177625.fb2 Trzy Oblicza Zemsty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Trzy Oblicza Zemsty - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

CZĘŚĆ 4

ROZDZIAŁ 68

Wspominając te chwile, pamiętam jedynie fragmenty tego, co się działo potem. Pamiętam, że stałam, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę: śliczna twarz Jill, teraz bez życia. Jej niewidzące oczy wpatrzone w przestrzeń, niemal pogodne. „Och, nie, nie…” – powtarzałam.

Pamiętam, że ugięły się pode mną nogi i ktoś mnie podtrzymał. Pamiętam zdławiony głos Claire: „O mój Boże, Lindsay…”.

Nie mogłam oderwać oczu od twarzy Jill. W kąciku jej ust zastygła strużka krwi. Dotknęłam ręki mojej przyjaciółki. Nadal miała na palcu ślubną obrączkę.

Usłyszałam szloch Cindy i zobaczyłam, że Claire ją obejmuje. „To nie może być ona – mamrotałam. – Co August Spies mógłby mieć do Jill?”.

Dalszy ciąg pamiętam jak przez mgłę. Próbowałam przywołać się do porządku: jesteś na miejscu przestępstwa, Lindsay. Popełniono zbrodnię. Usiłowałam odgrywać rolę twardziela wobec Claire i Cindy oraz otaczających nas policjantów.

– Czy ktoś widział, jak się tu dostała? – spytałam. Rozejrzałam się. – Chcę, żeby przeprowadzono wywiad w całej okolicy. Ktoś mógł zauważyć samochód.

Molinari próbował mnie odciągnąć, ale nie ustąpiłam. Chciałam znaleźć choćby najdrobniejszy ślad. Zawsze można było liczyć na jakiś błąd sprawców. Ty kanalio, pomyślałam o Auguście Spiesie. Ty sukinsynu…

Nagle pojawił się Jacobi, a za nim Cappy. Przybył nawet Tracchio. Cały mój zespół z wydziału zabójstw.

– Pozwól, że teraz my się tym zajmiemy – rzekł Cappy.

Ostatecznie zgodziłam się, żeby przejęli inicjatywę.

Powoli zaczynało do mnie docierać, co się stało. Jill nie żyła.

Zabił ją nie Steve, tylko August Spies.

Patrzyłam, jak ją wynoszą… Jill, moją przyjaciółkę. Patrzyłam, jak Claire pomaga umieścić ją w furgonetce, która po chwili odjeżdża na sygnale. Joe Molinari starał się mnie pocieszyć jak umiał, ale w końcu i on musiał wrócić do ratusza.

Kiedy miejsce zbrodni opustoszało, Claire, Cindy i ja usiadłyśmy w drobnym deszczu na stopniach sąsiedniego budynku. Żadna z nas nie powiedziała ani słowa. W głowie roiło mi się od pytań, na które nie znajdowałam odpowiedzi. Dlaczego? Jak to się ma do całej sprawy? Jakim sposobem Jill się w tym znalazła? A może to był osobny przypadek?

Nie pamiętam, jak długo siedziałyśmy na tych stopniach. Płacząca Cindy, obejmująca ją Claire i ja z zaciśniętymi pięściami, wciąż zadająca sobie od nowa to samo pytanie: dlaczego?

W głowie zalęgła mi się powracająca co chwila myśl: gdybym tamtej nocy pojechała do Jill, może by jej to nie spotkało…

Sygnał komórki Cindy przerwał nasze milczenie.

– Słucham – powiedziała drżącym głosem. Nabrała powietrza do płuc. – Jestem na miejscu zbrodni.

Telefonowano z działu miejskiego jej redakcji. Łamiącym się głosem podała szczegóły wydarzenia.

– Tak, to wygląda na dalszą część terrorystycznej kampanii. Trzecia ofiara… – Opisała miejsce zbrodni, podała treść i czas nadesłania e-maila, który przyszedł do niej do redakcji.

Nagle przestała mówić. Zobaczyłam w jej oczach łzy. Przy – I gryzła wargi, jakby się bała odpowiedzieć na najważniejsze pytanie.

– Tak, ofiara została zidentyfikowana. Nazywa się Bernhardt… Jill… – Przeliterowała nazwisko i imię naszej zamordowanej przyjaciółki.

Chciała coś jeszcze dodać, ale słowa uwięzły jej w gardle. Claire znów ją objęła. Cindy wytarła oczy i wzięła głęboki oddech.

– Tak – odpowiedziała, kiwając głową. – Pani Bernhardt była zastępcą prokuratora okręgowego miasta San Francisco…

A potem, już szeptem, dodała:

– Była moją przyjaciółką.

ROZDZIAŁ 69

Wiedziałam, że tej nocy nie zasnę. Nie chciałam wracać do domu, więc zostałam na miejscu, dopóki ekipa kryminologiczna nie skończyła swojej pracy i nie odjechała, a potem przez godziną jeździłam po wyludnionych uliczkach portu, szukając kogoś – nocnego robotnika, jakiegoś włóczęgi – kto mógł widzieć, jak podrzucano ciało. Krążyłam po okolicy, bojąc się pojechać do biura i bojąc się wrócić do domu. Łzy ciekły mi po twarzy, bo ciągle od nowa przypominałam sobie ten straszny moment, kiedy po odsłonięciu brezentu ujrzałam Jill.

Jeździłam tak długo, że w końcu doszłam do wniosku, iż samochód sam będzie wiedział, dokąd mnie zawieźć. Co innego miałam do roboty? Była trzecia nad ranem. W ten sposób znalazłam się w kostnicy.

Wiedziałam, że zastanę tam Claire… w niebieskim chirurgicznym stroju, bez względu na porę dnia wykonującą swoją pracę, gdyż była to jedyna rzecz, która mogła uratować ją od załamania.

Jill leżała na stole w ostrym świetle lamp, pod którymi widziałam już tyle innych ofiar.

Jill… Moja słodka, kochana dziewczynka.

Patrzyłam na nią przez szybę, łzy spływały mi po policzkach, a w mózgu kołatała się myśl, że w jakiś sposób ją zawiodłam.

W końcu pchnęłam szklane drzwi i weszłam do sali. Claire była w połowie sekcji. Robiła to samo co ja. Wypełniała swoje obowiązki. Ujrzawszy mnie, przykryła ciało Jill prześcieradłem.

– Lepiej, żebyś na to nie patrzyła, Lindsay – powiedziała.

– Chcę zostać, Claire – odparłam. Nie zamierzałam odejść. Po prostu musiałam to zobaczyć.

Claire spojrzała na moją spuchniętą od płaczu twarz i kiwnęła głową, po jej wargach przesunął się cień uśmiechu.

– Jeśli tak, to przynajmniej mi pomóż. Podaj mi sondę z tamtej tacy.

Podałam jej instrument, a potem powiodłam wierzchem dłoni po zimnym, stężałym policzku Jill. Czemu to nie jest tylko zły sen?

– Rozległe uszkodzenie prawego płata potylicznego – zaczęła mówić Claire do mikrofonu w klapie swojej niebieskiej bluzy – powstałe w wyniku pojedynczego strzału z pistoletu w tył głowy. Brak rany wyjściowej; pocisk nadal tkwi w lewej bocznej komorze. Wypływ krwi minimalny. To dziwne… – mruknęła.

Słuchałam nieuważnie, wciąż patrząc na Jill.

– Drobne oparzeliny od prochu w okolicy włosów i szyi wskazują na strzał z bliska z małokalibrowej broni – mówiła dalej Claire.

Przesunęła ciało. Na monitorze ukazał się otwarty tył czaszki Jill.

Uciekłam wzrokiem w bok. Nie byłam w stanie znieść tego widoku.

– Wyjmuję teraz z lewej komory coś, co wygląda jak fragment małokalibrowego pocisku – mówiła dalej Claire. – Spore pęknięcie, charakterystyczne dla tego rodzaju urazu, ale bardzo mały obrzęk… – Patrzyłam, jak Claire sonduje ranę, a potem wyciąga z niej kawałek metalu i wrzuca go do metalowego naczynia.

Ogarnęła mnie fala wściekłości. Spojrzałam na spłaszczony pocisk kalibru 0.22, pokryty plamkami zakrzepłej krwi.

– Coś mi tu nie gra – stwierdziła Claire i podniosła na mnie wzrok. – Ten obszar powinien być pokryty płynem mózgowo – rdzeniowym, tymczasem tkanka mózgowa nie jest spuchnięta, a krwi jest bardzo mało.

Milczała przez chwilę, po czym dodała:

– Zamierzam otworzyć klatkę piersiową. Nie patrz na to, Lindsay.

– Czemu chcesz to zrobić?

– Coś jest nie w porządku. – Claire przekręciła ciało i sięgnęła po skalpel, po czym wykonała cięcie po linii prostej w dół, zaczynając od góry klatki piersiowej.

Odwróciłam oczy. Nie chciałam zapamiętać takiej Jill.

– Wykonuję standardowe nacięcie mostka – mówiła Claire do mikrofonu. – Otwieram obszar płuc. Przepona miękka, tkanka… w stanie rozkładu, rozpływająca się. Teraz otwieram osierdzie… – Usłyszałam, jak bierze głęboki od dech. – Cholera.

Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wlepiłam oczy w monitor.

– Co tam jest, Claire? Co odkryłaś?

– Nie podchodź – powiedziała, zatrzymując mnie gestem ręki.

Musiała natknąć się na coś przerażającego. Co to mogło być?

– Chryste, Lindsay… – wyszeptała i popatrzyła na mnie. – Jill nie umarła od kuli.

– Niemożliwe!

– Nie ma opuchlizny ani wycieku krwi. – Potrząsnęła głową. – Strzelono do niej, kiedy już nie żyła.

– W takim razie co ją zabiło, Claire?

– Nie jestem tego pewna w stu procentach, ale gdyby mi kazano zgadywać, powiedziałabym, że rycynina.

ROZDZIAŁ 70

Charles Danko budził strach, nawet jeśli się go spotykało w takim miejscu jak hotel Huntington w San Francisco. Pasował do każdego otoczenia. Miał na sobie tweedową marynarkę, koszulę w prążki i rypsowy krawat.

Był w towarzystwie pięknej dziewczyny o bujnych jasno – rudych włosach. Zawsze lubił zaskakiwać ludzi. Kim była ta dziewczyna?

Malowi powiedziano, że musi włożyć marynarkę, a nawet krawat, jeśli uda mu się jakiś znaleźć. Miał tylko jeden, jasno – czerwony z maleńkimi dżetami.

Danko podniósł się i uścisnął dłoń Mała, po czym okrągłym ruchem wskazał salę jadalną.

– Czyż można było wymyślić bezpieczniejsze miejsce dla naszego spotkania niż Huntington?

Spojrzał na swoją towarzyszkę i oboje się roześmiali, ale nie przedstawił jej Malcolmowi.

– Pomysł z rycyniną był genialny – oświadczył Mai. – To wielki dzień: dorwaliśmy Bengosiana! Możemy wyrządzić mnóstwo szkód. Do diabła, możemy w ciągu minuty zmieść tę jaskinię kapitalizmu z powierzchni ziemi. Możemy wejść do hotelu Mark i zabić następną setkę bogatych krwiopijców. Możemy wziąć wózek z drinkami i uśmiercić wszystkich, których poczęstujemy.

– Owszem. Zwłaszcza teraz, gdy już wiem, jak uzyskać koncentrat.

Malcolm kiwnął głową, ale słowa Danka go zaniepokoiły.

– Myślałem, że naszym celem jest G – osiem…

Danko znów spojrzał na dziewczynę. Oboje się uśmiechali, lecz Malcolmowi się wydawało, że były to pełne politowania uśmiechy. Kim ona jest, do cholery? Na ile jest wtajemniczona w ich plany?

– Masz zbyt ograniczone zainteresowania, Mai. Rozmawialiśmy już o tym. Zależy nam przede wszystkim na sterroryzowaniu społeczeństwa i wierz mi, dopniemy swego. Pomoże nam w tym rycynina. Sprawi, że tylko zwierzęta nie będą się bały. – Jego wzrok stwardniał. – Opracowałeś dla mnie system zaopatrzenia w rycyninę?

Malcolm opuścił głowę. Ten człowiek go przerażał.

– Tak.

– I masz zapas materiału wybuchowego?

– Mam tyle, że możemy zmieść Huntington z powierzchni ziemi. Mark również – odparł Mai. W końcu zdecydował się. – Kim ona właściwie jest? – spytał, uśmiechając się niepewnie.

Danko odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.

– Jest genialna, tak jak ty. To nasza tajna broń. Jeszcze jeden nasz żołnierz. Więcej nie musisz wiedzieć. – Spojrzał w oczy dziewczyny. – Zawsze znajdzie się jeszcze jeden nasz żołnierz. Malcolm, i właśnie to powinno budzić strach.

ROZDZIAŁ 71

Michelle słyszała dobiegające z sąsiedniego pokoju głosy. Mai wrócił ze swojego spotkania i Julia wydawała okrzyki radości, jakby wygrała na loterii. Ale ona sama czuła się okropnie.

