174967.fb2
Wcześnie zacząłeś przesypiać noce. Może ni codziennie, ale często. Już od trzeciego tygodnia życia. Wszystkie matki mi zazdrościły!
Rośniesz jak na drożdżach i budzisz się głodny jak wilk. A jak jesz? Pałaszujesz wszystko – i cmoktasz pierś do syta, i dudnisz mieszankę z butelki.
Podczas pierwszej wizyty u pediatry lekarka nie mogła się nadziwić, że już skupiasz wzrok na rozłożonych zabawkach. To nie lada wyczyn jak na dwutygodniowego szkraba. Nickolas wojownik!
Ochrzciliśmy cię w kościele Świętej Marii Magdaleny. Był piękny dzień. Miałeś na sobie szatkę z moich chrzcin, ręcznie szytą. Wyglądałeś przeuroczo.
Wielebny Dwyer omal się w tobie nie zakochał. Przez całą ceremonię wciąż sięgałeś po modlitewnik i dotykałeś jego ręki. Wpatrywałeś się w niego z uwagą.
Pod koniec uroczystości, w którą tak się zaangażowałeś, pastor Dwyer zwrócił się do ciebie:
– Nie wiem, kim zostaniesz, jak dorośniesz, Nickolasie. W gruncie rzeczy uważam, że już jesteś dorosły.
Dziś wróciłam do pracy. I już za tobą tęsknię. Albo inaczej: czuje się bez ciebie samotna.
Myśląc o tobie, między jednym pacjentem a drugim, napisałam wierszyk.
Mój Nikielek, bezcenny mój pieniążek,
Ukochany mój książę rymowanych książek.
Uwielbiam wszystkie twoje śmieszki
I okrągłe oczka niczym dwa orzeszki!
Chyba mogłabym wymyślić dziesiątki rymowanek o tobie. Same mi się pchają do głowy, kiedy zrobisz coś śmiesznego albo się uśmiechniesz, albo po prostu spisz. Najwyraźniej przynosisz mi natchnienie. Oo, choćby teraz!
Cudny Niczku, kochany mój kruszynku,
Kochamy cię oboje, mój malutki synku.
Kocham twoje paluszki, kolanka i nosek,
I wszystko, na czym tylko całusa wyproszę.
Całuję na okrągło, a co potem?
Resztę całusów dowożę samolotem.
No dobrze, mały mężczyzno, musze już iść. Następna pacjentka czeka. Gdyby wiedziała, co robię za zamkniętymi drzwiami gabinetu, chyba uciekłaby do darmowej przychodni w Edgartown.
W nocy obudził mnie twój płacz. Wstałam, żeby zobaczyć, co się stało. Podniosłeś na mnie smutne oczka.
Sprawdziłam, czy masz sucho, ale miałeś. Potem, czy nie jesteś głodny, ale nie byłeś.
Wyjęłam cię z łóżeczka i usiadłam z tobą na bujanym fotelu. Kołysaliśmy się tak razem. Po pewnym czasie oczy zaczęły ci się kleić, a łzy rozpłynęły się w słodkich snach. Położyłam cię znów do łóżeczka i patrzyłam, jak unosi się i opada twój mały brzuszek.
Chyba po prostu zapragnąłeś towarzystwa.
– Suzie, co robisz? – zapytał szeptem Matt. Nie słyszałam, kiedy wszedł do pokoju. Tatuś czasem skrada się jak kot.
– Nick się obudził.
Matt zajrzał do łóżeczka, zobaczył twoją rączkę przyłożoną do buzi niczym kółko do ząbkowania.
– Jaki on śliczny – szepnął. – Prześliczny.
Spojrzałam znów na ciebie. Wprost nie mogłam się napatrzeć.
Matt objął mnie w pasie.
– Zatańczy pani ze mną, pani Harrison?
Nie zwracał się tak do mnie od dnia ślubu. Serce zatrzepotało mi jak wróbel w kałuży.
– Chyba grają naszą melodię.
I w takt wysokich mechanicznych dźwięków twojej pozytywki tańczyłam tamtej nocy z Mattem dokoła twojego pokoju. Tylko migały mi przed oczami twoje pluszaki, koń na biegunach, gwiazdy i księżyc domowej roboty, falujące nad twoim łóżkiem. Tańczyliśmy też wolno i romantycznie w przyćmionym świetle twojego maleńkiego kokonu.
A kiedy muzyka ucichła, Matt pocałował mnie i rzekł:
– Dziękuję ci, Suzanne, za tę noc, za taniec, a nade wszystko za naszego synka. Cały mój świat mieści się w tym pokoju. Gdybym już nigdy niczego nie zdobył, i tak miałbym wszystko.
