175418.fb2 Samotna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Samotna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Rozdział 8

Ze snu wyrwał go dzwonek telefonu. Bobby przez chwilę leżał i patrzył w sufit, mrugając energicznie. Łeb mu pękał. Jezu, cuchnę piwem.

Znowu usłyszał dzwonek telefonu i w głowie zaświtał mu promyk nadziei: Susan. Przewrócił się na bok i podniósł słuchawkę.

– Halo? – wydyszał.

Nie była to jednak Susan i aż sam się zdziwił, że sprawiło mu to tak wielki zawód.

– Robert Dodge?

– Kto mówi?

– Catherine Gagnon. O ile się nie mylę, zabił pan mojego męża.

Chryste Panie. Bobby usiadł i spuścił nogi z łóżka. Zasłony były zaciągnięte. Zdezorientowany, potoczył wzrokiem po pokoju. Wreszcie zobaczył świecące czerwone cyfry. Za piętnaście siódma. Spał ile, trzy, cztery godziny? Za krótko.

– Nie możemy rozmawiać – powiedział.

– Nie chcę panu robić wyrzutów.

– Nie możemy rozmawiać – powtórzył z większym naciskiem i pokręcił głową, jakby na podkreślenie swoich słów. Jezu, czuł się, jakby rozjechał go pociąg. I co on miał w ustach? Zupełnie jakby coś wlazło mu do gardła i tam zdechło.

– Panie Dodge, już bym nie żyła, gdyby nie pan. Czy to chciał pan usłyszeć?

– Ta rozmowa jest niestosowna. Są pozwy, są prawnicy. Nikt nie może widzieć nas razem.

– Słusznie. Mogę niezauważona dostać się do Isabella Stewart Gardner Museum. A pan?

– Droga pani…

– Będę tam po jedenastej. W Sali Werońskiej.

– Miłego zwiedzania.

– Zna pan to powiedzenie, panie Dodge: Wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem. Mamy tego samego wroga, co oznacza, że w tej chwili liczyć możemy tylko na siebie nawzajem.

O jedenastej piętnaście Bobby znalazł ją przed portretem pędzla Whistlera, namalowanym w żywych odcieniach błękitu. Przedstawiał leżącą nagą kobietę o bujnych kształtach, spowitą w jasne orientalne tkaniny. Na jego tle odcinała się prosta sylwetka Catherine Gagnon. Długie czarne włosy, obcisła czarna suknia, wysokie czarne szpilki. Nawet od tyłu była uderzająco piękna. Szczupła, powściągliwa, typowa arystokratka. Bobby pomyślał, że jest za chuda jak na jego gust, zbyt wyniosła, ale kiedy się odwróciła, poczuł ucisk w dołku. To przez to, jak się rusza, pomyślał. Albo jak jej ciemne, wielkie oczy odcinają się od posągowej twarzy.

Spojrzała na niego. On spojrzał na nią. Przez długą chwilę stali nieruchomo.

Kiedy Bobby widział ją po raz pierwszy, wydała mu się kimś w rodzaju Madonny z obrazu, kruchą matką osłaniającą synka własnym ciałem. Teraz, kiedy wiedział już, że zarzucano jej znęcanie się nad dzieckiem, zobaczył w niej czarną wdowę. Była opanowana. Odważna, skoro do niego zadzwoniła. I najprawdopodobniej niebezpieczna.

– Spokojnie – powiedziała cicho. – To muzeum. Nie wpuszczają tu kamer, pamięta pan?

– Sprytnie – przyznał i posłała mu lekki uśmiech, po czym odwróciła się w stronę obrazu.

Podszedł do niej, ale nie za blisko.

Sala była prawie pusta; sezon dawno się skończył. Za późno na podziwianie jesiennych parków, za wcześnie na świętowanie. W przestronnej komnacie pałacu-muzeum oprócz Bobby’ego i Catherine były tylko cztery osoby, które nie zwracały na nich większej uwagi.

– Lubi pan Whistlera? – spytała.

– Wolę bejsbol.

– Podoba mi się to studium. Zmysłowe kobiece kształty skontrastowane z niebieskim materiałem. To bardzo erotyczne. Myśli pan, że ta kobieta była dla Whistlera tylko modelką, czy też z nią sypiał?

Bobby milczał, ale wyraźnie nie oczekiwała od niego odpowiedzi.

– Wie pan, Whistler uchodził za dandysa. Ale w 1880 roku, kilka lat po namalowaniu tego portretu, poślubił rzekomo największą miłość swojego życia, Beatrice Godwin. Niestety, osiem lat później umarła na raka. Jaka szkoda. Wie pan, że Whistler pochodził z tych okolic? Urodził się w Lowell…

– Nie przyszedłem tu dla obrazów. Uniosła brew.

