175234.fb2
Naczelnik trzasnął drzwiami, wyszedł i w pokoju zaległa cisza. Cisza trwogi, niczym na Maracanie, gdy Urugwaj strzelił drugą bramkę Brazylii w finale mistrzostw świata w roku 1950 i dwieście tysięcy ludzi na trybunach zamarło w przerażeniu.
To była inna cisza niż ta, o której Pater marzył. Pragnął niebiańskiego spokoju na Folegandros. Z dala od zorganizowanej turystyki, hałaśliwych Skandynawów, Niemców i Rosjan. Z daleka od namolnych rodaków, którzy chcą się bratać z każdym, kto mówi po polsku. „Komu wydaje się”, Pater poprawił się w myślach, „że mówi po polsku”. Chciał być daleko od opasłych mężczyzn, którzy poruszają się w piekielnym hotelowym trójkącie, między basenem, barkiem i restauracją, z plastikowymi opaskami na nadgarstkach, upoważniającymi do korzystania z dobrodziejstw oferty all inclusive. Od tego wszystkiego Pater chciał uciec. Uciec wraz z Joanną.
Tymczasem cisza w pokoju zwiastowała klęskę podobną do tej, której doświadczyli ponad pół wieku temu canarinhos, nazywani wtedy zresztą inaczej. W jednej chwili Folegandros oddaliło się od Patera na niewyobrażalną odległość. Nadkomisarz, chcąc wstać, podniósł się zbyt gwałtownie i poczuł ból w żebrach. Z sykiem upadł na fotel. Marks i Prociw-Bury popatrzyli na niego z wyrzutem, jakby ten syk bólu był czymś niestosownym. Tylko Aleksandrowski nie zwrócił na to uwagi, ponieważ mocował się ze sznurkami aktówki, ozdobionej starym zaciekiem po wylanej kawie.
– Te cholerne sznurki – wściekał się Aleksandrowski, by po chwili wydać z siebie westchnienie ulgi: – No wreszcie… Sprawa wcale nie zaczyna się od zabójstwa w Krakowie. Zabójstwa, tak to nazwijmy, á la Kot.
Karol Kot… Pater przypomniał sobie, że kilka lat temu słyszał w radiu piosenkę jakiegoś polskiego zespołu o mordercy z Krakowa. Potem do studia zadzwoniła starsza, wyprowadzona z równowagi słuchaczka, która nie mogła zrozumieć, dlaczego na antenie pojawiają się artyści, których fascynuje przemoc. „Tego Kota”, skrzeczała do słuchawki, „to ja pamiętam. Chodziłyśmy wtedy całe w strachu. A jak się wyszło na ulicę, to się pod płaszcz wkładało tekturę albo aluminium, by obronić się w razie czego, to znaczy, w razie jak wampir zaatakuje”.
– Najpierw powiem – zabrał głos Aleksandrowski – jak ta sprawa w ogóle trafiła na moje biurko… Gdyby nie ja i moje historyczne zainteresowania, pewnie do dziś…
Pater skupił się na osie, która wleciała do pokoju. Jej gniewne bzyczenie bardziej go interesowało niż niepoślednia pewnie rola, jaką Aleksandrowski odegrał w tej zawikłanej sprawie. Bzyczenie owada narastało w głowie Patera i oddzielało go grubą ścianą od błyskotliwych wywodów i samozachwytów. Ta zapora nie była jednak na tyle gruba, aby wytłumić wszystko i przenieść Patera do wymarzonej krainy morza, skał, wina i oliwek. Dolatywały do niego strzępy zdań. „Jestem koordynatorem”. „Międzynarodowy projekt historyczny”. „Badanie modus operandi seryjnych morderców”.
Nagle przez ten nieszczelny filtr dobiegł zniecierpliwiony głos Prociw-Bury.
– Mam prośbę odnośnie do pańskiego modus narran-di - sapnęła z irytacją pani profesor. – Proszę pominąć swoje zasługi, które, jak wierzymy, są wiekopomne. Proszę pominąć też porządek pańskich działań, które doprowadziły pana do jakiegoś odkrycia. Proszę nam przedstawić tylko to, do czego pan doszedł dzięki swej żelaznej logice i ogromnej wiedzy. Ponieważ chodzi tu o seryjnego mordercę, proszę przedstawić nam serię jego zbrodni. Najlepiej w porządku chronologicznym.
– Tak jest, Jacek. – Marks nieoczekiwanie poparł języ-koznawczynię. – Mów wszystko od Adama i Ewy albo jak powiadali starożytni, od jajka, czyli od początku.