Po czym – czary-mary – jak gdyby pozytywka odpoczęła tylko na chwilę, znów zabrzmiał słodki refren.
Kiedy pojechałam do pracy, przyszła się tobą zająć Melanie Bone. Swoje dzieci wysłała z mamą na tydzień do Maine, mogła więc pozwolić odpocząć babci Jean. Dziwnie się czuję, opuszczając cię na tak długo. Bez przerwy zastanawiam się, co właśnie robisz.
Ostatnio czułam się tak zmęczona, jak wówczas, kiedy zaharowywałam się w Szpitalu Bostońskim w Massachusetts. Może znów za dużo wzięłam na swoje barki. Praca i małe dziecko naprawdę dają w kość. Mój szacunek do matek jeszcze wzrósł, choć i przedtem nie był mały.
Dziś w szpitalu wydarzyło się coś, co przypominało mi twój poród.
Przywieziono czterdziestojednoletnią kobietę z Nowego Jorku, która akurat bawi tutaj na wakacjach. Była w siódmym miesiącu, poczuła się nie najlepiej. Kiedy zaczęła krwawić, na izbie przyjęć rozpętało się prawdziwe piekło. W końcu straciła dziecko, a ja próbowałam ja pocieszyć.
Pewno się zastanawiasz, dlaczego to piszę. Bo uświadomiłam sobie, że wszyscy jesteśmy naznaczeni kruchością. Że życie przypomina chodzenie po linie. Wystarczy jeden fałszywy krok i człowiek spada. Dzisiaj na widok tej kobiety przypomniałam sobie, jakie mieliśmy szczęście, że przeżyłam.
Och, Nick, czasem chciałabym cię ukryć jak jakąś cenną schedę. Ale czym byłoby życie, gdybyś nie przeżył go sam?
Przypomina mi się powiedzonko mojej babci: „Jeden dzień dzisiejszy wart dwóch jutrzejszych”.
Zaczynasz sam trzymać butelkę. Nikt w to nie wierzy. Żeby niemowlak w wieku dwóch miesięcy sam się żywił. Każdy twój nowy krok w rozwoju przyjmuje jako dar dla tatusia i dla mnie.
Czasem mi coś odbija. Wtedy ulegam snobistycznej wizji rodzinnych samochodów, dobrych dzielnic i wypastowanych bucików dziecięcych. No więc, musiałam zaprowadzić cię do fotografa.
Każda mama musi się na to raz w życiu skusić.
Dzisiaj jest wymarzony dzień. Tata pojechał do Nowego Jorku, bo komuś spodobały się jego wiersze. Wprawdzie nie robi sobie zbytnich nadziei, ale to wspaniała wiadomość. Zostaliśmy więc w domu sami. Wystroiłam cię w sprane ogrodniczki dżinsowe (wyglądasz w nich super), ciężkie buciory (identyczne jak taty) i czapkę baseballówkę (z wygiętym daszkiem).
Kiedy zajechaliśmy do studia fotograficznego „Jak w kinie”, patrzyłeś na mnie, jakbyś chciał zapytać: czy to aby nie pomyłka?
Może i tak.
Fotograf miał pięćdziesiąt lat i ani krztyny podejścia do dzieci. Dobre chęci owszem, tylko zero profesjonalizmu w tym względzie. Chyba mógłby się specjalizować w martwych naturach, bo próbował cię ożywić kompozycją warzyw i owoców.
Jedno jest pewne. Teraz mamy unikalny zestaw zdjęć. Na pierwszym przybrałeś zdziwioną minę, która szybko przerodziła się w cokolwiek zdenerwowaną. Potem wkroczyłeś w fazę rozdrażnienia, które wreszcie dało nieprzejednane zacięcie.
Przepraszam, synku. Obiecuję, że nigdy nie pokażę tych zdjęć twoim dziewczynom ani starym kumplom, ani babci Jean. Do wieczora pewno rozwiesiłaby je we wszystkich witrynach na Vineyard.
Na dworze trochę się ochłodziło, ale dobrze cię opatuliłam, spakowaliśmy kosz piknikowy i wybraliśmy się na plażę Bend przy Road Beach, żeby świętować trzydzieste siódme urodziny taty. Budowaliśmy zamki i anioły z piasku, a potem wypisałam twoje imię, ale przypłynęła fala i je spłukała.
Nie mogłam się napatrzeć, jak bawisz się z tatą. Jesteście jak dwie krople wody. Obaj weseli, pełni uroku, dobrze zbudowani, uczta dla oka.