Zdawała sobie sprawę, że dopuścili się strasznych rzeczy. Ostatnie morderstwo ciążyło jej jak kamień. Ta piękna, niewinna kobieta… Przestała myśleć o Charlotte Lightower i ich służącej, które zginęły w wybuchu; znalazła ulgę w tym, że przynajmniej dzieci ocalały. Natomiast Lightower i Bengosian byli winnymi, chciwymi śmieciami, którzy ponieśli zasłużoną karę.

Wszyscy, prócz tej jednej kobiety. Co takiego zrobiła, że znalazła się na liście? Czy dlatego musiała umrzeć, że była prokuratorem i pracowała dla państwa? Jak to wytłumaczył jej Mai? „Ona ma posłużyć do wywołania wrażenia, do pokazania naszych możliwości”. Michelle nie do końca mu uwierzyła. Mai nigdy nie mówił jej wszystkiego.

Biedna kobieta. Kiedy ją zmusili, by wsiadła do ciężarówki, wiedziała, że zostanie zabita. Mimo to nie okazała strachu. Michelle była pełna podziwu dla jej odwagi. Nawet nie wiedziała, dlaczego ma umrzeć. Nie powiedziano jej tego.

Zaskrzypiały drzwi i do pokoju wszedł Mai. Wyraz triumfu na jego twarzy sprawił, że po jej plecach przebiegł dreszcz. Śmierdział alkoholem i papierosowym dymem.

– Co się stało mojej przyjaciółeczce? – zapytał, kładąc się obok niej na łóżku.

– Dziś nie… – zaprotestowała. Poczuła wzbierający w piersi bunt.

– Dziś nie? – Mai wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.

Michelle usiadła.

– Nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego ta kobieta musiała umrzeć? Co ona komukolwiek zrobiła?

– Rzecz w tym, co oni wszyscy robią. – Mai pogłaskał ją po włosach. – Wszyscy służą złemu panu, kochanie. Ta kobieta reprezentowała zdeprawowane państwo, sankcjonujące zbrodniczą grabież świata. Brała w tym udział, Michelle. Czołgi w Iraku, Grumman, Dow Chemical i Światowa Organizacja Handlu to też ona. Niech cię nie zwiedzie to, że tak niewinnie wyglądała.

– W wiadomościach mówili, że zamykała morderców. Oskarżała też dyrektorów wielkich kompanii, mających na sumieniu przestępstwa gospodarcze.

– Powiedziałem ci, żebyś nie wierzyła wiadomościom, Michelle. Czasem zdarza się, że umierają także ludzie, którzy są pożyteczni. Zapamiętaj to sobie.

Spojrzała na niego z przerażeniem. Zaczął ją dławić kaszel. Grzebała w łóżku, szukając inhalatora, ale Mai przytrzymał jej rękę.

– Coś ty sobie myślała, Michelle? Że kiedy zabijemy paru miliarderów, będziemy mieli sprawę z głowy? Walczymy z państwem, które nie przewróci się tak łatwo i nie umrze.

Michelle z trudem nabrała powietrza. Nagle uświadomiła sobie, że jest inna niż Mai – inna niż oni wszyscy. Mai nazywał ją cnotką, ale się mylił. Cnotka nie zrobiłaby takich okropnych rzeczy jak ona. Znów zaświstało jej w płucach.

– Proszę, podaj mi inhalator.

– Muszę być pewny, że mogę ci ufać, kochanie. – Wziął inhalator i zaczął się nim bawić, obracając go w palcach.

Oddychała coraz ciężej i bardziej nierówno. To była wina Mała – strasząc ją, pogarszał jej stan. Nie wiedziała, do czego był zdolny.

– Dobrze wiesz, że możesz mi ufać, Mai – wyszeptała.

– Wiem, Michelle, ale to nie ja mam wątpliwości. Chodzi o człowieka, dla którego pracujemy, kochanie. Charles Danko nie jest tak wyrozumiały jak ja. Ale właśnie dzięki jego bezwzględności będziemy mogli pobić wroga jego własną bronią. To geniusz.

Wyrwała mu z ręki inhalator, wsadziła końcówkę do ust i dwukrotnie nacisnęła zaworek, wtryskując do płuc kojący spray.

– Czy wiesz, jaka fantastyczna jest rycynina? – Mai uśmiechnął się. – Można wprowadzić ją do krwi na sto sposobów. – Wykonał wskazującym palcem ruch, jakby naciskał zawór wyimaginowanego inhalatora. – Czszt, czszt. – W oczach miał błysk, jakiego nigdy przedtem u niego nie widziała. – Raz na zawsze doprowadziłaby twoje płuca do porządku, kochanie. Wystarczyłoby jedno czszt, czszt.

ROZDZIAŁ 72

W ratuszu od rana trwał sądny dzień. Odkąd zaczęłam pracować w policji, jeszcze nigdy dotąd nie panowała tu taka napięta atmosfera.

Zamordowano zastępcę prokuratora okręgowego. To była już trzecia ofiara Augusta Spiesa.

Nim wybiła szósta rano, zaroiło się od agentów federalnych: FBI, Departament Sprawiedliwości, ludzie z brygady antyterrorystycznej. W sali konferencyjnej na piątym piętrze tłoczyli się reporterzy, czekając na komunikat. Na pierwszej stronie „Examinera” ukazał się artykuł opatrzony dramatycznym tytułem: KTO NASTĘPNY?

Czytałam jeden z raportów z miejsca zamordowania Jill, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Zdziwiłam się, widząc Joego Santosa i Phila Martellego.

– Przykro nam z powodu pani Bernhardt – rzekł Santos, wchodząc do środka.

Odłożyłam papiery na bok i kiwnęłam głową.

– To miło z waszej strony, że przyszliście. Martelli wzruszył ramionami.

– Prawdę mówiąc, nie dlatego tu jesteśmy, Lindsay.

– Postanowiliśmy jeszcze raz przejrzeć dane dotyczące Hardawaya – powiedział Santos. Usiadł i wyjął manilową kopertę. – Doszliśmy do wniosku, że facet z takim kontem musiał gdzieś wypłynąć.

Wyjął z koperty plik czaro – białych fotografii.

– To są zdjęcia z wiecu, który odbył się sześć miesięcy temu, dwudziestego drugiego października. Obserwowaliśmy ten wiec.

Fotografie były ogólnymi widokami tłumu; zrobiono je bez intencji wychwytywania kogokolwiek. Jedna z twarzy została zakreślona kółkiem. Jasne włosy, wąski podbródek, rzadka bródka. Mężczyzna miał na sobie ciemną panterkę, dżinsy i szal sięgający do kolan.

Krew zaczęła we mnie żywiej krążyć. Podeszłam do mojej planszy i porównałam twarz ze zdjęciami FBI, zrobionymi przed pięciu laty w Seattle.

Stephen Hardaway.

Sukinsyn był tu sześć miesięcy temu.

Phil Martelli mrugnął do mnie.

– To jeszcze nie wszystko. Dopiero teraz zobaczysz coś naprawdę interesującego.

Rozłożył na biurku kilka fotografii z innego wiecu. Znów był na nich Hardaway. Obejmował ramieniem kogoś, kogo znałam.

Rogera Lemouza!

ROZDZIAŁ 73

Pół godziny później zatrzymałam samochód na Durant Avenue, przed południowym wejściem na teren uniwersytetu. Wbiegłam do Dwinelle Hall, gdzie mieściło się biuro Lemouza.

Profesor był w swoim gabinecie. Miał na sobie tweedową marynarkę i białą lnianą koszulę i rozmawiał ze studentką o opadających na ramiona rudych włosach.

– Koniec imprezy – oświadczyłam.

– Ach, to pani porucznik. – Uśmiechnął się. Ten protekcjonalny ton i dystyngowany akcent śródziemnomorski, etoński lub oksfordzki albo diabli wiedzą jaki.

– Właśnie mówiłem Annette, iż Foucault twierdzi, że wykorzystywanie klas społecznych przez warstwy rządzące zawsze dotyczyło obu płci.

– Konsultacja skończona, moja droga. – Rzuciłam studentce spojrzenie, które mówiło: „Za dziesięć sekund ma cię tu nie być, rudzielcu” – i rzeczywiście tyle czasu zajęło jej zebranie książek i wyjście. Musiałam przyznać, że ma charakter, bo zatrzymała się przy drzwiach i pokazała mi środkowy palec. Odpowiedziałam jej tym samym gestem.

– To dla mnie prawdziwy zaszczyt znów panią oglądać. – Lemouz sprawiał wrażenie całkowicie rozluźnionego. Usiadł wygodniej na krześle. – Domyślam się, że w obliczu smutnych wydarzeń, o których mówiono w porannych wiadomościach, tematem naszej rozmowy nie będzie rozwój ruchów kobiecych, tylko polityka.

– Obawiam się, że źle pana oceniłam, Lemouz. – Nie usiadłam. – Myślałam, że jest pan trzeciorzędnym kabotyńskim agitatorem, a tymczasem okazał się pan zawodnikiem pierwszej ligi.

Założył nogę na nogę i obdarzył mnie protekcjonalnym uśmiechem.

– Obawiam się, że nie wiem, o czym pani mówi.

Wyjęłam kopertę ze zdjęciami zrobionymi przez Santosa.

– Cieszy mnie, Lemouz, że udało mi się uratować twoją dupę przed federalnymi. Ale podałam im twoje nazwisko, więc jeśli znów się spotkamy, to tym razem w więzieniu.

Lemouz rozparł się na krześle, rozbawiony uśmiech nie schodził z jego twarzy.

– Pani mnie ostrzega, pani porucznik. Czemu pani to robi?

– Na jakiej podstawie sądzi pan, że go ostrzegam?

Wyraz jego twarzy się zmienił. Nie miał pojęcia, ile o nim wiem. Podobała mi się ta sytuacja.

– To śmieszne – rzekł po chwili, kręcąc głową. – Pani wspaniała konstytucja jest ślepa na krzywdę ludzi, którzy noszą czadory lub mówią z innym akcentem… ale za to potrząsa groźnie pięścią, gdy chodzi o paru chciwych menedżerów i piękną panią prokurator.

Udałam, że nie słyszałam tego.

– Chciałabym coś panu pokazać, Lemouz.

Otworzyłam kopertę i położyłam na biurku otrzymane z FBI zdjęcie Stephena Hardawaya. Lemouz wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może go gdzieś widziałem… trudno mi powiedzieć gdzie. Czy to nasz student?

– Nie uwierzył mi pan, Lemouz. – Położyłam przed nim następne zdjęcie, potem drugie i trzecie, zrobione przez Santosa i Martellego i ukazujące stojących obok siebie Hardawaya i Lemouza. Ręka Hardawaya spoczywała na ramieniu profesora. – Co pan powie na to? Potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia. To stare fotografie. Myślę, że to jeden z naszych wykładowców, który został aresztowany dziewiątego listopada ostatniej jesieni. Uczestniczył w kilku naszych wiecach, ale więcej go nie spotkałem. Nie znam go.

– To mi nie wystarcza – naciskałam.

– Nie wiem, pani porucznik. Mówię szczerze. O ile dobrze pamiętam, pochodził z północy. Z Eugene albo z Seattle. Kręcił się przy nas przez pewien czas, ale zdaje się, że to go znudziło.

Pomyślałam, że tym razem pewnie mówi prawdę.

– Pod jakim nazwiskiem występował?

– Nie Hardaway. Malcolm coś tam… chyba Dennis. Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje.

Miałam wielką ochotę zobaczyć, jak pęka gładka skorupa pewności siebie Lemouza.

– Zadam panu ostatnie pytanie, ale niech pozostanie między nami, zgoda?

Lemouz skinął głową.

– Oczywiście.

– Co panu mówi nazwisko August Spies?

Zaczerwienił się i zamrugał powiekami.

– Czy to nazwisko, pod którym ci ludzie występują?

Usiadłam na krześle i przysunęłam się do niego. Do tej pory nikomu nie ujawniliśmy tego nazwiska. Ale on je znał. Poznałam to po jego twarzy.

– Profesorze Lemouz, kim jest August Spies?

ROZDZIAŁ 74

– Co pani wie o masakrze w Haymarket? – zapytał mnie takim tonem, jakby egzaminował swojego studenta.

– O tej, która miała miejsce w Chicago?

– Właśnie, pani porucznik. – Kiwnął z uznaniem głową. – Teraz stoi tam pomnik upamiętniający to wydarzenie. Pierwszego maja tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku na Michigan Avenue odbyła się masowa demonstracja robotników… było to największe zgromadzenie ludu pracującego w historii Stanów Zjednoczonych. Osiemdziesiąt tysięcy robotników, kobiety i dzieci również. Od tamtej pory pierwszy maja jest na całym świecie oficjalnym świętem klasy robotniczej. Na całym świecie – dodał z naciskiem – oczywiście z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych.

– Wróćmy do rzeczy. Nie chodzi mi o politykę.