Paterowi jajko kojarzyło się tamtego dnia wyłącznie z grecką potrawą, o której opowiadała mu Joanna. Jajka w winie. Specjalność hotelu na Folegandros. Zajęty swoimi myślami, nie zauważył, że Aleksandrowski był najwyraźniej zbity z tropu. Przez pół minuty patrzył w milczeniu na Prociw-Bury. W jego spojrzeniu malowały się złość, bezradność i żal. Był bliski wybuchu. Językoznawczyni chuchała w szkła okularów, czyściła je niezbyt czystą chustką do nosa i uśmiechała się ironicznie. Kłótni zapobiegła osa, która ciężkim lotem ruszyła w stronę Aleksandrowskiego. Ten uderzył ją wierzchem dłoni mocno, a owad, odbity jak piłka, stuknął o szybę. Marks roześmiał się donośnie.
– No, dawaj, Jacek! – Klepnął go w ramię po przyjacielsku. – Wal po kolei. Zacznij od Katowic.
– Siódmego listopada – Aleksandrowski posłał pani profesor obrażone spojrzenie – siódmego listopada ubiegłego roku w Dąbrówce Małej, dzielnicy Katowic, zamordowano dwudziestotrzyletnią Annę Madziar. Została zatłuczona tępym narzędziem. Morderca następnie obnażył ofiarę i ułożył ją tak, by wyeksponować narządy płciowe… Identyczny mord został dokonany w Dąbrówce Małej czterdzieści dwa lata wcześniej, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym. – Pater usłyszał głos Aleksandrowskiego i poczuł, że znów zapada w letarg. – Zamordowana nazywała się Anna Mytzek. Była to pierwsza ofiara… Pierwsza ofiara… No może mi ktoś powie? Czyja pierwsza ofiara?
– Wampira Marchwickiego? – zapytała profesor Prociw-Bury.
– Tak jest! Dobrze! Odpowiedź na piątkę! – Aleksandrowski, odgrywając rolę nauczyciela stawiającego stopień pani profesor, wyraźnie się rozluźnił i rozpromienił. – Modus operandi w wypadku obu zabójstw, tego sprzed ponad czterdziestu laty i tego z ubiegłego roku, jest taki sam. Mało tego, w obu wypadkach imię ofiar jest to samo. Jest tylko poważna wątpliwość historyczna, czy Zdzisław Marchwicki rzeczywiście był „śląskim wampirem”, czy też został kozłem ofiarnym. Dla uproszczenia dalszego wykładu trzymajmy się jednak nazwiska „Marchwicki”.
Pater ocknął się i przypomniał sobie, że sprawie wampira grasującego po Górnym Śląsku i Zagłębiu nadano kryptonim „Anna”.
– Mało tego – ciągnął Aleksandrowski. – Ofiara Marchwickiego nazywała się Mytzek, ta dziewczyna – wskazał na zdjęcie, które wyjął z akt – Madziar. Obie na M…
– Oba nazwiska dwusylabowe – mruknął Pater.
– Dobrze, chłopcze! – Profesor Prociw-Bury uderzyła dłońmi w uda tak gwałtownie, że ponownie wprawiła w ruch wzór na podkolanówkach.
Marks zaśmiał się. Pater poczuł się, jakby był młodszy o dwadzieścia kilka lat i zdawał egzamin z gramatyki opisowej. Przypomniał sobie wymagającego, nieżyjącego już profesora, na którego pytania o argumenty i predykaty odpowiadał wtedy śpiewająco. Było to jedno z niewielu przyjemnych wspomnień, jakie Pater miał ze swojego nudnego studenckiego życia, dzielonego między koło naukowe a czytelnię.
– Szanowni państwo – Aleksandrowski był wniebowzięty zainteresowaniem, jakie wywołał – nie wszystko się zgadzało. Obie zbrodnie czymś się różniły… Naśladowca Marchwickiego pozostawił przy zwłokach Anny Madziar rysunek, którego nie było, że tak powiem, w oryginale. Ten oto rysunek… – Wykonał ruch ręką i na śliski laminat stołu narad pofrunęła kartka papieru.
Pater tępo patrzył na rysunek wykonany czerwonym atramentem. Autor nieudolnie naszkicował kontury ludzkiego ciała przepołowionego na wysokości brzucha. W tym miejscu rysownik postawił kilkanaście falistych kresek, ciągnących się w dół. Linie zwieńczone były kwiatostanami. Jakby jelita były łodygami. Rysunek okalał napis: „Nie ma święta bez pogrzebu”.
– A teraz następna zbrodnia. Pierwszy maja bieżącego roku. – Z uniesionym palcem i nastroszonymi nieco włosami Aleksandrowski przypominał teraz zapalonego naukowca, który poza swoją dziedziną świata nie widzi.