Kiedy wróciliście na koc po bojach z piaskowymi żyjątkami i przyjaznymi jeżowcami, Matt wyciągnął z kieszeni list i mi go wręczył.
– Wydawca w Nowym Jorku na razie odrzucił mój tomik… ale dostałem nagrodę pocieszenia.
Wysłał swój wiersz do pisma „Atlantic Monthly”, i tam go przyjęli. Nawet mi o tym nie powiedział.
Matt rozłożył kartkę papieru. To wiersz. Aż mi oczy mgłą zaszły, kiedy zobaczyłam tytuł: „Nickolas i Suzanne”.
Okazało się, że tata spisywał wszystko, co do ciebie mówiłam i śpiewałam, podsłuchiwał moje wierszyki i rymowanki. Dlatego upiera się, że to w równej mierze mój wiersz. Przeczytał nam fragment na głos, przekrzykując łoskot fal.
Nickolas i Suzanne
Przy kim wierzchołki drzew mają niebo za nic?
Kto przyciąga do domu okręty z zagranic,
I skręca zwykłą słomę w czyste, żywe złoto,
Kto miłości udziela w krąg z taką ochotą…
Kto przegania deszcz z chmur na boczne flanki,
I księżycowi śpiewa czułe kołysanki?
Kto też spełniać życzenia z głębi studni umie
I słyszy całe pieśni w morskich muszli szumie…
Kto ma dar pomnażania wszystkiego dookoła,
Czego się tylko dotknie, o co kto zawoła?
Kto klejnoty radości sypie w moje dłonie?
Za to dziękuję Synkowi i Żonie.
Tata powiedział, że nigdy nie miał tak wspaniałych urodzin.
Stało się coś nieoczekiwanego. Niestety, chyba niezbyt dobrego.
Znów nadszedł czas na twoje znienawidzone kolejne szczepienie. Twoja lekarka z Vineyard była na urlopie, dlatego zdecydowałam się zajrzeć do zaprzyjaźnionego lekarza w Bostonie. I przy okazji zrobić sobie badania okresowe.
Dotarliśmy promem do Woods Hole, o dziewiątej rano już byliśmy na drodze numer 3. to była nasza pierwsza wspólna wyprawa z wyspy. Podróż Nickolasa do wielkiego miasta!
Miałeś pierwszy numerek. Inne dzieci płakały i wierciły się, a tyś siedział cichutko jak myszka, rozglądałeś się tylko w nowym miejscu.
– Nickolas Harrison – wywołała cię recepcjonistka. Dziwnie zabrzmiało twoje imię i nazwisko, tak oficjalnie ogłoszone przez obcą osobę. Niemal się spodziewałam, że odpowiesz: „Obecny”.
Miło zobaczyć mojego dawnego kolegę, Dana Andersona.
– Promieniejesz szczęściem, Suzanne – rzekł z uznaniem, kiedy już cię zmierzył, zważył i opukał, Nick. – Doskonale ci zrobił wyjazd z miasta. No i dorobiłaś się nie lada zawodnika.
Nie posiadałam się z dumy.
– To najwspanialszy malec na świecie.
Oddał mi ciebie.
– – Bardzo się cieszę, że znów cię zobaczyłem, mamo Bedford. A twój syn jest okazem zdrowia.
Tak jakbym sama nie wiedziała!
TERAZ nadeszła moja kolej.
Siedziałam już ubrana na brzegu kozetki do badań i czekałam na powrót Phila Bermana, mojego lekarza. Phil kiedyś prowadził mnie w Bostonie, a teraz pozostawał w kontakcie ze specjalistą na Martha`s Vineyard.
Badanie trwało nieco dłużej niż zwykle. Pilnowała cię pielęgniarka, a ja marzyłam już, żeby cię porwać w objęcia i jak najprędzej wrócić na Vineyard. Wtedy wszedł Phil i zaprosił mnie do gabinetu.
– Twój test wysiłkowy nie wypadł najlepiej, Suzanne. Zauważyłem drobne nieregularności w EKG. Pozwoliłem sobie zajrzeć do doktor Davis. Wiem, że Gail była tu twoim kardiologiem, kiedy się u nas leczyłaś. Jakoś cię jeszcze dzisiaj wciśnie.
– Chwileczkę, Phil – sprzeciwiłam się. Nie posiadałam się ze zdziwienia. Musiała zajść jakaś pomyłka. Czułam się dobrze, wręcz świetnie. Nigdy w życiu nie czułam się lepiej. – Jesteś pewien?
– – Znam twoją przeszłość, toteż popełniłbym błąd, gdybym nie poprosiła Gail Davis o konsultację. To nie potrwa długo. Z największą przyjemnością zajmiemy się Nickolasem.