– Demonstracja miała pokojowy charakter – ciągnął Lemouz. – W następnych dniach przyłączało się do niej coraz więcej strajkujących robotników. Trzeciego dnia policja otworzyła ogień do tłumu. Zginęło dwóch protestujących. Zorganizowano kolejną demonstrację w okolicy Haymarket Square. Na ulicach Randolph i Des Plaines. W przemówieniach ostro krytykowano rząd. Burmistrz kazał policji rozpędzić zgromadzenie. Falanga stu siedemdziesięciu sześciu gliniarzy z Chicago wkroczyła na plac i zaatakowała tłum pałkami. Potem policjanci otworzyli ogień. Kiedy opadł kurz, okazało się, że siedmiu policjantów i czterech protestujących nie żyje. Policja potrzebowała kozła ofiarnego. Zgarnięto ośmiu przywódców robotniczych, niektórych z nich nawet nie było tego dnia na placu.

– Co to wszystko ma do rzeczy?

– Jednym z nich był nauczyciel… nazywał się August Spies. Odbył się sąd, po którym wszyscy zostali powieszeni. Później okazało się, że August Spies w ogóle nie był tego dnia na Haymarket. Stojąc już na szubienicy, powiedział; „Jeśli wam się zdaje, że wieszając nas, stłumicie ruch robotniczy, to nas powieście. Gdziekolwiek się znajdziecie, ziemia zapali się wam pod nogami. Niech cały świat usłyszy głos ludu”. – Lemouz spojrzał mi w oczy. – To mało znane w tym kraju słowa, ale bez wątpienia bardzo inspirujące, czego dowodzi obecna sytuacja.

ROZDZIAŁ 75

W tym miejscu wkrótce zginie wielu ludzi.

Charles Danko siedział pod gigantyczną fontanną w lśniącym szklanym atrium Rincon Center, mieszczącym się w śródmieściu w pobliżu Bay Bridge, przy przecznicy Market Street, udając, że czyta „Examinera”. Z wysokości dwudziestu pięciu metrów spadała w dół kaskada wody, która rozpryskiwała się w płytkiej sadzawce, tworząc zapierający dech w piersiach widok.

Amerykanie lubią się bać, pomyślał. Lubią strach w swoich filmach, w swoim poparcie, nawet w swoich supermarketach. Zrobię tak, żeby się bali. Żeby się bali o swoje życie.

Wkrótce będzie tu pełno ludzi. Do restauracji Rincon Center zwali się lunchowy tłum tysiąca lub więcej pracowników biur prawniczych, agencji nieruchomości i doradztwa finansowego, skupionych w Dzielnicy Bankowej.

Szkoda, że nie można tego trochę odłożyć, pomyślał z westchnieniem. Tak długo czekał na ten moment i tak często tu przychodził, że Rincon Center stało się jednym z jego ulubionych miejsc w San Francisco.

Udawał, że nie zwraca uwagi na dobrze ubranego czarnego mężczyznę, który usiadł koło niego, twarzą do fontanny. Wiedział, że człowiek ten był weteranem wojny w zatoce i mimo iż po powrocie do kraju wpadł w depresję, był godny zaufania.

– Mai powiedział, że mam do pana mówić „profesorze” – szepnął kątem ust czarny.

– Masz na imię Robert, prawda? – upewnił się Danko.

Czarny mężczyzna kiwnął głową.

Kobieta, która codziennie między dziesiątą a dwunastą dawała koncert na wielkim fortepianie, stojącym pośrodku sali, zaczęła grać. Melodia z Upiora w operze wypełniła ogromną przestrzeń atrium.

– Wiesz, kogo szukać? – spytał Danko.

– Wiem – odparł mężczyzna głosem, w którym brzmiała pewność siebie. – Wykonam zadanie. Niech pan się nie martwi. Jestem doskonałym żołnierzem.

– Ważne, żebyś nie pomylił tego człowieka z nikim innym – rzekł Danko. – Wejdzie do sali mniej więcej dwadzieścia po dwunastej. Przejdzie środkiem, może położy jakieś drobne przy pianistce, a potem pójdzie do Yank Sing.

– Skąd pan wie, że ten facet tu przyjdzie?

Danko dopiero teraz spojrzał na siedzącego obok mężczyznę.

Uśmiechnął się.

– Widzisz tę kaskadę wody, Robercie? Spada z wysokości dwudziestu pięciu metrów. Wiem to dokładnie, bo siedziałem w tym miejscu wiele razy. Obliczyłem kąt między linią wyprowadzoną ze środka sadzawki i drugą, prostopadłą do jej podstawy. Z tego łatwo już było wyliczyć wysokość kaskady. Czy wiesz, ile dni spędziłem, patrząc na tę fontannę? Nie martw się, Robercie, na pewno przyjdzie. – Podniósł się, zostawiając swoją aktówkę. – Dzięki, Robercie. Jesteś bardzo dzielny. Robisz coś, na co odważyliby się tylko nieliczni. Powodzenia, przyjacielu. Będziesz bohaterem dnia. – I przysłużysz się w ten sposób mojemu celowi, dodał w myślach.

ROZDZIAŁ 76

W zimne deszczowe popołudnie pożegnaliśmy Jill na cmentarzu w Highland Park w Teksasie. Wiele razy musiałam się żegnać z kimś, kogo kochałam, ale jeszcze nigdy nie czułam się tak wyjałowiona i otępiała. I tak oszukana.

Kaplica była nowoczesnym budynkiem ze szkła i cegły, z wysokim, pełnym światła prezbiterium. Rabinem była kobieta, co na pewno podobałoby się Jill. Zjawili się wszyscy: komendant Tracchio, prokurator okręgowy Sinclair, współpracownicy z jej biura, Claire, Cindy i ja. Do tego grupa koleżanek z liceum i college’u, z którymi Jill utrzymywała kontakt. Był też oczywiście Steve, lecz nie potrafiłam się zmusić, żeby z nim porozmawiać.

Zajęliśmy miejsca. Chór odśpiewał ulubioną arię Jill z opery Turandot.

Bennett Sinclair wygłosił krótką mowę. Zaznaczył, że Jill była najbardziej oddanym swoim obowiązkom prokuratorem w jego zespole.

– Mówiono o niej, że jest twarda. I rzeczywiście była twarda, ale niewystarczająco, by jej człowieczeństwo i szacunek dla ludzi nie odbiły się na niej samej. Wielu z nas straciło dobrego przyjaciela – zacisnął wargi – a miastu San Francisco ubył wspaniały prawnik.

Koleżanka ze Stanfordu pokazała wszystkim fotografię Jill w drużynie piłkarskiej, która dotarła do krajowego finału. Rozśmieszyła wszystkich, mówiąc, że Jill żartowała zawsze, że wspólna sypialnia jest jak gra w dwóch ligach, ale wkrótce się dowiedziały, iż rzeczywiście potrafi połączyć te dwie rzeczy.

Podniosłam się i również powiedziałam parę słów.

– Wszyscy myśleliśmy o Jill Meyer Bernhardt jako o osobie pewnej siebie, osobie, której przeznaczeniem było odnoszenie sukcesów. Była najlepszą studentką prawa na uniwersytecie. W prokuraturze okręgowej uzyskała najwięcej wyroków skazujących. W pojedynkę zdobyła szczyt Sultan’s Spire w Moabicie. Ceniłam ją jednak nie tylko z powodu tych osiągnięć, lecz przede wszystkim jako przyjaciółkę, kobietę, której największym pragnieniem było po prostu wydanie na świat dziecka, a nie skazywanie przestępców czy głośne rozprawy. To była prawdziwa Jill, ta, którą najbardziej kochałam.

Claire weszła powoli na podium, chwilę posiedziała w milczeniu, po czym zagrała na wiolonczeli. Towarzyszył jej chór, śpiewając Loving Arms, ulubioną piosenkę Jill. Ileż to razy śpiewałyśmy tę piękną piosenkę, spotykając się po pracy U Susie, w podlanej margaritami harmonii. Claire miała zamknięte oczy, a dźwięki wiolonczeli i miękkie głosy chóru w tle były wspaniałym hołdem dla Jill.

Kiedy zabrzmiała ostatnia zwrotka, żałobnicy wzięli trumnę na ramiona. Rodzina Jill ze śladami łez na twarzach wstała, by za nią podążyć.

Kilkoro z nas zaczęło klaskać. Z początku tylko my, potem, w miarę jak orszak przechodził coraz dalej, dołączali do nas inni. Gdy trumna dotarła do drzwi, żałobnicy zatrzymali się na moment, jakby chcieli, żeby Jill usłyszała ten aplauz.

Patrzyłam na Claire. Łzy ciekły mi po twarzy tak obficie, iż wydawało się, że nigdy się nie skończą. Miałam ochotę krzyknąć: „Wstań, Jill!”. Claire usiadła na swoim miejscu i wzięła mnie za rękę. Siedząca po drugiej stronie Cindy zrobiła to samo.

Powiedziałam w myślach: „Śpij spokojnie, Jill. Znajdę tego sukinsyna”.

ROZDZIAŁ 77

Cindy wróciła do domu po północy. Oczy ją piekły, czuła się odrętwiała. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła pogodzić się ze stratą Jill.

Zdawała sobie sprawę, że nie zaśnie. Lampka na automatycznej sekretarce błyskała. Cindy przez cały dzień nie odbierała napływających wiadomości. Powinna sprawdzić pocztę e-mailową może to pozwoli jej na chwilę oderwać myśli od Jill.

Włączyła komputer i przeczytała pierwszą stronę „Chronicie”. Tematem dnia była rycynina, która zabiła Jill. Śmierć zastępcy prokuratora okręgowego od trucizny i śmierć Bengosiana wywołały panikę w mieście. Powtarzały się pytania: czy rycynina jest łatwo dostępna? Jakie są objawy zatrucia? Jakie mogą być skutki, jeśli się dostanie do systemu wodociągów? Czy istnieje antidotum? Ilu ludzi w San Francisco może zginąć?

Właśnie zabierała się do poczty elektronicznej, kiedy nadeszła nowa wiadomość. Hotwax 1199.

Nie trać czasu na próby zlokalizowania nas, zaczynał się tekst.

Cindy zamarła.

Nie musisz zapisywać adresu. Należy do szóstoklasisty z miasta Dublin w stanie Ohio, który nazywa się Marion Delgado i nawet nie wie, że wysyłam tę wiadomość. Czy wiesz, kim jestem?

Tak – odpisała Cindy. – Wiem, kim jesteś. Jesteś sukinsynem, który zabił moja przyjaciółkę Jill. Dlaczego do mnie piszesz?

Jutro nastąpi nowe uderzenie – brzmiała odpowiedź. - Inne niż poprzednie. Zginie wielu ludzi. Całkowicie niewinnych.

Gdzie? – wystukała Cindy. Czekała w napięciu. – Napisz gdzie. Proszę!

Szczyt G-8 ma zostać odwołany. Powiedziałaś, że chcesz pomóc, więc zrób to, do cholery! Ci ludzie, ten rząd, mają się przyznać do swoich zbrodni. Do mordowania niewinnych ludzi po to, by zdobyć ropę. Międzynarodowi łupieżcy są na wolności i polują na biednych na całym świecie. Powiedziałaś, zechcesz rozgłosić nasze przesłanie, więc dajemy ci szansę. Spraw, żeby ci złodzieje i mordercy natychmiast zaprzestali swojej zbrodniczej działalności.

Nastąpiła przerwa. Cindy nie była pewna, czy jej rozmówca nadal gdzieś tam jest. Nie wiedziała, co dalej robić.

Ale po chwili na ekranie zaczęły się pojawiać nowe słowa.

Musisz doprowadzić do tego, żeby przyznali się do swoich zbrodni. To jedyny sposób uratowania od śmierci niewinnych ludzi.

To zdanie brzmi już inaczej, pomyślała Cindy. Nadawca najwyraźniej wyciągał rękę. Może była w tym odrobina poczucia winy lub rozsądku, mogąca zahamować terror?

Mam wrażenie, że chciałbyś powstrzymać to szaleństwo – wystukała. – Napisz, proszę, co ma się wydarzyć. Nie wolno zabijać niewinnych ludzi!

Nie było odpowiedzi.

– Cholera! – Cindy rąbnęła pięścią w klawiaturę. Czuła, że chcą ją jedynie wykorzystać do rozpropagowania swojego przesłania.

Po chwili napisała: Dlaczego zabiliście Jill Bernhardt? Jaką zbrodnię popełniła? Kradła ropę? Propagowała globalizm? Chcę wiedzieć!

Minęło trzydzieści sekund. Potem minuta. Przypuszczała, że rozmówca się zniechęcił. Nie powinna tak reagować. Jej osobisty gniew czy żal był mniej ważny.

Zrezygnowana, oparła czoło o monitor. Kiedy podniosła głowę, ze zdumieniem przetarła oczy. Na ekranie widniały dalsze słowa.

Jill Bernhardt nie miała nic wspólnego z G-8. Musiała umrzeć z innego powodu. To była osobista sprawa.

ROZDZIAŁ 78

Zgodnie z zapowiedzią otrzymaną przez Cindy, tego dnia miał nastąpić kolejny atak, mający spowodować śmierć wielu ludzi, a jak dotąd anonimowy rozmówca ani razu jej nie okłamał.

