiesznych pieniążków przed zaczerwienionymi oczami mojej matki. Nie żeby nie widziała. Na przykład tego, że Jimmy oszukiwał. Bo widziała zawsze. Podprowadzał pieniądze z banku jak drobny złodziejaszek.

Nagły skurcz strachu ścisnął mi żołądek. Spojrzałem na miejsce, gdzie gipsowa płyta łączyła się z podłogą. Jakiś brązowy pająk czmychnął za puszkę z farbą.

Słoik pełen zakrętek od butelek.

Porysowany kij hokejowy z ledwie widocznym logo San Jose Sharks.

Prawie rozwalona piłka baseballowa.

Jakieś stare książki. Biografia Edwarda R. Murrowa. Historia zimnej wojny. Stanley Karnow, Wietnam. John Hersey, Hiroszima.

Pewnie Wrena.

Gipsowy kurz pokrywał zdjęcie chmury w kształcie grzyba. Kiedy odsunąłem książki na bok, odkryłem dużą, nieregularną dziurę w ścianie. Taką dziurę można zrobić tylko czymś ciężkim,

pomyślałem, próbując sobie wyobrazić metalowy przedmiot w ręce hydraulika. Ten przedmiot, którym na koniec przywalił mi w głowę.

Zajrzałem do dziury, ale zobaczyłem tylko gips i podarte brzegi gazetowej izolacji.

Chodząc dalej po piwnicy, na coś nadepnąłem.

Coś małego i plastikowego.

Schyliłem się i podniosłem to. Zaatakował mnie silny zapach pleśni.

Obudowa gniazdka telefonicznego. W dziurce dyndała jeszcze śrubka.

Skąd się tutaj wzięła?

Stamtąd, z dołu ściany.

Gniazdko było otwarte, a czerwone i żółte druciki odłączone od swoich śrubek sterczały jak zesztywniałe palce nieboszczyka.

Zbliżyłem obudowę do zwisającej samotnie z sufitu gołej żarówki. Gniazdko było zdecydowanie nieużywane – na dole nie było telefonu. Obudowa mogła tu leżeć od zawsze, nawet od lat.

Nie była zakurzona.

No dobrze, nie mogła tu leżeć od lat.