Czułam dosłownie déjà vu, kiedy podążałam do gabinetu Gail Davis. O Boże, nie pozwól, żeby to się powtórzyło. Nie teraz, kiedy wszystko zaczęło mi się układać.
Weszłam do poczekalni jak w złym śnie. Nie mogłam zebrać myśli. Podeszła pielęgniarka.
– Pani Suzanne, proszę za mną.
Poszłam za nią jak na ścięcie.
TRZYMALI mnie tam blisko dwie godziny. Zrobili chyba wszystkie możliwe badania kardiologiczne. Martwiłam się o ciebie, chociaż wiedziałam, że jesteś pod dobra opieką w gabinecie doktora Bermana.
Już po wszystkim weszła Gail Davis. Miała smętną minę, jak to ona. Ale miewa taka nawet na przyjęciach, bo spotykałam ją też w sytuacjach towarzyskich.
– Nie denerwuj się, Suzanne, do kolejnego zawału nie doszło. Ale wykryłam osłabienie dwóch zastawek. Najprawdopodobniej spowodowane ciążą. Z powodu uszkodzenia zastawek serce ma kłopoty z przepompowywaniem krwi. To wielkie szczęście, że ostrzeżenie przyszło w porę.
– Jakoś nie czuję tego wielkiego szczęścia – westchnęłam.
– Większość ludzi nie dostaje takiego ostrzeżenia, dlatego nie ma okazji podreperować tego, co się lada moment zepsuje. Po powrocie na Martha`s Vineyard zrobimy kolejne badania, a potem porozmawiamy o dalszych możliwościach. Może trzeba będzie wymienić zastawki.
Teraz istotnie z trudem chwytałam oddech. Byle się tylko nie rozpłakać przy Gail.
– Jakie to dziwne – jęknęłam. – Wszystko idzie jak po maśle, i nagle… łup!… spada cios. Ohydny cios zza węgła, którego się człowiek nie spodziewał.
Gail nie skomentowała. Objęła mnie tylko delikatnie.
Przyglądałam ci się we wstecznym lusterku w drodze do domu. Jak majtasz nóżkami, jak wyciągasz do mnie rączki. I rozmawiałam z tobą, Nick, naprawdę rozmawiałam.
– Moje życie jest ściśle związane z twoim. Nie wierzę, żeby coś złego mogło mi się teraz przydarzyć. Chociaż przypuszczam, że to tylko fałszywe poczucie bezpieczeństwa, jakie daje miłość.
Zastanowiłam się przez chwilę. To, że zakochałam się w Matcie, i potem gwałtowny rozwój naszej miłości dały mi zwodnicze poczucie bezpieczeństwa. Jakim cudem mogło nam cokolwiek zagrozić?
Raptem łzy, wstrzymywane w gabinecie doktor Davis, wezbrały mi w oczach. Jednak otarłam je zdecydowanym ruchem.
– Umówmy się, syneczku, dobrze? Każdy twój śmiech oznacza jeszcze jeden wspólny rok. Już nam zapewniłeś ponad tuzin lat razem, bo co najmniej tyle razy się uśmiechnąłeś. Tak licząc, ja dożyję stu trzydziestu sześciu, a ty dziarskich osiemdziesięciu dwóch.
Wtedy uśmiechnąłeś się do mnie jak nigdy wcześniej. Roześmiałam się i szepnęłam:
– Nickolas, Suzanne i Matt… na zawsze razem.
To moja modlitwa.
Minął już pierwszy trudny miesiąc, odkąd nadeszły wyniki z Bostonu. Matt zabrał cię na przejażdżkę dżipem, siedzę sama w kuchni.
Orzeczenia wszystkich lekarzy są zgodne. Mam chorobę zastawek, na szczęście uleczalną. Nawet nie mówią jeszcze o wymianie. Na razie zastosują naświetlania. Dostałam jednak ostrzeżenie – życie nie trwa wiecznie. Napawaj się każdą chwilą.
Wdycham w nozdrza poranne powietrze, które przynosi woń trzcin z mokradeł. Oczy mam zamknięte, morska bryza porusza dzwoneczkami wiszącymi za oknem. Taka dzwonkowa muzyka.
– Ależ ja mam szczęście – mówię w końcu na głos. – Że siedzę tu i patrzę na ten piękny dzień…
Że mieszkam na Martha`s Vineyard tak blisko oceanu, dosłownie rzut kamieniem od fal…
Że jestem lekarką i kocham swoją pracę…
Że cudem trafiłam na Matthew Harrisona i że zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa…
Że mamy synka, który uśmiecha się najpiękniej na świecie, ma też cudowne usposobienie i rozkoszny zapach małego dziecka.