W nocy nie mogłam zmrużyć oka. Patrząc, jak wstaje nowy dzień, czułam straszliwą bezradność. Byłam pewna, iż pomimo całej potęgi Stanów Zjednoczonych, pomimo czujności, ostrzeżeń i całej armii policjantów, których mogliśmy postawić na ulicach, pomimo mojego doświadczenia w tropieniu zbrodniarzy – August Spies dziś znów uderzy. Nie mogliśmy zrobić niczego, by go powstrzymać.

Świt zastał mnie w Kryzysowym Centrum Dowodzenia, jednym z owych „dyskretnych” punktów, założonym w Hunter’s Point, w stojącym na uboczu i niczym niewyróżniającym się bloku z pustaków na placu składowym portu. Był tam wielki pokój pełen monitorów i sprzętu elektronicznego najnowszej generacji. Wszyscy zastanawiali się gorączkowo, co nam zamierza zgotować August Spies.

Był Joe Molinari, burmistrz, Tracchio, szefowie oddziałów straży pożarnej i kryzysowej służby medycznej. Zgromadziliśmy się wokół „stołu wojennego”.

Przyjechała również Claire. Wszyscy byli rozwścieczeni ostatnim ostrzeżeniem, które zapowiadało, że w następnym ataku na szeroką skalę zostanie użyta rycynina. Molinari miał w pogotowiu zespół toksykologów.

Po nocnej naradzie postanowiliśmy ujawnić prasie nazwisko i rysopis Hardawaya. Do tej pory nie zdołaliśmy go zlokalizować, a sytuacja znacznie się pogorszyła. Dobro śledztwa ustąpiło miejsca bezpieczeństwu publicznemu. Byliśmy pewni, że Hardaway grał w tym wszystkim jakąś rolę i był w najwyższym stopniu niebezpieczny.

Podobizna Hardawaya towarzyszyła najważniejszej informacji dnia wszystkich trzech sieci telewizyjnych. Było to coś w rodzaju szarpiącego nerwy odliczania minut przed katastrofą, jak w mrożącym krew w żyłach filmie sensacyjnym – z tą różnicą, że wszystko to działo się naprawdę. Myśl, że lada moment w mieście wybuchnie bomba albo rozrzucona zostanie trucizna, być może z samolotu, przerażała znacznie bardziej niż najlepiej wyreżyserowana fikcja.

Zanim minęła siódma, zaczęły napływać pierwsze doniesienia na temat Hardawaya. Zadzwonił urzędnik, który był pewien, że dwa tygodnie wcześniej widział go w całodobowym supermarkecie w Oakland. Telefonowano ze Spokane, Albuquerque, nawet z New Hampshire. Które z nich były prawdziwe? Należało sprawdzić wszystkie.

Molinari rozmawiał z kimś ze Światowej Organizacji Handlu o nazwisku Ronald Kuli.

– Proponuję, żebyśmy ogłosili coś w rodzaju komunikatu – powiedział. – Światowa Organizacja Handlu nie przyznaje racji kontestatorom, ale zastanowi się nad ich argumentami, jeśli zaprzestaną przemocy. To da nam trochę czasu. Może nawet uratuje niejedno życie.

Kiedy uzyskał zgodę, zgłosił chęć przygotowania komunikatu. Powiedziano mu jednak, że tekst będzie musiał zostać zatwierdzony przez Waszyngton i przez Światową Organizację Handlu.

Ta cała biurokracja! A tymczasem zegar tykał. Lada chwila mogło nastąpić uderzenie.

I nastąpiło. Dokładnie tak, jak zapowiadał e-mail.

O godzinie 8.42 rano. Nigdy nie zapomnę tego momentu.

ROZDZIAŁ 79

„Dzieci ze szkoły podstawowej w Redwood City zachorowały po napiciu się wody…” – brzmiało pierwsze złowieszcze doniesienie.

Wszyscy zamarli. Była 8.42. Molinari w ciągu kilku sekund połączył się z kierownikiem szkoły i zarządził natychmiastową ewakuację dzieci. Claire, z bezprzewodowym telefonem przy uchu, próbowała dodzwonić się do karetki pogotowia wiozącej dzieci, które zachorowały.

Jeszcze nigdy nie widziałam podobnego popłochu wśród ludzi najbardziej odpowiedzialnych za miasto. Molinari wydawał kierownikowi szczegółowe instrukcje: „Nikomu nie wolno tknąć wody, dopóki nie przyjedziemy. Wszyscy mają natychmiast opuścić szkołę”.

Wysłał do Redwood City helikopter z kilkoma agentami FBI. Połączono nas z ekspertem w dziedzinie toksykologii. „Jeśli to rycynina, należy się spodziewać konwulsji i rozległego zwężenia oskrzeli z silnymi objawami podobnymi do grypowych” – powiedział.

Claire zadzwoniła do pielęgniarki szkolnej. Przedstawiwszy się, powiedziała:

– Proszę mi szczegółowo opisać objawy u chorych uczniów.

– Nie wiem, co to jest – usłyszeliśmy w głośnikach przestraszony głos pielęgniarki. – Dzieci nagle dostały silnych mdłości i wysokiej temperatury, sięgającej czterdziestu stopni Celsjusza. Wystąpiły też bóle brzucha i wymioty.

Jeden z helikopterów zdążył już dolecieć na miejsce. Krążył teraz nad szkołą, przekazując widok z lotu ptaka. Dzieci, prowadzone przez nauczycieli, opuszczały szkołę wszystkimi wyjściami. Przed budynkiem zgromadził się tłum przerażonych rodziców.

Radio policyjne podało następny komunikat. W San Leandro na placu budowy jeden z robotników stracił przytomność. San Leandro leżało po drugiej stronie zatoki. Nie wiedziano, czy był to atak serca, czy coś innego.

Śledziliśmy akcję ratowniczą, gdy na jednym z kanałów telewizyjnych prezenter wiadomości oznajmił: „Przerywamy program, żeby nadać wiadomość z ostatniej chwili: w Redwood City ewakuowano miejscową szkołę podstawową. Dzieci zostały przewiezione do pobliskiego szpitala z objawami zapaści i gwałtownych wymiotów, wskazujących na możliwość zatrucia toksyczną substancją. Fakt ten, wobec ostrzeżenia o mającym dziś nastąpić zamachu terrorystycznym…”.

Molinari zadzwonił do kierownika szkoły:

– Czy zdiagnozowano już chorobę dzieci?

– Jeszcze nie – odparł kierownik.

W szkole nie było już nikogo, ale helikopter nadal nad nią krążył.

Lekarz pogotowia podał nam najświeższe informacje:

– Temperatura u dzieci wynosi trzydzieści dziewięć czterdzieści stopni Celsjusza. Występują również silne mdłości i duszność. Nie wiem, czym są spowodowane. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z podobnymi objawami.

– Należy niezwłocznie pobrać wymaz z nosa i ust – poinstruował go toksykolog. – Zróbcie też zdjęcia klatki piersiowej. Szukajcie oznak ewentualnych obustronnych nacieków w płucach.

– A jak z funkcją płuc? – wtrąciła się Claire. – Częstość oddechów? Wydolność oddechowa?

Przez chwilę czekaliśmy w napięciu na odpowiedź.

– Wygląda na to, że w płucach nie ma zmian.

Claire złapała Molinariego za ramię.

– Słuchaj, wprawdzie nie badałam tych dzieciaków, ale mam wrażenie, że to nie rycynina.

– Na jakiej podstawie tak sądzisz?

– Rycynina powoduje martwicę naczyń. Widziałam takie objawy. Płuca powinny zacząć się rozkładać, bo pierwsze objawy zatrucia występują już po kilku godzinach, prawda, doktorze Taub? – spytała eksperta od toksykologii, który również był na linii.

Ekspert potwierdził.

– Z tego wynika, że dzieci musiały się zatruć w nocy – oświadczyła Claire. – Ponieważ płuca nie wykazują żadnych oznak uszkodzenia, nośnikiem trucizny nie może być tamtejsza woda. Może to być jakiś gronkowiec albo zatrucie strychniną, ale rycyninę wykluczyłabym.

Minuty biegły wolno, gdy czekaliśmy na wyniki pierwszych testów diagnostycznych z Redwood City.

Wezwany do robotnika budowlanego w San Leandro zespół pogotowia ratunkowego zameldował, że pacjent miał atak serca, ale jest już stabilny.

Parę minut później odezwało się Redwood City. Prześwietlenie płuc nie stwierdziło uszkodzenia u żadnego z dzieci. Analiza krwi wykazała obecność enterotoksyny gronkowcowej typu B.

Popatrzyłam na Claire.

– Co to do diabła znaczy? – zapytał burmistrz Fiske.

– Mamy do czynienia z poważną infekcją gronkowcową – powiedziała, odetchnąwszy z wyraźną ulgą. – Ale gronkowiec to nic rycynina.

ROZDZIAŁ 80

W południe w Rincon Center było pełno ludzi. Jedli lunch, przeglądali wyniki sportowe w gazetach, biegali w różne strony z torbami od Gapa i Office Maxa lub odpoczywali pod gigantyczną kaskadą wody, spadającą z lśniącego dachu.

Pianista grał utwór Mariah Carey A Hero comes along… Nikt nie zwracał uwagi ani na artystę, ani na jego muzykę. Była okropna.

Robert siedział, czytając gazetę. Serce waliło mu jak młotem. Myślał o tym, że wreszcie skończył się czas rozmów i kłótni. Nie będzie już czekania na jakąś zmianę. Dziś weźmie swój los we własne ręce. Był pozbawiony wszelkich praw. Po traumatycznych przejściach wojennych tułał się po szpitalach dla weteranów – a potem został ostatecznie odrzucony. To właśnie sprawiło, że stał się tym, kim był teraz.

Dotknął butem swojej skórzanej aktówki, by się upewnić, że jest na miejscu. Przypomniała mu się widziana w telewizji ekranizacja epizodu z okresu wojny domowej. Zbiegłego niewolnika obdarowano wolnością, a potem wcielono do oddziałów Północy. Brał udział w najkrwawszych bitwach tej wojny. Po jednej z nich zauważył wśród konfederackich więźniów swojego dawnego pana, rannego od pocisku artyleryjskiego. Podszedł do niego i powiedział: „Co słychać, massa? Wygląda na to, że teraz ja jestem górą”.

Dokładnie tak samo myślał Robert, wodząc wzrokiem po bezbronnych prawnikach i bankierach, pochłaniających swoje lunche. Teraz ja jestem górą.

W tym momencie do sali wszedł mężczyzna o szpakowatych włosach, na którego Robert czekał. Poczuł przypływ adrenaliny. Chwycił rączkę aktówki i wstał, nie spuszczając oka z mężczyzny – swojego dzisiejszego celu.

To jedna z tych chwil, kiedy wzniosłe mowy, przysięgi i deklaracje zamieniają się w czyn, pomyślał. Rzucił na ziemię gazetę. Wokół fontanny było gęsto od ludzi. Poszedł ku fortepianowi.

Boisz się! Boisz się wprawić koło w ruch – prowokował go wewnętrzny głos.

Nie, odpowiedział sam sobie. Jestem gotów. Jestem gotów od lat.

Zatrzymał się przy fortepianie i czekał. Pianista zaczął nową melodię, tym razem był to utwór Beatlesów, Something. Jeszcze jeden ochłap ze śmietnika białych ludzi.

Uśmiechnąwszy się do rudego fircyka przy fortepianie, Robert wyjął z portfela banknot i włożył go do miseczki.

Pianista kiwnął głową na znak podziękowania.

Robert odwzajemnił ten gest i omal się nie roześmiał, uświadomiwszy sobie fałsz swojej szczodrobliwości. Położył aktówkę koło nogi fortepianu. Kątem oka sprawdził, w jakiej odległości znajduje się jego cel – szpakowaty mężczyzna był jakieś dziesięć metrów z tyłu – i niby przypadkiem potknął się o aktówkę, wpychając ją pod instrument. Weźcie ją sobie, sukinsyny!

Powoli zaczął iść w stronę północnego wyjścia. To jest to, stary. To było to, na co czekał. Sięgnął do kieszeni po ukradziony telefon komórkowy. Cel był oddalony zaledwie o pięć metrów. Przy wyjściowych drzwiach Robert odwrócił się, obejmując wzrokiem całą scenę.

Człowiek o szpakowatych włosach zatrzymał się przy fortepianie, dokładnie tak, jak powiedział profesor. Wyjął z kieszeni jednodolarowy banknot. Z tyłu spadała z sufitu dwudziestopięciometrowa kaskada wody.

Robert przeszedł przez drzwi, oddalił się od budynku i przycisnął na telefonie dwa klawisze: G-8.

W ułamku sekundy świat zamienił się w morze dymu i ognia. Robert jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiej satysfakcji. To była wojna, w której chciał brać udział.

Nie zobaczył błysku wybuchu w środku. Drzwi wyfrunęły na ulicę, a cały budynek zamienił się w zwał popękanego betonu i szkła.

