175234.fb2
Kilka minut siedzieli w samochodzie w milczeniu. Wreszcie Pater wściekłym ruchem wyszarpnął komórkę z kieszeni spodni i wybrał numer doktora Kwiecińskiego.
– Chcę przeprowadzić ekshumację! – zakończył swoje wyjaśnienia. – Chcę mieć dowód, że mój informator się myli! Że nie było żadnej róży!
„Że nie położyłem tamtej sprawy w tak haniebny sposób”, Pater dopowiedział sobie w myślach.
– Zapomnij o tym – głos Kwiecińskiego był nadzwyczaj opanowany. – Dziewczyny z Jelitkowa zostały zamordowane w upalne lato. Ich ciała najpewniej nie były balsamowane, więc teraz, po trzech latach, niewiele zostało z tkanek miękkich. Gdyby chodziło ci o kości, to zupełnie co innego…
– To co mam, kurwa, zrobić? – wyszeptał Pater.
Kwieciński zamilkł. Przekleństwo w ustach nadkomisarza było dla medyka sądowego czymś nowym.
– Weź coś na uspokojenie. A potem… potem sprawdź jedną rzecz. Do tego nie trzeba wydobywać zwłok. Otóż jeśli chodzi o tatuowanie, jest w naszych szpitalach taka głupia praktyka…
Pater uważnie słuchał słów Kwiecińskiego i odruchowo potakiwał głową.
Dwie godziny później kolejny raz tego dnia siedział na tarasie kawiarni Centralnego Ośrodka Sportu i tępo patrzył w kierunku willi „Rybitwa”, tej, w której ponoć mieszkał prezydent Kwaśniewski i rosyjski szpieg Ałganow. Jego pierwszym odruchem było zostać w Gdańsku i pojechać do jednego z mieszkań na Zaspie. Do tego, w którym niegdyś mieszkała z matką Karolina Lisowska. Do którego pewnej nocy nie wróciła. Już nigdy nie wróciła. Chociaż nie był w tamtej okolicy od trzech lat, sądził, że trafi bez trudu. Potem pomyślał jednak, że powinien wrócić na półwysep. Powinien węszyć tam, gdzie była krew i świeży trup zwiększający szanse na rozwiązanie sprawy.
Numer do Lucyny Lisowskiej, matki dziewczyny z Jelitkowa, zdobył bez trudu. Od godziny czekał na właściwy moment, by zadzwonić. By kobiecie, która po ciężkim dniu wróciła do domu i włączyła telewizor, przypomnieć o koszmarach.
Nie. Żaden moment nie będzie dobry na rozmowę.
Rozejrzał się po tarasie kawiarni. Najbliższe stoliki były puste. Wybrał numer. Po trzecim sygnale usłyszał kobiecy głos.
– Mówi Jarosław Pater. Z Komendy Wojewódzkiej. Za pewne mnie pani pamięta…
Usłyszał kilka głębokich oddechów.
– Tak. Pamiętam pana.
„Powinna dodać: i pamiętam, jak spieprzył pan sprawę”, pomyślał.
– Nie chcę pani niepokoić, ale muszę zadać kilka pytań…
– Miał pan na to dużo czasu cztery lata temu. Ale wtedy nie był pan jakoś zainteresowany rozmową…
Przypomniał sobie, jak był w mieszkaniu Lisowskiej. Patrzył na kobietę w czerni z oczami napuchłymi od płaczu. I pamiętał, że wydzwaniała wówczas do niego żona. Telefony te zwiastowały kolejną w ciągu tygodnia awanturę i sprawiały, że Pater nie mógł się skupić ani na zadawaniu pytań, ani na wysłuchiwaniu odpowiedzi.
Proszę mnie posłuchać. – Chciał, by jego głos brzmiał jak najbardziej stanowczo. – Wracamy do sprawy śmierci pani córki. Są nowe okoliczności, które pozwolą nam znaleźć mordercę…
– Nie wierzę panu. Ale skoro pan musi, proszę pytać.
Pater poczuł suchość w gardle. Sięgnął po piwo.
– Chodzi mi o tatuaż. Ying i yang. Takie kółko z poprzecznie ułożoną literą „S”…
– Nie musi mi pan tłumaczyć, co to jest – usłyszał poirytowany głos.
– Przepraszam. Moje pytanie dotyczy tego, czy to był jej pierwszy tatuaż w tym miejscu? Czy może wcześniej miała tam inny wzór, który został przysłonięty tym drugim.
– Miała… Nie… Sama nie wiem… Nie pamiętam…
– A może musiała zrobić badania w szpitalu, na przykład pobrać krew i jej odmówili? – Pater zmienił temat. Przypomniał sobie opowieść Kwiecińskiego o praktyce w polskich szpitalach, które nie chcą pobierać krwi od osób ze świeżo zrobionym tatuażem. Świeżo zrobionym, czyli wedle lekarzy takim, który ma mniej niż sześć miesięcy.
– Nie wiem… Nie przypominam sobie… Ale – głos kobiety nabrał mocy, jakby nagle zaczęła wierzyć, że tym razem policjant poradzi sobie ze sprawą – pamiętam, jak Karolina chodziła wściekła. Zaczęłam wtedy o tym panu mówić, ale pan był ciągle zajęty jakimiś telefonami…
– Przepraszam.
„Chyba będę przepraszać do końca życia”, pomyślał. – To proszę teraz powiedzieć, dlaczego była wściekła?
– Jak pan pamięta, studiowała na Akademii Medycznej. I chciała honorowo oddać krew. Miała mieć z tego jakieś ulgi na uczelni. Poszła i jej nie przyjęli.
– Mówiła dlaczego?
– Nie pamiętam. Powiedzieli jej tylko, by odczekała pół roku.
Pół roku. Tyle, ile mówił Kwieciński.
– Kiedy to było?
– Chyba jesienią jakoś… W dwutysięcznym drugim. Panie nadkomisarzu? – zawahała się.
– Tak?
– Proszę obiecać, że go pan znajdzie… Że znajdzie pan tego… – Zaczęła łkać.
– Obiecuję – powiedział cicho.
Rozłączył się, by nie słyszeć płaczu. By nie wskrzeszać upiorów i niepotrzebnej nadziei. Już wiedział, co zlekceważył w śledztwie dotyczącym Jelitkowa. Dziewczyny miały identyczne tatuaże. U Lisowskiej wcześniejszy tatuaż, który uniemożliwił pobranie krwi, był przykryty przez kolejny, przez ying-yang. Ten wcześniejszy mógł być krzyżem zwieńczonym różą. Takim jak u jej koleżanki. I u Anny Seredy.
Pater czuł, że zbliża się do przełomu w śledztwie. Przypomniał sobie, że „przełom” jest synonimem słowa „kryzys”. I że zawsze wywołuje ból.