– A szkoda. To wspaniałe muzeum.

Spojrzał na nią i wreszcie dała za wygraną.

– Chodźmy na górę. Na drugie piętro.

– Więcej Whistlerów?

– Nie, więcej prywatności.

Szerokimi, krętymi schodami weszli na ostatnie piętro. Bobby czuł się nagi, bezbronny. Po drodze minęli kolejnych zwiedzających i kilku strażników stojących z kamiennymi twarzami w rogach sal. Przed czternastoma laty dwaj złodzieje przebrani za policjantów ukradli trzynaście dzieł sztuki. Kradzież była na tyle głośna, że strażnicy do tej pory uważali ją za plamę na honorze i bacznie wszystkich obserwowali. Bobby unikał ich wzroku.

Na drugim piętrze zauważył, że ciężko oddycha. Catherine Gagnon też nie była tak spokojna, na jaką chciała wyglądać. Ręce jej się trzęsły. Czując na sobie jego wzrok, starała się opanować to drżenie, zaciskając dłonie w pięści.

Poszła na koniec korytarza, a on ruszył za nią, zwracając uwagę na różne szczegóły, których wolałby nie zauważyć. Na przykład zapach jej perfum, silny, lekko cynamonowy, woń ledwo tłumionego żaru. Albo jej ruchy, gibkie, pełne gracji, kocie. Ćwiczyła. Pewnie jogę albo pilates. Uznał, że prawdopodobnie jest silniejsza, niż się wydawało na pierwszy rzut oka.

W sali na tyłach drugiego piętra nie było żywej duszy. Stanęli nie za blisko siebie i Catherine zaczęła mówić.

– Kochałam męża. Wiem, że musi się to panu wydać dziwne. Kiedy go poznałam, był… niesamowity, hojny, słodki. Zabierał mnie na weekendy do Paryża, na zakupy. Ja… miałam wcześniej pewne kłopoty. Było w moim życiu wiele smutku. Kiedy poznałam Jimmy’ego, po raz pierwszy poczułam, że wszystko się układa. Był moim wybawcą. Dosłownie zawrócił mi w głowie.

Bobby był ciekaw, co miała na myśli, mówiąc o smutku, i w ogóle po co mu to wszystko opowiada. Zabił Jimmy’ego Gagnona i nie miał ochoty o nim rozmawiać.

– Myliłam się co do Jimmy’ego – powiedziała nagle. – Nie był moim wybawcą. Był pijakiem i brutalem, manipulatorem, który uśmiechał się, kiedy wszystko szło po jego myśli, a w przeciwnym razie chwytał za nóż. Dawniej obiecywałam sobie, że nigdy w życiu nie wyjdę za kogoś takiego. Ale kiedy się na nim poznałam, było o wiele za późno i wtedy mogłam tylko dziwić się, gdzie ja miałam głowę.

Urwała, stłumiła przekleństwo. Odwróciła się i zaczęła nerwowo chodzić po małej salce, stukając obcasami.

– Bił panią? - spytał Bobby.

– Mogę pokazać sińce.

Sięgnęła do paska sukni. Bobby uniósł rękę, by ją powstrzymać.

– Dlaczego nie wzywała pani policji?

– Bo mieszkamy w Bostonie. Ojciec Jimmy’ego, sędzia Gagnon, wydał dekret: jeśli Jimmy narozrabia, policja ma zadzwonić do niego osobiście, a on wszystkim się zajmie. Jimmy powiedział mi o tym którejś nocy. Po czym mnie pobił.

Bobby zmarszczył brwi. Nie lubił słuchać historii o niedopełniających obowiązków policjantach, jednak to zgadzało się z tym, co mówili mu kumple w knajpie. Jimmy Gagnon lubił sobie poszaleć i jak przyszło co do czego, chował się za plecami tatusia.

– A co z pani synem?

– Nathana nigdy palcem nie tknął. Odeszłabym, gdyby to zrobił. – Powiedziała to za szybko. Bobby od razu wyczuł, że skłamała.

– Już samo to, że panią bił, to chyba wystarczający powód, by zabrać dziecko i zwinąć manatki. – Podejrzliwie zmrużył oczy. – Tyle że wtedy trzeba by było pożegnać się z pieniędzmi.

– Jimmy nie miał pieniędzy.

– Tak? To skąd to mieszkanko w sercu Back Bay?