Rozpoczynamy rewolucję, pomyślał Robert i uśmiechnął się do siebie. Teraz ja jestem górą…

ROZDZIAŁ 81

W Kryzysowym Centrum Dowodzenia jeden z telefonistów przy konsolecie radia policyjnego zdarł z uszu słuchawki i krzyknął:

– W Rincon Center wybuchła bomba!

Spojrzałyśmy z Claire na siebie i poczułam się, jakby uciekło ze mnie całe powietrze. Rincon Center, położone w samym sercu gęsto zamieszkanej Dzielnicy Bankowej, będącej siedzibą agencji rządowych i biur rozmaitych firm, było jednym z najpopularniejszych miejsc spotkań w mieście. O tej porze dnia panował tam tłok. Ilu ludzi mogło zginąć?

Nie czekając na raport policyjny o rozmiarze szkód i liczbie ofiar, wybiegłam z Centrum Dowodzenia, a za mną Claire. Wskoczyłyśmy do jej służbowej furgonetki lekarza sądowego. Droga do śródmieścia zajęła nam piętnaście minut, ale nie udałoby się nam przebić przez gąszcz prywatnych samochodów, wozów strażackich i tłum gapiów, zgromadzonych wokół zaatakowanego obiektu dzielnicy. Z meldunków przez radio dowiedziałyśmy się, że bomba wybuchła w atrium, które o tej porze bywało najbardziej zatłoczone.

Zostawiłyśmy furgonetkę na rogu Beale i Folsom i zaczęłyśmy biec. Kiedy byłyśmy jeszcze kilka przecznic od miejsca eksplozji, zobaczyłyśmy dym unoszący się nad Rincon Center.

Musiałyśmy się dostać do wejścia Y od strony Steuart Street, mijając po drodze Red Herring i hotel Harbor Court.

– Niedobrze, cholernie niedobrze, Lindsay – jęczała Claire.

Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, był zapach kordytu. Szklane drzwi wejściowe atrium zostały wyrwane z zawiasów. Zakrwawieni, poranieni potłuczonym szkłem ludzie siedzieli na krawężnikach, próbując wykrztusić dym z płuc. Ze środka wyprowadzano coraz to nowych rannych, co oznaczało, że najgorsze znajduje się wewnątrz.

Nabrałam powietrza.

– Chodźmy. Uważaj na siebie, Claire.

Wszystko było pokryte czarną gorącą sadzą. Dym wżerał się w płuca. Policja starała się zrobić nieco wolnego miejsca. Strażacy gasili coraz to nowe wybuchy ognia.

Claire klęknęła przy kobiecie, która miała spaloną twarz i krzyczała, że nic nie widzi. Minęłam je i weszłam głębiej. W środku atrium, obok Deszczowej Kolumny, która nie przestała spływać do sadzawki, leżało kilka ciał. Co ci wariaci wyprawiają? Czy naprawdę uważają, że tylko takimi metodami mogą zrealizować swój cel?

Wokół kręciło się mnóstwo policjantów, porozumiewających się przez przenośne radiotelefony, ale jeden z nich, bardzo młody, stał bezczynnie, połykając łzy.

Mój wzrok padł na kłębowisko drutów i połamanego drewna w środku atrium – były to szczątki fortepianu. Obok zobaczyłam Nika Magitakosa z ekipy saperskiej. Miał wyraz twarzy, którego nigdy nie zapomnę – tak straszny, że ciarki przeszły mi po grzbiecie.

Podeszłam do niego.

– Wybuch nastąpił w tym miejscu – powiedział, rzucając kawałek zwęglonego drewna na połamany fortepian. – Co za skurwysyny, Lindsay… Ludzie właśnie jedli lunch.

Mimo że nie byłam ekspertem, od razu zorientowałam się, gdzie podłożono bombę. W kręgu o promieniu zatoczonym z miejsca w środku atrium widać było plamy spalenizny, połamane ławki i zniszczone rośliny.

– Dwaj świadkowie twierdzą, że widzieli dobrze ubranego czarnego mężczyznę. Zostawił pod fortepianem aktówkę i odszedł. Prawdopodobnie zastosowali tę samą technikę jak na Marina. C-cztery, z elektronicznym detonatorem, uruchamianym przez telefon.

W tym momencie przybiegła do nas kobieta w mundurze ekipy saperskiej, niosąc coś, co wyglądało jak część rozerwanej wybuchem skórzanej walizeczki.

– Zabezpiecz to – polecił jej Niko. – Mogą być na tym odciski palców, a może nawet znajdziemy rączkę.

– Poczekaj! – zawołałam, gdy już odchodziła. To, co znalazła, było szerokim skórzanym paskiem z zapięciem na zatrzask, zamykającym wieko walizki. Widniały na nim dwie złote litery: A.S.

Poczułam falę mdłości w żołądku. Oni się z nami bawili, drwili sobie z nas. Wiedziałam oczywiście, co znaczą te litery. A.S. August Spies. Odezwała się moja komórka. To była Cindy.

– Jesteś tam, Lindsay? – spytała. – Nic ci się nie stało?

– Jestem. O co chodzi?

– Przyznali się do zamachu – powiedziała. – Zadzwonili do gazety. Rozmówca przedstawił się jako August Spies. Powiedział: „Strzeżcie się za trzy dni! Dzisiaj to była tylko wprawka”.

ROZDZIAŁ 82

Późnym popołudniem uświadomiłam sobie, że przez ostatnie dwie noce nie przespałam nawet jednej godziny. Miałam wrażenie, że wymyka mi się coś ważnego dla prowadzonej przeze mnie sprawy. Byłam tego niemal pewna.

Zadzwoniłam do Cindy i Claire z propozycją spotkania. Byłam tak zmęczona tropieniem Hardawaya, że zatęskniłam do jakiejś odmiany.

Claire spędziła cały dzień w kostnicy na identyfikowaniu ofiar eksplozji w Rincon Center. Do tej pory przywieziono szesnaście trupów, ale spodziewano się następnych. Mimo to Claire zgodziła się przyjść na parę minut do Susie. Miałyśmy spotkać się przy naszym narożnym stoliku.

Zanim jeszcze dojechałam na miejsce, poczułam ich lęk. Czekały na zewnątrz. Zobaczyłam ten lęk na ich twarzach.

– Komunikat na temat Jill jest kluczem do tej sprawy – oświadczyłam i pijąc herbatę, przedstawiłam im moją najnowszą teorię.

– Oskarżano Jill, że służyła państwu – powiedziała zaskoczona Claire.

– Nie o tym komunikacie mówię. Mam na myśli e-mail, który otrzymała Cindy. Było tam zdanie: „Musiała umrzeć z innego powodu”.

– „To była osobista sprawa” – dokończyła Cindy. – Sądzisz, że Jill znała tego człowieka? – zapytała zdziwiona.

– Nie wiem, co o tym sądzić. Wiem tylko, że każda z ofiar została starannie wybrana. Ani jedno z tych zabójstw nie było przypadkowe. Co ich doprowadziło do Jill? Śledzili ją, dowiedzieli się, gdzie mieszka, a potem porwali. Lightower, Bengosian… Coś ich musiało łączyć z Jill.

– Może któryś z jej procesów? – podsunęła Cindy.

Claire nie wyglądała na przekonaną.

Zamilkłyśmy i rozejrzałyśmy się wokół, a potem równocześnie spojrzałyśmy na puste miejsce przy stoliku.

– Smutno tak tu siedzieć, pić herbatę bez Jill i rozmawiać o niej – westchnęła Claire.

– Mam nadzieję, że nam to pomoże – powiedziałam i spojrzałam na nie.

W oczach obydwu moich przyjaciółek zapaliły się nowe błyski.

– No dobrze – kiwnęła głową Claire. – Ale jak?

– Zbadamy jej stare procesy – oświadczyłam. – Spróbuję posadzić nad tym kogoś z personelu Sinclaire’a.

Cindy zmrużyła oczy.

– Czego będziemy szukały?

– Znasz treść e-maila. Czegoś osobistego – odparłam. – Rozejrzyj się, spójrz na ludzi dokoła, na ulicach. Musimy powstrzymać tych sukinsynów.

ROZDZIAŁ 83

Bennett Sinclair przyjął nas w swoim biurze w towarzystwie April, asystentki Jill, i prokurator Wendy Hong, pracującej w jego departamencie. Poprosiłyśmy o materiały procesowe Jill z ostatnich ośmiu lat.

Czekała nas góra papierkowej roboty. Wielkie wózki, podobne do używanych w pralniach, przywiozły nam z archiwum mnóstwo grubych, pozwiązywanych teczek. Ułożono je w wysokich kolumnach w biurze Jill.

Zabrałyśmy się do pracy.

W ciągu dnia prowadziłam śledztwo, starając się zawęzić krąg wokół Hardawaya, a wieczorem i w każdej wolnej chwili schodziłam na dół i przekopywałam się przez akta. Claire i Cindy robiły to samo. Nocami w oknie biura Jill świeciło się światło i wydawało się, że nasza przyjaciółka znowu czuwa na swoim posterunku w ratuszu.

„To osobista sprawa”. Ten fragment e-maila otrzymanego przez Cindy wciąż tkwił w naszych mózgach.

Nie odkryłyśmy jednak niczego. Mnóstwo pracy poszło na marne. Jeżeli w życiu Jill było coś, co miało związek z Augustem Spiesem, to teczki tego nie ujawniały. Ale potwierdzenie tej hipotezy musiało gdzieś istnieć. Tylko gdzie?

W końcu załadowałyśmy ostatnie teczki na wózek i odesłałyśmy je do archiwum.

– Jedź do domu – poradziła mi Claire, sama na ostatnich nogach. – Prześpij się. – Z wysiłkiem podniosła się z krzesła i narzuciła na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy. Położyła mi rękę na ramieniu. – Znajdziemy inny sposób, Lindsay. Jestem pewna.

Miała rację. Potrzebowałam snu bardziej niż czegokolwiek na świecie, nawet bardziej niż gorącej kąpieli. Tyle nadziei wiązałam z naszą akcją! Wróciłam na chwilę do biura i zabrałam swoje rzeczy, po czym wsiadłam do explorera i pojechałam przez Brannan w stronę Potrero. Zatrzymałam się na skrzyżowaniu. Czułam w sobie kompletną pustkę.

Światło się zmieniło, ale nie ruszyłam. Siedziałam, zastanawiając się. Wiedziałam już, że nie pojadę do domu.

Kiedy światło jeszcze raz się zmieniło, zakręciłam w prawo i pojechałam Szesnastą Ulicą w stronę Buena Vista Park. Nie dlatego, że wpadłam na jakiś nowy pomysł, raczej z braku czegoś lepszego do roboty.

Coś łączyło Augusta Spiesa i Jill, tego byłam pewna. Sęk w tym, że nie wiedziałam co.

Gdy znalazłam się na miejscu, stwierdziłam, że domu strzeże tylko jeden młody policjant. Wejście na schody było zagrodzone taśmą. Znudzony funkcjonariusz wydawał się zadowolony z mojej niespodziewanej wizyty. Okazawszy mu odznakę, weszłam do środka.

ROZDZIAŁ 84

Miałam uczucie, że popełniam świętokradztwo – chodząc po domu, w którym tyle razy byłam, świadoma, że moja przyjaciółka nie żyje. Parasolka Jill… miska Otisa… sterta gazet – widok tych wszystkich rzeczy sprawił, że ogarnęło mnie straszliwe przygnębienie. Tęskniłam do Jill bardziej niż kiedykolwiek.

Weszłam do kuchni. Na starym sosnowym biurku leżały papiery, w takim samym porządku, w jakim zostawiła je Jill. Notatka dla Ingrid, jej gosposi, napisana tak dobrze znanym mi charakterem. Kilka rachunków. Można by myśleć, że moja przyjaciółka nadal tu mieszka.

Poszłam po schodach na górę, a potem korytarzem do gabinetu Jill. Tam pracowała, tam spędzała większą część czasu. To był jej azyl.

Usiadłam za biurkiem Jill. Czułam jej zapach. Zapaliłam antyczną mosiężną lampę. Na biurku leżało kilka listów. Jeden z nich był od jej siostry Beth. Kilka fotografii: Jill, Steve i Otis w Moabicie.

Po co tu przyszłaś, Lindsay? – zapytałam samą siebie. Co masz nadzieję znaleźć? Coś z podpisem Augusta Spiesa? Nie bądź naiwna.

Otworzyłam jedną z szuflad biurka. Teczki, reklamy wycieczek, wykaz służbowych podróży lotniczych.

Wstałam i podeszłam do półki z książkami. The Voyage of the Narwhal, The Corrections, opowiadania Eudory Welty. Jill zawsze lubiła dobre książki. Zawsze zastanawiałam się, skąd brała na nie czas. Ale jakoś go znajdowała.

Pochyliwszy się, otworzyłam szafkę pod półką. Były w niej pudełka ze starymi zdjęciami. Z wycieczek, z wesela jej siostry, a nawet jeszcze z czasów college’u.

Popatrzyłam na jej fotografię: kędzierzawe włosy, miękkie i delikatne, lecz mocne. Uśmiechnęłam się do niej. Usiadłam na drewnianej podłodze i przejrzałam zdjęcia. Boże, jak mi ciebie brak, Jill.