Jakie to szczęście, Nick, prawda?
W każdym razie ja tak uważam.
ROŚNIESZ jak na drożdżach, to wspaniale móc się temu przyglądać. Rozkoszujemy się każdą chwilą. Mam nadzieję, że inni rodzice też dbają, żeby tego nie przegapić.
Uwielbiasz jeździć ze mną na rowerze. Masz własny kask drużyny hokejowej Boston Bruins i specjalne krzesełko z tyłu mojego roweru. Przywiązuję co do niego bidon, i ruszamy w drogę.
Kask ukrywa burzę twoich jasnych loczków. Wiem, że jeśli je obetnę, to już na zawsze. Z niemowlaka zmienisz się bezpowrotnie w małego chłopca.
Uwielbiam obserwować, jak rośniesz, chociaż nie podoba mi się to, że czas tak pędzi. Chciałabym zatrzymać każdą chwilę, każdy twój uśmiech, przytulenie i pocałunek. Chyba uwielbiam być potrzebna, a zarazem czuję potrzebę dawania miłości.
Chciałabym przeżyć to wszystko jeszcze raz. Żeby powtórzyła się każda chwila od twojego urodzenia. Mówiłam ci, że będę wspaniałą mamą.
OSTATNIO doświadczam pełni każdego dnia.
Codziennie rano Matt odwraca się do mnie, zanim wstaniemy. Całuje mnie, a potem szepcze mi do ucha:
– Suzanne, mamy kolejny dzień. Wstańmy, żeby zobaczyć naszego synka.
Dzisiaj czułam się trochę dziwnie. Nie byłam pewna dlaczego, ale intuicja podpowiedziała mi, że cos się dzieje.
Tatuś wyszedł do pracy, nakarmiłam cię, ubrałam się. Wciąż nie czułam się najlepiej. Miałam zawroty głowy, ogarnęło mnie zmęczenie większe niż zwykle.
Czułam, że muszę się położyć.
Utuliłam cię w łóżeczku i musiałam zasnąć. Bo kiedy znów otworzyłam oczy, dochodziło południe. Przeleciało mi pół dnia.
Wtedy uznałam, że muszę sprawdzić, co mi jest.
A teraz już wiem.
Kiedy tata położył cię dziś spać, usiedliśmy na werandzie i patrzyliśmy na zachód słońca w pomarańczowo-czerwonej łunie. Matt głaskał mnie po rękach i nogach, co uwielbiam jak prawie nic na świecie.
Ostatnio bardzo ekscytują go sprawy związane z jego poezją. Największym marzeniem taty jest wydanie zbiorku, bo nagle jego wiersze zaczęły budzić zainteresowanie. Lubię to podniecenie w jego głosie, pozwalam mu puszczać wodze fantazji.
– Matthew, coś się dzisiaj stało – szepnęłam, kiedy opowiedział mi już o swoim dniu.
Odwrócił się do mnie. W jego oczach błysnął przestrach.
– Oj, przepraszam – uspokoiłam go. – Stało się coś dobrego.
Czułam, jak odpręża się w moich objęciach.
– Co takiego? Mów.
– No więc, w środy nie pracuję, chyba że dostanę pilne wezwanie. Ale nie dostałam, wobec czego zostałam w domu z Nickiem.
Matt położył mi głowę na kolanach, a ja głaskałam go po jego gęstych włosach.
– Fantastycznie to brzmi. Może ja też zacznę brać w środy wolne – zażartował.
– Mam szczęście, że mogę całe środy spędzać z Nickiem, prawda?
Pocałowaliśmy się. Nie wiem, jak długo będzie trwał nasz miodowy miesiąc, ale nie mogę się nim nacieszyć. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego przyjaciela niż Matthew. Każda kobieta znalazłaby przy nim szczęście. I gdyby kiedyś do tego doszło – że musiałbyś mieć inną mamusię – z pewnością Matt dokonałby właściwego wyboru.
– No i co? – spytał. – Spędziłaś cudowny dzień z Nickiem?
Spojrzałam Mattowi głęboko w oczy.
– Jestem w ciąży – powiedziałam.
I wtedy Matt zachował się tak, jak powinien. Pocałował mnie.
– Kocham cię – szepnął. – Musimy bardzo uważać, Suzanne.
– Dobrze – odparłam. – Będę uważała.
Nie wiem czemu, ale życie lubi komplikować nam plany. Wybrałam się do swojego kardiologa na Vineyard, powiedziałam mu o ciąży, przeszłam kilka badań. Po czym, zgodnie z jego zaleceniem, pojechałam znów do Bostonu do doktor Davis.
