174928.fb2
Sarah zaparzyła kawę, rezygnując z dostosowania rytmu swego organizmu do czasu, który wydawał się tu obowiązywać.
Gdyby choć przez chwilę mogła zostać sama, lub tylko ze swoimi bliskimi, zapewne poczułaby się bardziej odprężona. Wszystko, czego teraz pragnęła, to zdjąć z siebie spodnie, wskoczyć w szlafrok i podrapać się po brzuchu. Zrobienie tego tutaj, w Schronie, w obecności Wolfganga Manna, rannego Akiro i dwóch żołnierzy Manna, byłoby nie na miejscu.
Gdy przechodziła obok barku, który na moment ją zakrył, ukradkiem potarła swędzące miejsce.
– Sarah?
Stał tam pułkownik Mann. Odwróciła się w jego kierunku. Właśnie obserwował z uwagą ekrany elektronicznego systemu alarmowego Schronu. Jej mąż, John Rourke, przy pomocy niemieckiego sprzętu poprawił nieco jakość odbioru, ale monitory wyglądały wciąż tak samo jak pół wieku temu.
Pięćset lat temu Sarah obserwowała na nich gigantyczne eksplozje, ogniste kule toczące się po ziemi i elitarne jednostki KGB.
O mało nie upuściła filiżanki z kawą.
– O co chodzi, Wolfgang? – spytała.
Ciągle czuła się niezręcznie, zwracając się do pułkownika po imieniu, ale Mann nalegał, by tak robiła.
– Im więcej wiem o twoim mężu, tym bardziej nabieram do niego szacunku. Ten elektroniczny system ochrony jest wręcz zdumiewający. Nie chodzi o same urządzenia, ale o sposób ich użycia, ich sprawność, nowoczesność…
– Zawsze był bez zarzutu. Tak jak John – zgodziła się Sarah.
– Tak. John jest więcej niż sprytny. Powinien móc działać dla dobra ludzi, ratować im życie, a nie być zmuszanym do walki z nimi, by przeżyć – odrzekł oficer.
– No cóż. Wydaje mi się, że zawsze pochłaniało go to zadanie przetrwania. Myślę nawet czasami, że jest to jedyna przyczyna, dla której on w ogóle istnieje, pułkowniku. Ale dzięki Johnowi Michael, Annie i ja wciąż jeszcze żyjemy.
– Przypuszczani, że masz rację.
– Może napijesz się kawy? Zrobiłem jej dosyć dla ciebie i twoich ludzi.
– To bardzo uprzejmie z pani strony, pani Rourke… Sarah. Za chwilę powinna zająć się Kurinami. Przypomniał jej o tym zegarek, ale postanowiła jeszcze poczekać.
– To miejsce, jego ogólne znaczenie, zdumiewa mnie! – z entuzjazmem powiedział Mann, siadając na stołku, naprzeciwko kuchennych szafek.
Sarah popatrzyła w dal, za niego, poprzez Wielki Pokój, znajdujące się tam książki, taśmy magnetofonowe, wideotekę i arsenał.
– Byłam przeciwna budowie tego miejsca. Każdego zaoszczędzonego centa, cały wolny czas poświęciliśmy na jego budowę. I wówczas, kiedy nadeszła Noc Wojny, John odszedł. Choć tak naprawdę, to ja go wysłałam. Chcieliśmy zacząć wszystko od początku. Nie wierzyłam, że może nam się udać, ale on zawsze bardzo kochał nas wszystkich. I Michaela, i Annie. Oni byli wtedy tacy mili!
Poczuła, jak coś ją ściska za gardło. To, że jej mąż okradł ją z ich dzieciństwa, było okropne. Tego nie zapomni mu nigdy, choć próbowała mu wybaczyć wielokrotnie. Ale była jeszcze jedna szansa: dziecko w jej łonie.
– I spędziła pani większość tego czasu, szukając doktora Rourke’a, aby się z nim połączyć? To brzmi prawie jak bajka. A najdziwniejsze jest to, że w końcu wam się udało.
– Po Nocy Wojny zdałam sobie sprawę – powiedziała powoli – że John nie czekał na katastrofę, jak mi się zdawało, ale po prostu przygotowywał się do niej. Właśnie wówczas uświadomiłem sobie, że miał rację. Nigdy nie myślałam, iż ludzkość może być tak szalona. Pomimo długotrwałego kryzysu gospodarczego doszło do wyścigu zbrojeń między Wschodem i Zachodem. Był to już szczyt szaleństwa. Nigdy nie dowiemy się, kto pierwszy nacisnął ten guzik. Ten cholerny guzik!