Zobaczyłam stary folder w kształcie akordeonu, starannie obwiązany elastycznym sznurkiem. Otworzyłam go. Wewnątrz było mnóstwo staroci, które mnie zdumiały. Listy, zdjęcia, świadectwa ze szkoły. Zaproszenie na ślub jej rodziców.

Była również teczka pełna wycinków prasowych. Przejrzawszy je, stwierdziłam, że dotyczyły głównie jej ojca.

Jej ojciec również był prokuratorem – najpierw tu, w tym mieście, potem w Teksasie. Jill powiedziała mi, że nazywał ją swoim małym Drugim Fotelem. Umarł przed paroma miesiącami i wszystkie widziałyśmy, jak bardzo z tego powodu cierpiała. Treść większości wycinków była związana ze sprawami, nad którymi pracował, albo zajmowanymi przez niego stanowiskami.

Natknęłam się na stary, pożółkły artykuł. Zastanowiło mnie, dlaczego się tu znalazł.

„San Francisco Examiner”. 17 września 1970.

Nagłówek brzmiał: WYZNACZENIE PROKURATORA W SPRAWIE DOTYCZĄCEJ ZAMACHU BOMBOWEGO BNA.

BLACK NATIONAL ARMY, armia narodowa kolorowych. BNA było radykalną grupą działającą w latach sześćdziesiątych, znaną z rozbojów i napadów z bronią w ręku.

Przeczytałam artykuł. Nazwisko prokuratora sprawiło, że ciarki przeszły mi po plecach. Robert Meyer. Ojciec Jill.

ROZDZIAŁ 85

Godzinę później przycisnęłam dzwonek na drzwiach Cindy. Było wpół do trzeciej nad ranem. Usłyszałam szczęk zamka, po czym drzwi powoli się uchyliły i Cindy, w długiej koszuli nocnej, spojrzała na mnie zaczerwienionymi oczami. Przed chwilą zasnęła, prawdopodobnie pierwszy raz od trzech dni.

– Radzę ci, żeby to była dobra wiadomość – wymamrotała.

– Jest dobra, Cindy. – Machnęłam jej przed twarzą artykułem ze starego „Examinera”. – Chyba odkryłam, co łączyło Jill z tą sprawą.

Piętnaście minut później pędziłyśmy explorerem ciemnymi, pustymi ulicami miasta do redakcji „Chronicie” na rogu Piątej i Mission.

– Nie wiedziałam, że ojciec Jill pracował w San Francisco – powiedziała Cindy, ziewając.

– Przez pewien czas, po ukończeniu studiów prawniczych, zanim wrócił do Teksasu. Zaraz po urodzeniu się Jill.

Około trzeciej dotarłyśmy do jej boksu. Światła w pokoju redakcji informacyjnej były przyciemnione, paru młodych dziennikarzy, nasłuchujących nocnych wiadomości, grało w brydża z komputerem.

– Nocna kontrola – oświadczyła z poważną miną Cindy. – Macie przechlapane, chłopcy.

Podjechała na swoim krześle przed ekran komputera i włączyła go, po czym wprowadziła do bazy danych „Chronicie” dwa hasła: Robert Meyer i BNA. Następnie przycisnęła klawisz ENTER.

Na ekranie ukazał się wykaz zawierających te hasła artykułów. Przebrnęłyśmy przez niezwiązane z naszymi poszukiwaniami teksty o akcjach antywojennych BNA w latach sześćdziesiątych i wśród serii artykułów z września 1970 trafiłyśmy na tytuł: MIANOWANIE PROKURATORA W SPRAWIE O ZBRODNICZY NAPAD BNA.

Cofnęłyśmy się do początku serii i – bingo! RAJD FBI i POLICJI NA BASTION BNA. CZTERY OFIARY STRZELANINY.

To był czas radykalizmu lat sześćdziesiątych. Nieustanne protesty przeciw wojnie. Demonstracje SDS, demokratycznej organizacji studenckiej, na Sproul Plaża w Berkeley. Przejrzałyśmy kilka artykułów. BNA obrabowało kilka banków i ciężarówkę Brinka. W trakcie napadu zginął zakładnik, dwaj policjanci i strażnik. Dwaj członkowie BNA znaleźli się w pierwszej dziesiątce najgorliwiej poszukiwanych przez FBI przestępców.

Przeczytałyśmy wszystko, co było w pliku. W nocy 6 grudnia 1969 FBI zrobiło nalot na kryjówkę BNA. Kierując się informacjami kontrwywiadu, federalni otoczyli dom przy cichej uliczce w Berkeley, po czym weszli do środka, otwierając od progu ogień.

Zginęło pięciu członków organizacji, wśród nich Fred Whitehouse, przywódca grupy, oraz dwie kobiety.

Zastrzelony został również pewien biały student z Berkeley, rodem z Sacramento, pochodzący z zamożnej klasy średniej. Rodzina i przyjaciele twierdzili, że nawet nie miał pojęcia, jak się strzela. Był idealistą, zaangażowanym w protest skierowany przeciwko niemoralnej wojnie.

Nikt nie wiedział, co robił w tamtym domu.

Nazywał się William „Billy” Danko.

ROZDZIAŁ 86

Do śledztwa w sprawie strzelaniny w kryjówce BNA powołano specjalny zespół sędziowski. Obrzucano się wzajemnie oskarżeniami. Sprawa została powierzona Robertowi Meyerowi, wschodzącej gwieździe w biurze prokuratora okręgowego.

Jury nie dopatrzyło się żadnego wykroczenia ze strony federalnych. Wszyscy zabici prócz Billy’ego Danka byli poszukiwanymi przestępcami. Agenci federalni przedstawili sądowi skonfiskowany podczas nalotu arsenał broni: pistolety maszynowe Uzi, wyrzutnie granatów, mnóstwo amunicji. Zastrzelony przez policjantów Fred Whitehouse trzymał w ręku pistolet, choć jego zwolennicy twierdzili, że wciśnięto mu go po śmierci.

– No dobrze – powiedziała ze znużeniem Cindy, odsuwając się od ekranu. – Co teraz z tym zrobimy?

Baza danych odsyłała do artykułu zamieszczonego w niedzielnym magazynie informacyjnym „Chronicie” z 1971 roku, czyli rok później.

– Macie w redakcji archiwum, prawda? – upewniłam się.

– Jest na dole.

Dochodziła czwarta rano. Po zapaleniu światła zobaczyłyśmy rzędy metalowych półek, wypełnionych pojemnikami z drucianej siatki.

Poczułam, że ogarnia mnie zniechęcenie.

– Umiesz się w tym poruszać, Cindy?

– Jasne… – mruknęła z przekąsem. – Po prostu przychodzę tu i pytam faceta, który siedzi przy tamtym biurku.

Rozdzieliłyśmy się i zaczęłyśmy błądzić po mrocznych, ciasnych korytarzach archiwum. Cindy nie wiedziała, czy roczniki sięgały tak daleko w przeszłość, czy też może dawniejsze egzemplarze dostępne były tylko w formie fotodokumentacji.

Nagle usłyszałam jej okrzyk:

– Znalazłam coś!

Pospieszyłam do niej wzdłuż ciemnych rzędów, kierując się jej głosem. Gdy ją znalazłam, ściągała z półek duże plastikowe pojemniki z paczkami egzemplarzy dodatków do magazynu. Miały nalepki kolejnych roczników.

Usiadłyśmy obok siebie na zimnej cementowej podłodze w świetle ledwie umożliwiającym czytanie. Mimo to dość szybko odnalazłyśmy publikację, do której odsyłała baza danych. Był to demaskatorski artykuł, zatytułowany: „Co naprawdę zdarzyło się na Hope Street 5”.

Według autora miejscowa policja sfabrykowała dowody, żeby pozbyć się buntowników, którzy zostali zadenuncjowani przez anonimowego agenta kontrwywiadu. Zamiarem policji nie było aresztowanie członków grupy, tylko masakra. Ofiary najprawdopodobniej spały w swoich łóżkach.

Przeważająca część artykułu była poświęcona Billy’emu Dankowi, białej ofierze szturmu. FBI twierdziła, iż był Synoptykiem, i przypisała mu zamach bombowy w miejscowym biurze Raytheona, producenta broni. Autor artykułu w „Chronicie” twierdził, że wszelkie zarzuty FBI wobec Danka są bezpodstawne, według niego był on niewinną ofiarą prowokacji.

Dochodziła czwarta rano. Ogarniało mnie coraz większe rozgoryczenie i złość.

Nagle naszą uwagę zwrócił pewien szczegół: w trakcie postępowania sądowego wyszło na jaw, że członkowie BNA i Synoptycy używali pseudonimów. Fred Whitehouse miał ksywkę Bobby Z., po zastrzelonym przez policję członku Czarnych Panter. Leon Mickens używał ksywki Wlad – Władimir Iljicz Lenin. Joannę Crow przybrała pseudonim Sasha – na cześć kobiety, która wysadziła się w powietrze w walce z juntą chilijską.

– Zauważyłaś to, Cindy? – zapytałam.

Pseudonim, który wybrał dla siebie Billy Danko, brzmiał: August Spies.

Jill naprowadziła nas na trop.

ROZDZIAŁ 87

O szóstej rano w ratuszu paliło się tylko jedno światło – w pokoju Molinariego.

Kiedy weszłam, rozmawiał przez telefon. Twarz mu się rozjaśniła uśmiechem, zmęczonym, lecz mimo to radosnym. Nikt z nas w ostatnich dniach nie spał.

– Właśnie próbowałem wytłumaczyć twojemu szefowi – powiedział, odkładając słuchawkę i uśmiechając się do mnie – że nie mamy tu takich sił bezpieczeństwa jak w Czeczenii. Powiedz, czy udało się wam coś odkryć.

Podałam mu pożółkły wycinek znaleziony w gabinecie Jill. PROKURATOR WYZNACZONY DO SPRAWY ZAMACHU BOMBOWEGO BNA. Przeczytał artykuł do końca.

– Jak ty ich nazwałeś, Joe? Tych radykałów z lat sześćdziesiątych, którzy się nie ujawniają?

– Białe króliki.

– A jeśli w tym nie ma polityki? Jeśli motywuje ich coś innego? Albo jeśli to tylko częściowo polityka, a częściowo coś innego?

– Motywuje ich do czego, Lindsay?

Podałam mu artykuł z dodatku do niedzielnego magazynu, ujawniający pseudonim Billy’ego Danka. Nazwisko August Spies było obwiedzione czerwonym kółkiem.

– Do powrotu do gry. Do popełniania tych morderstw. Może dla zemsty. Nie wiem jeszcze wszystkiego, ale czuję, że to któraś z tych rzeczy.

W ciągu kilku następnych minut opowiedziałam Molinariemu wszystko, czego się dowiedziałyśmy. Na końcu wymieniłam nazwisko prokuratora Roberta Meyera, ojca Jill.

Molinari zamrugał i spojrzał na mnie jak na wariatkę. Moja hipoteza rzeczywiście była szalona. Materiały, którymi do tej pory dysponowałam, ograniczały się do komunikatów od morderców. Taką samą wiedzą dysponowały wszystkie siły bezpieczeństwa w kraju.

– Co zamierzasz z tym zrobić, Lindsay? – spytał w końcu.

– Musimy się dowiedzieć wszystkiego o ludziach, którzy byli w tamtym domu. Zaczęłabym od Billy’ego Danka. Jego rodzina pochodzi z Sacramento. FBI ma pełną dokumentację tej sprawy, prawda? Chcę wiedzieć to samo co federalni. Poszukam także w Departamencie Sprawiedliwości, może tam coś mają.

Molinari powoli pokiwał głową. Zrozumiałam, że żądam bardzo wiele. Odchylił się do tyłu i zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, spostrzegłam na jego ustach cień uśmiechu.

– Już wiem, dlaczego do ciebie tęskniłem, Lindsay.

Uznałam to za znak zgody.

– Jednego dotąd nie wiedziałem… – Odsunął się z krzesłem od biurka. – Tego, że będziemy mieli dla siebie bardzo dużo czasu, kiedy nas wyleją z pracy.

– Ja też do ciebie tęskniłam – powiedziałam.

ROZDZIAŁ 88

San Francisco ogarnęła panika. Zalew spekulacji prasowych wydawał się nie mieć końca. A tymczasem my wciąż jeszcze byliśmy w lesie. Do ujęcia morderców było jeszcze bardzo daleko.

Moja teoria zakładała, że kluczem do tej sprawy są powiązania między poszczególnymi ofiarami. Byłam pewna, że takie powiązania istnieją i należy je jak najszybciej odkryć.

Bengosian pochodził z Chicago i w jego przypadku trudno było cośkolwiek znaleźć, ale pamiętałam, że Lightower studiował w Berkeley. Powiedział nam to jego GRP, kiedy zapytaliśmy go, w jakim towarzystwie obracał się przed śmiercią jego szef.