– Dokładnie tego dnia znaleziono w Warszawie siedemnastoletnią Weronikę Głuchowską. Brzuch zgwałconej dziewczyny był rozpruty i wylewały się z niego wnętrzności. Obok ciała leżał śrubokręt…
– Straszne! – Potężnym ciałem pani profesor wstrząsnął dreszcz – To musiał być potworny widok…
– Taki sam potworny widok – Aleksandrowski ściszył głos do szeptu, czym ponownie przykuł uwagę słuchaczy – wstrząsnął mieszkańcami Warszawy tego samego dnia, lecz czterdzieści dwa lata wcześniej, pierwszego maja 1965 roku. Tego dnia zostały znalezione zwłoki siedemnastoletniej Marii Gałązki. Dziewczyna została zgwałcona i rozcięta. Zbrodni tej dokonał seryjny morderca, niejaki Lucjan Staniak, zwany „Czerwonym Pająkiem”. Był on domorosłym malarzem, a jeden z jego obrazów przedstawiał wypatroszoną kobietę, z której brzucha wyrastają kwiaty. Obok był napis: „Nie ma święta bez pogrzebu”…
– Zaraz, zaraz, bo się pogubię. – Pani profesor była wyraźnie zainteresowana całą historią. – W listopadzie minionego roku mamy zbrodnię imitację á la Marchwicki, a w maju bieżącego roku mamy zbrodnię imitację á la Staniak, tak? Czyżby ich obu dokonał ten sam morderca naśladowca?
– To nie ulega wątpliwości – uśmiechnął się triumfalnie Aleksandrowski.
– A na jakiej podstawie tak pan sądzi? Tylko dlatego, że imitacja jest istotą obu zbrodni? To trochę za mało, aby stawiać tak śmiałą hipotezę… Może jest dwóch morderców, Marchwicki bis i Staniak bis?
– I tu wracamy do tej kartki. – Prelegent klepnął w kawałek papieru, na którym z rozciętego brzucha wylewały się jelita łodygi. – Jak państwo pamiętają, zostawił ją przy zwłokach, że zacytuję tu panią profesor, Marchwicki bis. Bazgroły te są niejako odsyłaczem do Staniaka, który ponad czterdzieści lat wcześniej namalował bohomaz o identycznej tematyce: kobieta z kwiatami wyrastającymi z jelit i tym samym napisem. A teraz – Aleksandrowski zawiesił głos i uniósł palec – moja hipoteza. Wyobraziłem sobie naśladowcę polskich seryjnych morderców, który przy każdym ciele zostawia trop do innego zbrodniarza. Naśladowca w listopadzie w Katowicach zabija á la Marchwicki, a poprzez pozostawiony na miejscu zbrodni rysunek á la Staniak daje policji wskazówkę: „Następny mord popełnię jak Staniak”. Po czym go rzeczywiście popełnia, w maju, w Warszawie.
– I co dalej? – Pani profesor aż podskoczyła. – A w Warszawie był jakiś list? Jakiś kolejny odsyłacz?
– Co tym razem? – Paterowi z trudem udało się ukryć ironię w głosie. – Mozaika z fragmentów roztrzaskanego mózgu? Na kartce?
– Nie. To nie był mózg. – Aleksandrowski pokręcił głową i położył na stół kolejne zdjęcie.
– O, ja pierdzielę… – Marks spojrzał surowo na Patera, który zaczerwienił się jak uczniak złapany na oglądaniu pornografii.
Na kartce w kratkę formatu A4 odciśnięty był kształt przypominający dwa pionowo umieszczone półksiężyce. Pater przełknął ślinę. Nie, to nie były półksiężyce. To były odciśnięte usta.
– To jest krew, prawda? – zapytał szeptem Aleksandrowskiego.
– Tak, krew Weroniki Głuchowskiej z Warszawy…
– Chce pan powiedzieć, że zabójca dziewczynę zgwałcił, potem rozpruł śrubokrętem, a potem… zanurzył usta w jej krwi i zrobił na kartce ich odcisk? – zapytał Pater.
– Tak najprawdopodobniej było. – Aleksandrowski zasępił się na kilka sekund. – A teraz krótkie podsumowanie. Najpierw morderca zabija á la Marchwicki i na miejscu zbrodni pozostawia rysunek kwiatów jelit i idiotyczny tekst á la Staniak „Nie ma święta bez pogrzebu”. Potem zabija á la Staniak i zostawia krwawy odcisk ust á la… - Tu Aleksandrowski zawiesił głos i wyciągnął pożółkłą kartkę gęsto zapisaną pismem maszynowym. – Wiecie á la kto?
W pełnej napięcia ciszy słychać było, jak osa tłucze się wściekle o szybę.