Wolfgang Mann mówił głosem tak łagodnym, że brzmiał on jak szept:
– Niezadowolenie po obu stronach rosło. Ci, którzy naprawdę chcieli trwałego pokoju, ocknęli się zbyt późno. Zobaczyli, że stało się coś nieodwracalnego. Takimi kategoriami myśleli ci, którzy nacisnęli ten cholerny przycisk, Sarah.
Zaśmiała się.
– Dlaczego pan…
Nagle urwała w pół zdania. Przyjrzała się Mannowi.
– Pułkowniku, przed Nocą Wojny większość populacji naszej planety stanowiły kobiety i dzieci, nie mężczyźni. Zawsze byłam ciekawa, dlaczego mniejszość zdecydowała o losie większości.
Oficer popatrzył na nią. Na moment odwrócił wzrok i, uśmiechając się, ponownie spojrzał w jej kierunku.
– To jest po prostu naturalny porządek rzeczy, Sarah. Przez moment całą swą uwagę skupiła na jego uśmiechu, po czym odrzekła:
– Być może, ale czy raczej ludzi nie determinuje na przykład to, w jakich warunkach się urodzili? Czy nie było tak z nazistami?
Wypowiedź ta wyraźnie Manna zraniła. On sam walczył o stworzenie na terenie Argentyny wolnego państwa, Nowych Niemiec. Walczył o to, ryzykował wszystko, co miał, dążył do wprowadzenia rządów demokratycznych.
– Nie mogę się zgodzić, pułkowniku – ciągnęła kobieta – z twierdzeniem, że wszystko to jest po prostu naturalną koleją rzeczy. Czy tylko dlatego, że mężczyzna może podnieść cięższy kamień, a kobieta z powodu biologicznie uwarunkowanej potrzeby musi wychowywać dzieci? Proszę spojrzeć na to w prostszy sposób. Spójrzmy na tamtą garstkę ludzi. Powiedzmy, że nie wszyscy byli mężczyznami, że pewna ich część była kobietami. Chodzi mi o to, którzy z nich chcieli wojny. Nieważne już nawet, kto nacisnął guzik i obojętne jaką grupę reprezentował. Pytam, kto upoważnił go do tego. Nie mówię, że był to mężczyzna, ale kto dał temu człowiekowi prawo do igrania z Bogiem?
– Nikt, pani Rourke.
– Wolfgang… – Sarah odstawiła na bok filiżankę i ujęła jego dłonie. – Dzisiaj nic się nie zmieniło, ta wojna na nic się nie przydała. Ludzie dążą do całkowitej zagłady tylko w celu udowodnienia swoich racji. To dlatego Akiro jest ranny. To dlatego John i Paul gdzieś tam szukają Annie, Natalii i waszego kapitana Hammerschmidta. To dlatego Michael i Maria, Bjorn Rolvaag oraz twoi ochotnicy znajdują się w Islandii próbując zwyciężyć coś strasznego, co ma w swej mocy ludzi Hekli. Dzieje się tak, ponieważ niektórzy ludzie nadal wystawiają Boga na próbę. Nikt nie ma takiego prawa!
Patrząc znów przed siebie nie powiedziała: “Nikt, nawet John Rourke!”, ale właśnie tak pomyślała.
Paul w drżących dłoniach trzymał Schmeissera. Rubensteinowi dokuczało przenikliwe zimno. Jedną z głównych przyczyn tego przemarznięcia było to, że miał rozpiętą kurtkę. Otulił nią broń w obawie przed lodowatym deszczem. Na wierzch narzucił przeciwdeszczową pelerynę, która zesztywniała teraz jak tektura. Pod peleryną ukrył jeszcze M-16, ale Schmeissera wolał trzymać przy sobie, gotowego do strzału. Poza tym w kaburze na klatce piersiowej miał jeszcze Browninga.
M-16 był kolejnym z pistoletów maszynowych z niezliczonych, które przeszły przez ręce Paula od czasu Nocy Wojny. Jednakże Schmeisser, niemiecki MP-40, co było jego dokładniejszą nazwą, towarzyszył mu od pierwszej bitwy.
Wciąż pamiętał…
“Tutaj, użyj go teraz…”
John podszedł wówczas do sterty broni leżącej na ziemi obok rozbitego odrzutowca. Należała ona do bandytów, którzy wszyscy zginęli w starciu z Rourke’em. Ratując pasażerów, doktor zabił jedenastu mężczyzn i jedną kobietę. Walczył z wyjętymi spod prawa motocyklistami, którzy dopuszczali się mordów i rabunków.