Zatelefonowałam do Dianne Aronoff, siostry Lightowera. Dowiedziałam się, że jej brat był członkiem SDS. W sześćdziesiątym dziewiątym, na przedostatnim roku studiów, wziął urlop z organizacji. W tym samym roku miał miejsce nalot na Hope Street. Czy istniał jakiś związek między tymi dwiema sprawami? Mogło coś w tym być.

Koło pierwszej zapukał do mnie Jacobi.

– Zdaje się, że znaleźliśmy ojca tego twojego Danka.

Obaj z Cappym zaczęli od książki telefonicznej, a potem porównali znaleziony w niej adres z tym, który im podano w miejscowej szkole średniej. Ojciec Danka nadal mieszkał w Sacramento, w tym samym miejscu co w 1969 roku. Na telefon Cappy’ego odpowiedział mężczyzna. Rozłączył się, kiedy inspektor zapytał o Billy’ego Danka.

– W Sacramento jest biuro FBI – powiedział Jacobi, wzruszając ramionami. – Może…

– Masz! – zerwałam się z krzesła, rzucając mu kluczyki do explorera. – Ty prowadzisz.

ROZDZIAŁ 89

Do Sacramento autostradą 80 było około dwóch godzin drogi. Pędziliśmy explorerem przez Bay Bridge, nie schodząc poniżej stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Po niespełna dwóch godzinach dotarliśmy do podupadłego rancza w stylu lat pięćdziesiątych. Bardzo potrzebowaliśmy jakiegoś nowego tropu.

Dom był duży, lecz zaniedbany. Z tyłu zobaczyliśmy ogrodzony plac, a za nim zbocze porośnięte spłowiała trawą. Przypomniałam sobie, że ojciec Danka był lekarzem. Trzydzieści lat temu ta posiadłość mogła być jedną z najładniejszych w okolicy.

Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne i zapukałam do drzwi. Przez dłuższy czas nikt nie odpowiadał, a ja, mówiąc delikatnie, trochę się niecierpliwiłam.

Wreszcie drzwi się otworzyły i stanął w nich starszy mężczyzna. Miał spiczasty podbródek i nos, podobnie jak Billy Danko na zdjęciu w „Chronicie”.

– Czy to wy jesteście tymi idiotami, którzy do mnie telefonowali? – zapytał, przypatrując się nam nieufnie. – Oczywiście, że to wy.

– Porucznik Lindsay Boxer – przedstawiłam się. – A to Warren Jacobi, inspektor z wydziału zabójstw. – Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy weszli?

– Mam – odparł, ale otworzył siatkowe drzwi. – Jeśli chodzi o mojego syna, niczego się ode mnie nie dowiecie. Mogę przyjąć jedynie przeprosiny za to, że go zamordowaliście.

Poprowadził nas pachnącymi stęchlizną, odrapanymi korytarzami do małego pokoiku. Wyglądało na to, że nikt inny tu nie mieszka.

– Mieliśmy nadzieję, że odpowie nam pan na parę pytań dotyczących syna – rzekł Jacobi.

– Słucham – mruknął Danko, sadowiąc się na przykrytej patchworkową narzutą kanapie. – Trzeba było pytać o niego trzydzieści lat temu. Mój syn był dobrym chłopcem, ale był też indywidualnością. Wychowaliśmy go tak, by umiał samodzielnie myśleć, i to się nam udało; dokonywał wyborów zgodnie z własnym sumieniem… i jak się potem okazało, były to trafne wybory. Śmierć Williama spowodowała, że straciłem wszystko, co miałem. Żonę… – wskazał głową czarno – biały portret kobiety w średnim wieku. – Wszystko!

– Przykro nam, że tak się stało. – Przysiadłam na brzeżku poplamionego fotela. – Nie chcieliśmy przypominać panu o tej bolesnej stracie, ale… Jestem pewna, że słyszał pan o ostatnich wydarzeniach w San Francisco. Zginęło wielu ludzi.

Danko potrząsnął głową.

– Minęło trzydzieści lat, a wy ciągle nie pozwalacie mu spoczywać w spokoju.

Zerknęłam na Jacobiego. Zapowiadała się trudna rozmowa. Zaczęłam opowiadać o Jill i o tym, jak odkryliśmy powiązanie między jej ojcem a nalotem na dom przy Hope Street. Potem powiedziałam, że inna z ofiar, Lightower, również miała coś wspólnego z Berkeley i buntami studenckimi.

– Nie chcę podważać waszych kwalifikacji – Danko uśmiechnął się – ale wasze domniemania wydają mi się absurdalne.

– Pański syn miał pseudonim August Spies – powiedziałam. – Ludzie, którzy dokonują tych wszystkich morderstw, również podpisują się tym nazwiskiem.

Carl Danko parsknął szyderczo i sięgnął po fajkę. Wyglądało na to, że cała ta sytuacja go bawi.

– Zna pan kogoś, kto może być w to zamieszany? – zapytałam. – Któregoś z przyjaciół Billy’ego? Czy żaden z nich nie kontaktował się z panem w ostatnim czasie?

– Ktokolwiek to jest, niech go Bóg błogosławi. – Danko wytrząsnął fajkę. – Prawdę mówiąc, straciliście tylko czas, przyjeżdżając tutaj. Nie mogę wam w niczym pomóc. Zresztą nawet gdybym mógł… mam nadzieję, że jesteście w stanie zrozumieć, dlaczego nie mam ochoty pomagać policji San Francisco. A teraz proszę opuścić mój dom.

Oboje z Jacobim wstaliśmy. Zrobiłam krok w stronę drzwi, modląc się o jakieś natchnienie. Zatrzymałam się przed portretem jego żony i zauważyłam obok niego fotografię. Było to grupowe zdjęcie rodziny.

Coś mi podszepnęło, żeby przyjrzeć się twarzom.

Na zdjęciu był także drugi, młodszy syn. Mógł mieć około szesnastu lat. Podobny jak dwie krople wody do matki. Wszyscy czworo uśmiechali się radośnie na tle przyjemnej, słonecznej scenerii dawno minionego dnia. Odwróciłam się do Danka.

– Pan ma drugiego syna.

– Charles… – Wzruszył ramionami.

Wzięłam fotografię do ręki.

– Spróbujemy z nim porozmawiać. Może będzie coś wiedział.

– Wątpię. – Carl Danko popatrzył na mnie. – On też nie żyje.

ROZDZIAŁ 90

Wróciwszy do explorera, zatelefonowałem do Cappy’ego.

– Dowiedz się wszystkiego o Charlesie Danku. Facet urodził się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim lub czwartym roku, prawdopodobnie nie żyje. To wszystko, co o nim wiem. Zbadaj jego przeszłość, najdokładniej jak tyko się da. Jeśli nie żyje, chciałabym zobaczyć świadectwo zgonu.

– Zajmę się tym – obiecał Cappy. – A tymczasem mam dla ciebie coś na temat George’a Bengosiana. Miałaś rację, ukończył w Chicago studia przygotowawcze na medycynę, ale dopiero po przeniesieniu się tam z Berkeley w sześćdziesiątym dziewiątym.

– Dzięki, Cappy. Doskonale się spisałeś. Tylko tak dalej.

Mieliśmy więc już trzy osoby – Jill, Lightowera i Bengosiana – powiązane z nalotem policji na Hope Street, a pseudonimem August Spies posługiwał się Billy Danko.

Na razie jednak nie wiedziałam, co z tym wszystkim zrobić. Jak słusznie powiedział Carl Danko, wszystko obracało się w sferze domniemań.

Kiedy wracaliśmy, udało mi się na chwilę zasnąć. To był mój pierwszy sen od trzech dni. Dotarliśmy do ratusza koło szóstej.

– Gdyby cię to interesowało – rzekł Jacobi – to informuję, że chrapałaś.

– Pomrukiwałam – poprawiłam go. – Ja mruczę.

Przed powrotem do siebie postanowiłam zajrzeć do Molinariego. Pobiegłam na górę i wśliznęłam się do jego biura. Odbywało się tam jakieś zebranie. Nie miałam pojęcia, czego dotyczyło.

Przy biurku Molinariego siedział Tracchio. Prócz niego byli tam jeszcze Tom Roach z FBI i Strickland, który odpowiadał za bezpieczeństwo podczas szczytu G-8.

– Gdy robiono nalot na kryjówkę BNA, Lightower studiował w Berkeley – oznajmiłam, z trudem mogąc ukryć podniecenie. – Bengosian tak samo. Zresztą nie tylko oni.

– Wiem – odparł Molinari.

ROZDZIAŁ 91

Wystarczyła mi jedna sekunda.

– Dotarłeś do akt FBI na temat BNA?

– Więcej – odparł Molinari. – Odnalazłem agenta FBI, który dowodził oddziałem biorącym udział w szturmie na Hope Street. William Danko był pełnoprawnym członkiem Synoptyków. Widziano go, jak węszył wokół regionalnych biur Grummana, które we wrześniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku zostały wysadzone w powietrze. Jego pseudonim, August Spies, pojawiał się w podsłuchiwanych przez policję rozmowach telefonicznych Synoptyków. Ten młodzieniec wcale nie był taki niewinny, Lindsay. Był zamieszany w morderstwo.

Podsunął mi żółty liniowany bloczek z notatkami.

– FBI zaczęło go śledzić jakieś trzy miesiące przed nalotem. Prócz niego śledzono jeszcze kilku innych ludzi z komórki w Berkeley. FBI zdołało jednego z nich zwerbować jako tajnego współpracownika. Zdumiewające, jak łatwo perspektywa spędzenia dwudziestu pięciu lat w więzieniu federalnym przegrywa z obiecującą karierą lekarską.

– Bengosian! – wykrzyknęłam. Krew zaczęła we mnie żywiej krążyć.

Molinari kiwnął głową.

– Masz rację, Lindsay, to właśnie jego skaperowali. Dlatego mogli zrobić nalot na Hope Street. Bengosian zdradził swoich towarzyszy. Miałaś rację. Ale jest jeszcze coś…

– Lightower? – spytałam domyślnie.

– Mieszkali z Dankiem w jednym pokoju – powiedział Molinari. – Uniwersytet zabrał się za aktywistów SDS i prawdopodobnie Lightower uznał, że lepiej przenieść się na parę semestrów za granicę. Prowadzący szturm agent FBI, który wszedł do tamtego mieszkania ze swoimi ludźmi, dostał pochwałę. Przepracował dwadzieścia lat w Biurze, po czym przeszedł na emeryturę. Mieszkał tutaj, w San Francisco. Nazywał się Frank T. Seymour. Czy to nazwisko coś ci mówi?

Moja radosna antycypacja zamieniła się w przygnębienie. Frank T. Seymour był jednym z zabitych w wybuchu w Rincon Center.

ROZDZIAŁ 92

Zapadł wieczór, a Michelle zawsze lubiła tę porę dnia. Mogła wtedy oglądać The Simpsons, powtórkę Friends. Zawsze ją to śmieszyło, jak w czasach zanim to wszystko się zaczęło, jak wtedy, gdy jako dziecko chodziła do Eau Claire.

Musieli porzucić mieszkanie w Oakland, w którym mieszkali przez ostatnie sześć miesięcy. Przeprowadzili się do domu Julii na przedmieściu Berkeley.

Nie mogli nigdzie wychodzić, byłoby to zbyt ryzykowne. Od czasu do czasu telewizja pokazywała zdjęcie Mała, ale przypisywano mu inne nazwisko – Stephen Hardaway. Robert też się do nich wprowadził, więc było ich teraz czworo. Przypuszczali, że wkrótce dołączy do nich Charles Danko. Jak twierdził Mai, Charles opracował plan ostatecznego uderzenia, które miało zadać przeciwnikowi druzgocący cios. To miało być coś apokaliptycznego.

Michelle wyłączyła telewizor i zeszła na dół. Mai, pochylony nad stołem, majstrował coś przy detonatorze najnowszej bomby. Powiedział, że znaleźli sposób na przemycenie jej do wewnątrz. Już samo przebywanie w pobliżu tej diabelskiej rzeczy napawało Michelle lękiem.

Stanęła za nim.

– Nie jesteś głodny, Mai? Przygotuję ci coś.

– Widzisz, że jestem zajęty. – Było to raczej warknięcie niż odpowiedź. Wlutowywał właśnie czerwony drucik do wnętrza drewnianej stołowej nogi, w której ukryty był detonator.

Położyła mu rękę na ramieniu.

– Muszę z tobą pomówić. Chyba nie chcę dłużej tu być.

Mai wyprostował się. Zdjął okulary i odgarnął z twarzy spocone włosy.

– Chcesz stąd odejść? – spytał, kiwając głową, jakby go to ubawiło. – I co potem zrobisz? Wskoczysz do autobusu i wrócisz do domu, do tego twojego prowincjonalnego Wisconsin? Pójdziesz jak gdyby nigdy nic do jakiegoś świętoszkowatego college’u po tym, jak wysadziłaś w powietrze dzieci?

W oczach Michelle pojawiły się łzy. Wiedziała, że to oznaka słabości. Nie cierpiała sentymentalizmu.

– Przestań, Mai.