Nie wspominałam o tej wizycie Mattowi, żeby go nie martwić. Poszłam więc do pracy na kilka godzin, a po południu pojechałam do Bostonu. Obiecałam sobie, że porozmawiam z nim po powrocie do domu.
Kiedy około siódmej wieczorem zajechałam pod dom, na ganku paliło się światło. Spóźniłam się. Matt już wrócił. Zwolnił babcię Jean, która zajmowała się Nickiem.
Czułam cudowny zapach domowego jedzenia – woń kurczaka i ziemniaków z sosem rozchodziła się po całym wnętrzu. Matt przygotowywał kolację.
– Gdzie jest Nick? – spytałam, wchodząc do kuchni.
– Położyłem go spać. Był zmęczony. Późno wracasz, skarbie. Uważasz na siebie?
– Tak – potwierdziłam i pocałowałam go. – Rano miałam tylko kilka wizyt. Potem pojechałam do Bostonu do doktor Davis.
Matt przestał mieszać. Spojrzał na mnie bez słowa. Miał tak urażoną minę, że nie mogłam tego znieść.
– Powinnam cię była uprzedzić, ale chciałam oszczędzić ci zmartwień. Wiedziałam, że zechcesz ze mną pojechać.
Plątałam się w wyjaśnieniach, dlaczego tak postąpiłam.
– I co powiedziała doktor Davis?
– Powiadomiłam ją o dziecku. I wiesz? Dość się zdenerwowała. Nie przyjęła tego najlepiej.
Następne słowa uwięzły mi w gardle. Nie mogłam mówić. Łzy napłynęły mi do oczu, zaczęłam dygotać.
– Gail uważa, że kolejna ciąża niesie nadmierne ryzyko dla mnie. Twierdzi, że nie powinnam mieć tego dziecka.
Oczy Matta też nabiegły łzami. Ale opanował się i odezwał, przerywając narosłe między nami milczenie.
– Suzanne, zgadzam się z nią. Nie przeżyłbym, gdybym cię stracił.
Rozpłakałam się, zaczęłam szlochać, trzęsąc się niemiłosiernie.
– Matt, nie rezygnuj tak prędko z tego dziecka.
Spojrzałam na niego, czekałam na słowa otuchy. Ale milczał jak zaklęty.
– Przepraszam, Suzanne – wybąkał w końcu.
Nagle zapragnęłam odetchnąć świeżym powietrzem. Wybiegłam z domu. Puściłam się przez wysokie trawy, wpadłam na plażę. Roztrzęsiona, zdyszana, zmęczona. W uszach cos mi dudniło. I to wcale nie był huk oceanu.
Rzuciłam się na piasek i zapłakałam. Czułam przejmujący smutek z powodu tego maleństwa we mnie. Po chwili uświadomiłam sobie, że ty i Matt czekacie na mój powrót do domu. A ja? Czyżbym zachowywała się samolubnie, głupio, niedorzecznie? Przecież jestem lekarką. Znałam zagrożenia.
Ale to dziecko było dla mnie bezcennym, nieoczekiwanym darem. Nie mogłam tak łatwo z niego zrezygnować. Objęłam ramionami kolana i kołysałam się dosłownie wieki. Rozmawiałam z dzieckiem rosnącym we mnie. Po czym spojrzałam w niebo na pełnię księżyca. Czas było wracać.
Kiedy przyszłam skonana z plaży, Matt czekał na mnie w kuchni. Znów się rozpłakałam.
I zachowałam się przedziwnie, nawet nie mam pojęcia, dlaczego. Zastukałam do drzwi, po czym uklękłam na pierwszym schodku. Może odezwało się zmęczenie po długim ciężkim dniu. A może cos innego, nie wiem do dziś.
– Wybacz, że tak wybiegłam – poprosiłam, kiedy Matt otworzył mi drzwi siatki. – Powinnam była zostać i omówić to z tobą.
– Widocznie było ci to potrzebne – powiedział szeptem i delikatnie mnie pogłaskał. – tu nie ma nic do wybaczania.
Podniósł mnie, objął czule. Poczułam niewymowną ulgę, a zaraz potem rozlało się po mnie ciepło płynące od niego.
– Czy to takie straszne, że chcę zachować własne dziecko?
– Nie, Suzanne. Nie ma w tym nic strasznego. Tylko nie zniósłbym, gdybym miał stracić ciebie. Chybabym tego nie przeżył. Tak bardzo cię kocham. Ciebie i Nicka.
Naucz się, kochanie, że życie bywa czasem bezlitosne. Właśnie wróciłam po kilku godzinach przyjęć w gabinecie. Nic szczególnego. Czułam się jak skowronek.