“Ten ma dziewięć milimetrów i jest najlepszą spluwą, jaką tutaj można znaleźć”.
Wskazał na leżący przed nimi niemiecki pistolet maszynowy MP-40.
Dziewięciomilimetrowej amunicji było pod dostatkiem. John spokojnie rozważał zalety poszczególnych karabinów. Dla Paula była to wówczas istna chińszczyzna, a nawet coś jeszcze bardziej niezrozumiałego, ponieważ w chińskiej restauracji potrafił jednak coś zamówić. Pomimo faktu, że jego ojciec był oficerem lotnictwa, Rubenstein nigdy nie miał do czynienia z jakąkolwiek bronią. Po prostu nie była mu potrzebna. Aż nagle jego życie zmieniło się w mgnieniu oka.
Teraz, podczas gdy sowiecki oddział kierował się prosto na nich, przykucnąwszy obok helikoptera w oczekiwaniu na nieuniknione, rozmyślał nad tym, jakie dziwne było jego życie. Przed wojną spacerował sobie po ulicach Nowego Jorku i mimo że niektóre dzielnice były już opanowane przez wielkie szczury, nigdy nie myślał o zabraniu ze sobą broni. Jednak od początku wojny pistolet i karabin stały się jego nieodłącznymi towarzyszami. Były z nim przez dwadzieścia cztery godziny na dobę z wyjątkiem momentów, gdy brał prysznic lub kochał się z Annie.
Ani wówczas, gdy był jeszcze chłopcem, ani nawet teraz nie widział siebie w roli westernowego bohatera. Był raczej zupełnym przeciwieństwem postaci z filmów. I to go bawiło. Czy koniecznie powinien założyć stary, zużyty kowbojski kapelusz, ubrać się w czerwoną kraciastą koszulę i siedzieć okrakiem na mule? A może powinien włożyć spodnie z koźlęcej skóry i jeździć na koniu w biało-brązowe łaty, a do tego mówić unikalną mieszaniną wytwornego języka i najgorszego slangu?
Paul nigdy nie marzył o żołnierskich przygodach. Czytał te same książki, oglądał te same filmy i programy telewizyjne, co i jego koledzy ze szkoły, lecz nie widział siebie w żadnym mundurze, na żadnym polu bitwy. Przypuszczał, że był tym, którego rówieśnicy nazywali zwykle sztywniakiem. Podczas gdy inni chłopcy planowali wyuczyć się i zostać marynarzem lub kimś w tym rodzaju, on myślał, jak dostać się na dodatkowe kursy w czasie letnich wakacji.
Wszystko się zmieniło.
Z dawnego życia, za którym nadal tęsknił, została mu jedynie miłość do Annie i przyjaźń z Michaelem, Sarah i Natalią, a przede wszystkim z Johnem Rourke’em. To on stworzył go na nowo. Bez niego nie przeżyłby ani jednego dnia. Miał świadomość, że nawet w najtrudniejszych momentach, kiedy śmierć mogła go zabrać w każdej chwili, jak na przykład teraz, życie było zbyt cenne, by je tracić.
John odkrył M-16. Odbezpieczył broń. Nagle poprzez zawodzący wiatr dało się słyszeć skrzypienie śniegu pod butami ośmiu sowieckich komandosów idących wyłomem między skałami.
Przełącznik automatu był nastawiony na ogień ciągły.
Doktor zastanowił się przez chwilę, dlaczego właściwie nienawidzi tych ludzi. Oczywiście, najprostszą przyczyną był fakt, że Rosjanie są jego przeciwnikami. Komandosi Specnazu byli tacy sami, jak gwardziści KGB. Służyli ideologii, która według Johna była złem. Oddali się jej całkowicie, a co więcej usprawiedliwiali nią wszelkie okrucieństwa, których się dopuszczali. Dlatego właśnie Rourke uważał, iż ma obowiązek z nimi walczyć. Nie zamierzał jednak ich zabić z powodu wyznawanej przez nich ideologii. Po prostu – jeśli on tego nie zrobi, oni jego zabiją.
Powiedział szeptem do mikrofonu:
– Paul, czy mnie słyszysz?
– Słyszę wyraźnie. Odbiór!
– Dobrze. Więc tak, jak się umówiliśmy. Wyłączam się. Postanowił otworzyć ogień, skoro tylko komandosi go miną.
Przy tym wietrze było mało prawdopodobne, aby odgłos strzałów z pistoletu maszynowego niósł się daleko. Nie było zresztą czasu, aby się nad tym zastanowić. Jeśli on i Paul będą działali dostatecznie szybko, żaden z Sowietów nie zdąży nadać przez radio wezwania o pomoc.