– Kupił je ojciec Jimmy’ego. Podobnie jak większość naszych rzeczy. Pieniądze Jimmy’ego są zamrożone w funduszu powierniczym. Zarządza nimi jego ojciec i wydziela je według swojego widzimisię, na mocy rozporządzenia prapradziadka Jimmy’ego ze strony matki, który zbił majątek na ropie i bał się, że przyszłe pokolenia go roztrwonią. Cóż więc zrobił? Zamroził wszystko w funduszach, które ulegają rozwiązaniu w chwili, kiedy spadkobierca kończy pięćdziesiąt pięć lat. I następne pokolenia trzymały się tej zasady. Dlatego rodzina, owszem, pieniądze ma. Maryanne odziedziczyła prawdziwą fortunę, kiedy skończyła pięćdziesiąt pięć lat, ale Jimmy… Jimmy na razie nie miał ani centa.

– Co stanie się z tymi pieniędzmi po jego śmierci?

– Przejdą na Nathana, też w ramach funduszu. Ja nie dostanę nic. Bobby nie wyglądał na przekonanego.

– Byt opiekuna na pewno został jakoś zabezpieczony.

– Ma otrzymywać comiesięczne wynagrodzenie – przyznała. – Ale zakłada pan, że to ja jestem opiekunką. Dziś rano dostałam wezwanie do sądu. James i Maryanne wystąpili o pozbawienie mnie praw rodzicielskich. Twierdzą, że chcę zabić Nathana. Może pan to sobie wyobrazić, panie Dodge? Że matka mogłaby chcieć zrobić krzywdę własnemu dziecku?

Podeszła do niego i stanęła bliżej, niż wypada. Znów poczuł jej perfumy i popatrzył na jej bladą, szczupłą szyję i długie ciemne włosy opadające na plecy bujną czarną zasłoną tak zmysłową jak niebieska tkanina na portrecie pędzla Whistlera.

Nie poruszyła się, nie odezwała się ani słowem, a mimo to zdawała się go kusić, by jej dotknął. By ją posiadł.

Gdyby przesunął się o dziesięć centymetrów, ich ciała zwarłyby się ze sobą. Poczułby dotyk jędrnych piersi. Wciągnąłby w nozdrza mocny, ciepły zapach jej perfum. Poczułby jej język na swoich wargach i jej dłonie wędrujące po jego ciele.

Zesztywniał. Na wszelki wypadek wolał się w ogóle nie ruszać, bo nie ufał samemu sobie. Tak bolesnej erekcji nie miał od szkoły średniej, a Catherine nawet nie była w jego typie.

I wtedy zrozumiał. Igra z nim. Używa swojego ciała jako broni, rozmyślnie próbuje namieszać w głowie biednemu, skołowanemu gliniarzowi.

– Mój syn leży w szpitalu – szepnęła.

– Co takiego?

– Na oddziale intensywnej terapii. Zapalenie trzustki. Wydawałoby się, że to nic poważnego, ale nie dla takiego chłopca jak Nathan. Mój syn jest chory, panie Dodge. Bardzo, bardzo chory, lekarze nie wiedzą dlaczego, więc teściowie winą za jego chorobę obarczają mnie. Jeśli przekonają o tym sąd, odbiorą mi Nathana. Będą mieli wnuka – i pieniądze – tylko dla siebie. Chyba że, oczywiście, pan mi pomoże.

Bobby nie oparł się pokusie i obrzucił ją wzrokiem od stóp do głów.

– A niby czemu miałbym to zrobić?

Uśmiechnęła się. Był to znaczący, kobiecy uśmiech, ale Bobby po raz pierwszy zobaczył w jej oczach cień uczucia – smutku. Catherine Gagnon była głęboko, dojmująco smutna. Podniosła rękę i delikatnie położyła ją na jego piersi, rozstawiając palce.

– Jesteśmy sobie potrzebni – powiedziała cicho. – Proszę pomyśleć o przesłuchaniu przed sędzią pokoju…

– Wie pani o tym?

– Oczywiście. Te dwie sprawy są ze sobą powiązane. Wynik procesu o przejęcie opieki nad dzieckiem będzie kluczowy dla stwierdzenia, czy doszło do popełnienia przestępstwa. Krótko mówiąc, jeśli ja znęcam się nad Nathanem, to pan jest mordercą.

– Nie jestem.

Postukała palcami w jego pierś.

– Oczywiście. A ja nigdy w życiu nie zrobiłabym krzywdy mojemu synkowi. – Nachyliła się ku niemu tak, że poczuł jej oddech na swoich ustach. – Nie ufa mi pan, panie Dodge? A powinien pan. Bo ja nie mam innego wyboru, jak tylko zaufać panu.