– Á la Karol Kot – Aleksandrowski odpowiedział sam sobie z triumfalnym uśmiechem. – Wiecie, co Kot mówił w czasie śledztwa? – Machnął pożółkłą kartką. – Powiedział tak: „Lubiłem pić ciepłą krew i zabijałem jak nikt inny z Krakowa”. A zatem nasz naśladowca zabił w Warszawie á la Staniak i dał wskazówkę: „A teraz zabiję jak Karol Kot”. I zrobił to. Kilka dni temu. W Krakowie. Na Sobieskiego. Zakłuł Andżelikę Janas w stylu Karola Kota.
– A po morderstwie wzorowanym na Kocie – Pater znów się ożywił – zostawił jakiś odsyłacz do kolejnego mordercy?
– Nie, w Krakowie naśladowca Kota nie zostawił już żadnej kartki. Przysłał dopiero ten list o potrzebie oddychania jodem. Na liście jest krew Andżeliki Janas.
Przyznaje się w nim do zabójstwa w Krakowie, czyli pośrednio do wszystkich trzech morderstw… Ale w Krakowie przy zwłokach niczego nie zostawił…
– Może wtedy w Krakowie ktoś go spłoszył? – Pater mówił jakby do siebie. – A może nie jest dobrze zorganizowany i skończyły mu się pomysły?
– Nie, Jarek – wtrącił się Marks. – To już moja działka. Posłuchaj tego listu – odczytał kartkę pozostawioną przez Cichowskiego. – „I kto to wie prócz mnie? Wystarczy Krakowa. Idą wakacje. Pora pooddychać jodem. Tym razem bez atrakcji. Atrakcją będzie śmierć. Odezwę się po swojemu, możecie być pewni”. Zabójca jest pewny siebie, świetnie zorganizowany, nie zostawia śladów, a w dodatku zapowiada w liście, że nie będzie atrakcji. Można to rozumieć tak, że tym razem nie będzie żadnej podpowiedzi.
Zapadła cisza. Osa ślizgała się po szybie, a jej bzyczenie stawało się coraz wścieklejsze.
– Poza tym ten skurwiel zaczął działać z większą częstotliwością. Między pierwszym a drugim zabójstwem minęło ponad pół roku, między drugim i trzecim dwa miesiące. Obawiam się, że tym razem to stanie się jeszcze szybciej. Dlatego musimy działać. Dlatego – Marks popatrzył na Patera – ty jesteś nam potrzebny, bo to twój teren. Chyba że – uśmiechnął się po raz kolejny – ten świr wybierze Świnoujście albo Kołobrzeg… Wtedy masz wolne.
– Rozumiem. Każdy z nas ma swoją działkę. A jaką działkę ma, jeśli wolno spytać, pani profesor?
Profesor Prociw-Bury drgnęła, jakby została wyrwana z letargu.
– Już o tym mówiłam. Badam idiolekt i socjolekt mordercy. – Ostry ton świadczył, że znów obudziła się w niej lwica, która na konferencjach naukowych miażdży swych adwersarzy. – I nie zamierzam wyjaśniać po raz drugi tych terminów, tylko dlatego że jest pan nieprzytomny. Naśladowca jest zorganizowany także pod względem literackim i językowym. Niech pan spojrzy na ostatni list. „I kto to wie prócz mnie”…
– Powinno być „oprócz” – zaprotestował nieśmiało Pater, który jako normatywista nie czuł się zbyt pewnie przy Prociw-Bury.
– Może być tak i tak. Ale gdyby napisał „oprócz”, zdanie brzmiałoby zupełnie inaczej.
Rozległ się motyw ze Stawki większej niż życie i Marks sięgnął po telefon.
– Cholera – powiedział, gdy odrzucił połączenie. – Mam kolejne zebranie. Tak czy inaczej będziemy spotykać się często. I liczymy, Jarek, że będziesz koordynował pracę tutaj, w Gdańsku.
Gdy Pater został sam w pokoju, podszedł do okna. Popatrzył w bezchmurne niebo i dostrzegł na nim niewielki, oddalający się punkt, za którym ciągnęła się jasna smuga. Oddalające się Folegandros.
Poczuł ukłucie w żebrach.
Już wiedział, co ma zrobić. To będzie po raz pierwszy przez te wszystkie lata pracy w policji. Pierwsza taka prośba do Kwiecińskiego.
Po raz pierwszy pomyślał też o czymś innym. Że chce, aby naśladowca znów dał znać o sobie.
Ale nie tu. W Świnoujściu. Albo w Kołobrzegu.
Brzęczenie osy na szybie stało się nie do wytrzymania. Pater zrobił szybki ruch ręką i wyszedł z gabinetu komendanta. Na oknie w przedśmiertnych drgawkach podrygiwał zmiażdżony owad.