– Jesteś poszukiwaną morderczynią, kochanie. Uroczą, słodką nianią, która wysadziła w powietrze swoich podopiecznych. Czy już o tym zapomniałaś?

Nagle bardzo wyraźnie zobaczyła swoją sytuację. Nawet jeśli wykonają to ostatnie zadanie, Mai nigdy nie zostawi jej w spokoju. Kiedy zasypiała, wciąż stawały jej przed oczami dzieci Lightowerów. Sadzała je do śniadania, ubierała do szkoły. Zdawała sobie sprawę, że dopuściła się strasznych rzeczy. Mai miał rację: nie miała dokąd pójść. Była i zawsze już pozostanie morderczynią.

– Chodź tu – powiedział Malcolm, tym razem przyjaźniejszym tonem. – Mogłabyś mi pomóc. Potrzebny mi twój śliczny paluszek. Przytrzymaj ten drucik. Pamiętaj, nie ma się czego bać. – Wziął do ręki telefon. – Bez prądu nie wybuch nie, pamiętasz? Będziemy bohaterami, Michelle. Uwolnimy świat od złych facetów. Ludzie nigdy o nas nie zapomną.

ROZDZIAŁ 93

Była pierwsza w nocy, lecz nikt nie myślał o śnie.

Siedziałam z Paulem Chinem przy centralce telefonicznej. Do pokoju operacyjnego wszedł Molinari, spojrzał na mnie i westchnął.

– Charles Danko – powiedział i położył na biurku zielony folder z napisem: „FBI. Materiały poufne”. – Musieli się dobrze napocić, żeby go odszukać.

Krew znów zaczęła we mnie żywiej krążyć. Czyżbyśmy byli na jego tropie?

– Wstąpił na uniwersytet w Michigan – dodał Molinari. – Dwukrotnie go aresztowano za awanturnictwo i podżeganie do buntu. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim został zatrzymany za nielegalne posiadanie broni. Pojawiał się i znikał. Domek jednorodzinny w Nowym Jorku, w którym mieszkał, któregoś dnia wyleciał w powietrze.

– Chyba wreszcie mamy naszego podejrzanego.

– Poszukiwano go w związku z zamachem bombowym na Pentagon w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku. Jest ekspertem od materiałów wybuchowych. Po eksplozji w domku zniknął na dobre. Nikt nie wie, czy jest w kraju, czy za granicą. Od trzydziestu lat nikt go nie widział. Nawet przestano go już ścigać.

– Biały królik – mruknęłam.

Molinari położył na biurku wypłowiałą teczkę, założoną w 1974 roku, i przefaksowany czarno – biały plakat FBI o poszukiwanym przestępcy. Chłopięca twarz na zdjęciu była tylko odrobinę starsza od tej, którą zapamiętałam z rodzinnej fotografii w domu Danka.

– Tak wygląda nasz przeciwnik – powiedział Molinari. – Tylko gdzie go mamy szukać?

ROZDZIAŁ 94

Ktoś walił w szybę drzwi mojego pokoju.

– Pani porucznik!

Zerwałam się na równe nogi. Była 6.30 rano. Musiałam się zdrzemnąć, czekając na nowe wiadomości od Molinariego na temat Danka.

Przy drzwiach stał Paul Chin.

– Wiadomość dla ciebie na linii numer trzy. Pospiesz się…

– Chodzi o Danka? – Mrugałam powiekami, próbując otrząsnąć się ze snu.

– Nie, to coś lepszego. Dzwoni jakaś kobieta z Wisconsin, która twierdzi, że jej córka jest związana ze Stephenem Hardawayem. I chyba wie, gdzie teraz mieszka.

Otrzeźwiałam w ciągu sekundy. Chin wrócił do pulpi i włączył nagrywanie rozmowy. Podniosłam słuchawkę.

– Porucznik Lindsay Boxer – przedstawiłam się. Chrząknęłam, aby przeczyścić gardło.

Kobieta zaczęła mówić od połowy zdania, jakby kontynuowała rozmowę z Chinem. Miała zmartwiony głos z akcentem Środkowego Zachodu.

– …ciągle jej powtarzałam, że trzymanie się takiego przemądrzałego dupka nie ma sensu. Odpowiadała, że jest taki inteligentny. Inteligentny, niech go szlag… Ona zawsze chciała dobrze, ta moja Michelle. Ale łatwo było ją oszukać. Powiedziałam jej: „Idź do państwowej szkoły. Możesz być wszystkim, czym zechcesz”.

– Pani córka ma na imię Michelle? – Wzięłam do ręki długopis. – A nazwisko?

– Fontieul. Michelle Fontieul. Zapisałam je.

– Może mi pani powiedzieć wszystko, co pani wie?

– Zobaczyłam go – ciągnęła kobieta. – Tego faceta. W telewizji. Tego, którego wszyscy szukają. Moja Michelle związała się z nim. Wtedy oczywiście nie miał na imię Stephen, tylko jakoś inaczej. Jak ona do niego mówiła przez telefon? Mai? Tak. Malcolm. Wstąpili tutaj, jadąc na Zachód. On jest z Portland albo z Waszyngtonu. Wciągnął ją do tego całego „protestowania”. Nie bardzo wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale próbowałam ją ostrzec.

– Jest pani pewna, że to ten sam mężczyzna, którego pani zobaczyła w telewizji? – zapytałam.

– Jestem pewna. Oczywiście ma teraz inne włosy i nie nosi brody, ale poznałam go…

Przerwałam jej:

– Kiedy ostatnio rozmawiała pani z córką, pani Fontieul?

– Nie pamiętam dokładnie. Jakieś trzy miesiące temu. To ona zawsze do mnie dzwoniła. Nigdy nie zostawiała swojego numeru. Ostatnim razem jakoś dziwnie ze mną rozmawiała. Powiedziała, że w końcu robi coś dobrego. Że dobrze ją wychowałam i że mnie kocha. Pomyślałam sobie, że pewnie zaszła w ciążę.

Wszystko zaczynało się zgadzać. Jej opis Hardawaya pokrywał się z opisem, który dostaliśmy od właściciela baru KGB, i z tym, co sami o nim wiedzieliśmy.

– Czy ma pani kontakt z córką? Jakiś adres?

– Mam numer skrytki pocztowej. Zdaje się, że należy do jej przyjaciółki, ale Michelle powiedziała, że w razie potrzeby mogę z niego skorzystać. Skrytka trzy – trzy – trzy – osiem na poczcie przy Broad Street w Oakland.

Zerknęłam na China. Oboje gorączkowo zapisywaliśmy numer. Poczta zostanie otwarta dopiero za parę godzin. Należało wysłać agenta FBI do Wisconsin, żeby wziął od tej kobiety zdjęcie córki. Na razie poprosiłam, by mi ją opisała.

– Blondynka, niebieskie oczy… zawsze była bardzo ładna. – Kobieta zawahała się. – Nie wiem, czy postępuję właściwie. Ona jest jeszcze taka dziecinna, pani porucznik.

Podziękowałam jej za pomoc i dodałam, że jeśli Michelle była w to zamieszana, dopilnuję, żeby ją uczciwie potraktowano.

– Przekażę panią teraz innemu funkcjonariuszowi – powiedziałam – ale przedtem chcę zadać pani jeszcze jedno pytanie. – Przypomniał mi się zniekształcony zbiorniczek znaleziony na miejscu wybuchu, od którego to wszystko się zaczęło. – Czy pani córka ma jakieś trudności z oddychaniem?

– Tak – odparła. – Od dzieciństwa choruje na astmę. Od kiedy skończyła dziesięć lat, nie rozstaje się z inhalatorem.

Spojrzałam na China.

– Chyba namierzyliśmy Wendy Raymore.

ROZDZIAŁ 95

Podobnie jak każdego innego ranka, Cindy Thomas jechała autobusem do pracy na Market Street. Miała nieprzyjemne przeczucie, że tego dnia coś się wydarzy. W każdym razie tak obiecał August Spies.

W autobusie panował tłok i musiała stać. Dopiero po dwóch przystankach znalazła siedzące miejsce. Otworzyła jak zwykle „Chronicie” i szybko przebiegła wzrokiem pierwszą stronę. Zdjęcie burmistrza Fiske w towarzystwie Molinariego i Tracenia. Spotkanie G-8 nadal było głównym tematem doniesień prasowych. Jej artykuł o prawdopodobnym związku ostatnich wydarzeń z Billym Dankiem zajmował prawą kolumnę na górnej połowie strony.

Obok niej stanęła dziewczyna w dresie i szydełkowym swetrze. Miała krótko przycięte, ufarbowane na rudo włosy. Cindy podniosła na nią wzrok. Uderzyło ją coś znajomego w tej dziewczynie. W lewym uchu miała trzy kolczyki, a we włosach klamerkę z gołąbkiem – symbolem pokoju z lat sześćdziesiątych. Była dość ładna i sprawiała sympatyczne wrażenie.

Cindy jednym okiem obserwowała trasę. Po sklepach przy Market Street orientowała się, gdzie ma wysiąść. Siedzący obok niej mężczyzna wysiadł przy Van Ness, a dziewczyna w dresie zajęła jego miejsce. Cindy uśmiechnęła się do niej i przewróciła stronę, szukając kolejnych artykułów na temat G-8. Miała wrażenie, że sąsiadka zerka na gazetę ponad jej ramieniem. Odwróciła głowę w jej stronę i popatrzyły sobie w oczy.

– Oni nigdy nie przestaną – powiedziała cicho dziewczyna.

Cindy uśmiechnęła się blado; konwersacja o tak wczesnej porze nie była czymś, o czym szczególnie marzyła, ale tamta nie pozwoliła się zbyć.

– Nic ich nie powstrzyma, pani Thomas. Ja próbowałam.

Zrobiłam tak, jak pani powiedziała, i spróbowałam.

Cindy znieruchomiała. Miała wrażenie, że krew przestała krążyć w jej żyłach.

Spojrzała na twarz swojej sąsiadki. Była starsza, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka – miała około dwudziestu pięciu lat. Zastanawiała się, skąd tamta ją zna. Już chciała o to zapytać, lecz nagle wszystko zrozumiała.

To była osoba, z którą rozmawiała przez Internet; kobieta, która musiała mieć swój udział w zabójstwie Jill. Prawdopodobnie była opiekunką do dziecka u Lightowerów.

– Proszę mnie wysłuchać. Oni nie wiedzą, że tu jestem. Wymknęłam się z domu. Stanie się coś strasznego. Na spotkaniu G – osiem – mówiła dziewczyna. – Bomba albo coś jeszcze gorszego. Nie wiem dokładnie gdzie, ale to będzie gigantyczne. Zginie mnóstwo ludzi. Niech pani spróbuje ich powstrzymać.

Cindy słuchała w napięciu. Nie wiedziała, co ma robić. Złapać ją, zacząć krzyczeć, zatrzymać autobus? Szukali jej wszyscy policjanci w mieście. Ale coś ją powstrzymywało.

– Czemu mi o tym mówisz? – spytała.

– Przykro mi, pani Thomas. – Dziewczyna dotknęła ramienia Cindy. – Przykro mi z powodu ich wszystkich: Erica, Caitlin, tej pani przyjaciółki prawniczki. Wiem, że dopuściliśmy się strasznych rzeczy… chciałabym to wszystko cofnąć. Nie mogę sobie z tym poradzić.

– Musisz się ujawnić – powiedziała Cindy. Dziewczyna rozejrzała się, przestraszona, że ktoś mógł ją usłyszeć. – Nie ukryjesz się. Policja wie, kim jesteś.

– Mam coś dla pani. – Wydawało się, że w ogóle nie słyszała słów Cindy. Wcisnęła jej do ręki złożoną kartkę. – Nie znam innego sposobu, żeby ich powstrzymać. Teraz do nich wrócę. Tak będzie lepiej… na wypadek gdyby zmienili plan.

Autobus zatrzymał się na przystanku przy Metro Civic Center. Cindy rozłożyła kartkę, którą tamta jej dała. Był na niej adres: 722 Seventh Street, Berkeley.

– Boże! – wyszeptała Cindy. Wiedziała już, gdzie tamci się ukrywają.

Jej sąsiadka wstała i ruszyła w stronę tylnych drzwi, które właśnie się otworzyły.

– Nie możesz tam wrócić! – krzyknęła Cindy.

Dziewczyna odwróciła głowę i popatrzyła na nią, ale szła dalej.

– Zatrzymaj się! – zawołała ponownie Cindy. – Nie wracaj tam!

Rudowłosa miała zrezygnowaną twarz. Na sekundę się zatrzymała.

– Przykro mi – powiedziała bezgłośnie. – Nie mogę inaczej. – Odwróciła się i wysiadła z autobusu.

Cindy zerwała się na równe nogi w momencie, gdy drzwi się zamykały. Zaczęła szarpać linką, krzycząc do kierowcy, żeby je znów otworzył. Zanim to jednak nastąpiło i mogła wyskoczyć na chodnik, Michelle Fontieul rozpłynęła się w porannym tłumie.

Cindy natychmiast zatelefonowała do Lindsay.

– Wiem, gdzie oni są! – oświadczyła. – Mam adres.