Bobby musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Była druga po południu, a on spał raptem cztery godziny i od zeszłego wieczoru, kiedy to zagryzał piwo orzeszkami, nie miał nic w ustach. Postanowił pobiegać.

Najpierw G Street do Columbia Road. Stąd do parku, gdzie po lewej stronie miał ruchliwą ulicę, a po prawej ocean. Minął zabytkową łaźnię na L Street, za którą miejsce zadbanych szeregowców zajęły prawdziwe pałace. Dotarł na Castle Island, gdzie wiatr dmuchał mu w twarz, a fale rozbijały się o brzeg. Pogoda się popsuła, coraz trudniej było biec pod wiatr. Okrążył kamienne mury starego punktu obserwacyjnego, patrząc na powoli wzbijające się w niebo samoloty z lotniska Logana; aż trudno było uwierzyć, że zdołają przelecieć nad wyspą. Dotarł na plac zabaw. Dzieci zakutane w ciepłe kurtki szalały na ślizgawce.

Znów skręcił, wsłuchany w niesiony wiatrem dziecięcy śmiech. Południowy Boston stawał się modny. Dawniej na Castle Island przychodziły tylko dzieci z rodzin robotniczych, mieszkających w blokach. Teraz była to dzielnica dla osób lepiej sytuowanych, ale dzieciaki dokazywały jak zawsze.

Ruszył w stronę domu, ciężko dysząc. Wreszcie mógł jasno myśleć.

Zaraz po powrocie wziął książkę telefoniczną i wciąż ociekając potem, zaczął telefonować. Przy trzeciej próbie znalazł tego, kogo szukał.

– Tak, Nathan Gagnon leży u nas na oddziale intensywnej terapii – odpowiedziała pielęgniarka na jego pytanie. – Przywieziono go w nocy.

– Jak się czuje?

– Zdrowych nie umieszczamy na intensywnej terapii – odparła pielęgniarka z sarkazmem.

– To znaczy, w jakim jest stanie? Jestem z policji stanu Massachusetts. – Wyrecytował numer swojej odznaki.

– Ciężkim, ale stabilnym.

– Zapalenie trzustki – przypomniał sobie Bobby. – Czy jest groźne dla życia?

– Może być.

– A w tym przypadku?

– Musiałby pan porozmawiać z jego lekarzem, doktorem Rocco.

Bobby zapisał to nazwisko.

– Czy chłopiec był już wcześniej u was?

– Kilka razy. Jak mówiłam, powinien pan porozmawiać z doktorem Rocco.

– Dobrze, dobrze. Jeszcze tylko jedno pytanie, jeśli można.

Pielęgniarka zastanowiła się, po czym najwyraźniej uznała, że można.

– Słucham.

– Czy kiedykolwiek zauważyliście u chłopca inne obrażenia? Wie pani, połamane kości, sińce niewiadomego pochodzenia…

– Chodzi o to, czy często spada ze schodów? – spytała z ironią.

– No właśnie. Jak sobie radzi ze schodami?

– Dwie złamane kości w ciągu ostatniego roku. Niech pan sam sobie odpowie na to pytanie.

– Dwie złamane kości w ciągu ostatniego roku – mruknął Bobby. – No proszę. Dzięki. Bardzo mi pani pomogła. – Odłożył słuchawkę.

Długo siedział bez ruchu na skraju krzesła, z książką telefoniczną na kolanach. Pot ściekał mu po nosie i kapał na cienki żółty papier. Znów czuł złowieszczą, głęboką ciemność. I pomyślał, że największą ochotę ma nie na bieganie, sen czy rozmowę z Susan, lecz na wizytę na strzelnicy i rozstrzelanie papierowego celu.

I o czym to świadczy?

Rozsądny człowiek zapomniałby o spotkaniu z Catherine Gagnon. Zrobił, co do niego należało, postąpił tak, jak postąpiłby każdy przyzwoity policjant. Teraz może umyć od tego wszystkiego ręce. Poza tym nie ma uprawnień, by prowadzić jakieś zwariowane dochodzenie w sprawie Gagnonów. Tak czy inaczej, czegokolwiek się dowie, nie cofnie tego, co zrobił. Przybył, zobaczył, zabił. Wszelkie dociekania i tak niczego nie zmienią.

Rozsądny człowiek wynająłby dobrego adwokata i przygotował się do długiego procesu.

Bobby westchnął. Inna sprawa, że rozsądny człowiek nie spotkałby się z taką kobietą, jak Catherine, w miejscu publicznym. I nie przejmowałby się tak bardzo dzieckiem, którego właściwie nie zna.

Wstał. Zamknął książkę telefoniczną.

– Doktor Rocco – powtórzył pod nosem i poszedł wziąć prysznic.