Wróciłam do domu, żeby się zdrzemnąć przed kolejną wizytą po południu. Tyś wyjechał do babci na cały tydzień. Matt do pracy w East Chop.
Chciałam zadbać o siebie i uciąć sobie drzemkę dla zdrowia. Nazajutrz wybierałam się do Connie na wizytę kontrolną… w sprawie dziecka.
Raptem zakręciło mi się w głowie i upadłam na łóżko. Serce zaczęło mi walić. Dziwne. Czułam, że zbliża się ból głowy.
Spokojnie, powiedziałam do siebie. Poleż sobie, odpocznij.
Wystarczy ci godzina, chwila przerwy, od razu lepiej się poczujesz.
Tylko zaśnij, zaśnij, zaśnij…
– SUZANNE, co się stało? – Słysząc czuły szept Matta, przewróciłam się na łóżku na drugi bok. Nadal nie czułam się najlepiej. Zobaczyłam troskę w jego oczach. – Suzanne? Kochanie, możesz mówić?
– Jutro jadę do Connie – wykrztusiłam wreszcie. Musiałam naprawdę zebrać siły, żeby powiedzieć tych kilka słów.
– Zaraz jedziemy do Connie – sprzeciwił się Matt.
Kiedy przyjechaliśmy do gabinetu Connie, ledwie rzuciła na mnie okiem, powiedziała:
– Bez urazy, Suzanne, ale nie wyglądasz najlepiej.
Zmierzyła mi ciśnienie, pobrała krew i mocz do analizy. Zrobiła EKG. Wszystkie badania przechodziłam jak we mgle.
Po badaniach Connie usiadła z Mattem i ze mną. Nie miała najweselszej miny.
– Ciśnienie ci podskoczyło, ale w ciągu doby możemy je uregulować. Już ja tego dopilnuje. Niby wszystko wydaje się stabilne, ale nie podoba mi się twój wygląd. Najchętniej zatrzymałabym cię w klinice. Podzielam zdanie doktor Davis na temat aborcji. To twoja decyzja, ale podejmujesz spore ryzyko.
– Connie – rzekłam tak jakoś błagalnie. – Poza tym, że nie złożyłam broni w sprawie pracy, naprawdę bardzo dbam o siebie. Bardzo uważam.
– W takim razie rzuć pracę – poradziła bez namysłu. – Ja nie żartuję. Jeżeli obiecasz, że do końca przeleżysz w domu, masz pewne szanse. W przeciwnym razie kładę cię do szpitala.
Wiedziałam, że z Connie nie ma żartów.
– Wobec tego wracam do domu – wybąkałam. – Nie rezygnuję z tego dziecka.
Tak mi przykro, skarbie. Minął miesiąc, a tyś mnie tak absorbował. Poza tym szybko się męczę i nie bardzo mam kiedy pisać. Spróbuje ci to wynagrodzić.
W jedenastym miesiącu życia twoje ulubione słowa to „tata”, „mama”, „bach”, „woda”, „auto” (ata) i chyba najulubieńsze „światło”. Wymawiasz je „jato”. Jesteś teraz jak nakręcana zabawka. Działasz do wyczerpania energii.
Właśnie śpiewałam ci rap „Bądź grzecznym chłopczykiem”, kiedy zadzwonił telefon. Pielęgniarka Connie Cotter połączyła mnie z jej gabinetem. Wydawało mi się, że czekam wieczność. W końcu Connie podeszła.
– Suzanne?
– No, jestem, Connie. Odpoczywam w domu.
– Posłuchaj, wróciły twoje ostatnie wyniki badań.
Ech, jak ja znałam to zawieszenie głosu lekarza.
– I… nie jestem zadowolona. Balansujesz na krawędzi przepaści. Chciałabym, żebyś się natychmiast zgłosiła do szpitala. Jak szybko możesz tu przyjechać?
Te słowa zadudniły mi w głowie, zebrałam myśli. Musiałam usiąść.
– Nie wiem, Connie. Siedzę sama z Nickiem. Matt jest w pracy.
– Nie ma gadania, Suzanne. Jesteś zagrożona, kotku. Zadzwonię do Jean, jeżeli sama tego nie zrobisz.
– Och, zadzwonię. Poczekaj.
Odłożyłam słuchawkę, a tyś mnie trzymał za rękę jak dzielny mały żołnierz. Wiedziałeś, co robić. Pewno nauczyłeś się tego od taty.
Pamiętam, że włożyłam cię do łóżeczka, pociągnęłam sznurek pozytywki.
Pamiętam, że zapaliłam nocną lampkę i zaciągnęłam zasłony.
Pamiętam, że schodziłam na dół, by zadzwonić do babci Jean i do Matta.
A dalej już nie pamiętam.
MATT znalazł mnie leżącą jak szmaciana lalka u podnóża schodów. Miałam głębokie rozcięcie nosa. Zadzwonił po babcię Jean i zawiózł mnie pędem na ostry dyżur.
Stamtąd trafiłam na oddział intensywnej terapii. Kiedy się obudziłam, wokół odbywała się jakaś nerwowa krzątanina.
Zawołałam Matta. W jednej chwili zjawił się przy mnie razem z Connie.
– Suzanne, upadłaś – odezwał się pierwszy. – Zemdlałaś w domu.
– Z dzieckiem wszystko dobrze Connie?
– Suzanne, słyszymy tętno, ale masz niebotycznie wysokie ciśnienie, poziom białka wariuje, i…
– I co? – spytałam.
– Masz zatrucie ciążowe. Dlatego zemdlałaś.
Wiedziałam oczywiście, co to znaczy. Moja krew zatruwała dziecko i mnie. Nigdy nie słyszałam, żeby komuś się to zdarzyło w tak wczesnej fazie ciąży, ale Connie nie mogła się przecież mylić. Niemal czułam, jak wzbiera we mnie tą zatruta krew, jakby zaraz miała przerwać tamę.
I wtedy usłyszałam, jak wypraszają Matta z pokoju, a wpada ekipa lekarzy. Poczułam maskę tlenową wkładaną na nos i usta.
Wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ujmując to w sposób zrozumiały dla laika:
Nerki przestały pracować.
Ciśnienie tętnicze spadało.
Wątroba, która strzeże przed każdą trucizną, ledwie działała.
Ogarniały mnie drgawki.
Przez kroplówkę podawano mi płyny i leki, żeby powstrzymać rzucawkę, ale zaczęłam krwawić. Bardzo się bałam. Leciałam w ciemny tunel. Czarne ściany zacieśniały się, wyciskały ze mnie ostatnie tchnienie.
Umierałam.
MATT czuwa przy moim łóżku dzień i noc. To najlepszy mąż, najlepszy przyjaciel, jakiego można sobie wyobrazić.
Connie zagląda bez przerwy, po kilka razy dziennie. Nie podejrzewałam, że jest aż tak oddaną lekarką, aż tak dobrą przyjaciółką.
Słyszę ją i słyszę twojego tatę. Tyle że nie mogę odpowiedzieć. Nie wiem, dlaczego.
Z ich rozmowy wnoszę, że straciłam dziecko. Gdybym mogła płakać, płakałabym bez końca. Gdybym mogła krzyczeć, uderzyłabym w krzyk. Ale nie mogę, więc obchodzę żałobę w głuchej ciszy.
Babcia Jean też mnie tu odwiedza. Podobnie jak moi przyjaciele z okolic Vineyard. Melanie Bone wpada codziennie.
Dobiegają mnie strzępy rozmów wokół
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przyprowadzę dziś po południ Nicka – powiada tata do Connie. – Bo tęskni za mamą. Chyba to ważne, żeby ją zobaczył. – Po czym dodaje: – Choćby to miał być ostatni raz. Chyba powinienem zadzwonić do pastora Dwyera.
Matt przyprowadza cię na moją salę. Och, Nickolasie, siedzicie z tatą przy moim łóżku, opowiadacie mi historyjki, żegnacie się. Słyszę, jak Mattowi głos się załamuje, martwię się o niego.
Sama trwam przy życiu. A w każdym razie tak mi się zdaje.
Bo inaczej jak mogłabym słyszeć twój śmiech, Nick? Albo twoje wołanie: „Mamo!”, przez czarną dziurę snu?
A słyszę.
Twój słodki głosik przedziera się przez tę czarną czeluść, w której tkwię uwięziona. Zupełnie jakbyście wołali mnie z tatą z dziwnego snu, a wasze głosy prowadziły mnie niczym światło latarni morskiej.
Zbieram wszystkie siły, idę za dźwiękiem waszych głosów, coraz wyżej i wyżej.
Jeszcze raz muszę zobaczyć ciebie i tatusia.
Czuję, jak czarny tunel zamyka się za mną, może znalazłam wyjście z tej samotni. Wszystko się rozjaśnia. Rozpraszają się ciemności wokół, widzę promienie ciepła, swojskie przyjazne światło Martha`s Vineyard.
I wtedy staje się coś nieoczekiwanego.
Otwieram oczy.
– Witaj, Suzanne – szepcze Matt. – Chwała Bogu, że wreszcie do nas wróciłaś.