174914.fb2
Nie mogło być żadnych wątpliwości, że czternastoletni Barry Knowlton jest dzieckiem swojej matki. Podobieństwo po prostu rzucało się w oczy. Barry i Louise wyglądali jak para radosnych kluseczek: oboje rudzi, o rumianych policzkach i różowych wargach. Ich powitalne uśmiechy były w stanie rozproszyć nawet ponury nastrój Claire.
Od strzelaniny w szkole, niemal tydzień temu, codziennie budziła się z okropną świadomością, że jej przeprowadzka do Tranquility była błędem. Zaledwie osiem miesięcy temu przyjechała tu pełna wiary i większość oszczędności wydała na kupno praktyki medycznej, która – była pewna – odniesie sukces. I czemu nie? W Baltimore była przecież wziętym lekarzem. Ale jeden nagłośniony proces może wszystko zniszczyć.
Codziennie na widok listonosza zbliżającego się do drzwi gabinetu przygotowywała się psychicznie na list, którego się obawiała. Paul Darnell groził, że odda sprawę w ręce adwokata, i nie miała wątpliwości, że tak właśnie zrobi.
Czy jest już za późno, żeby wyjechać? – to pytanie zadawała sobie codziennie. Czy jest już za późno na powrót do Baltimore?
Wchodząc do gabinetu, zmusiła się do uśmiechu. Barry i jego matka stanowili jasny punkt w ciągu dnia.
Oboje robili wrażenie naprawdę zadowolonych z tej wizyty. Barry zdjął już buty i stanął na wadze, czekając z nadzieją, aż wskazówka się uspokoi.
– Hej, chyba straciłem pół kilo! – oznajmił.
Claire sprawdziła kartę, po czym spojrzała na odczyt.
– Waga spadła do stu dwunastu kilogramów. Straciłeś prawie kilogram. Tak trzymaj!
Barry zszedł z wagi, która wyzerowała się z głośnym kliknięciem.
– Chyba mam już luźniej pod paskiem!
Teraz posłucham twego serca – powiedziała Claire. Barry poczłapał do stołu badań, ostrożnie wspiął się na stołeczek i klapnął na blat. Zdjął koszulę, ukazując fałdy bladego, miękkiego ciała. Claire słuchała jego serca i płuc, i mierzyła ciśnienie krwi, czując na sobie pełne ciekawości spojrzenie, śledzące każdy jej ruch. Podczas pierwszego spotkania Barry powiedział jej, że chciałby zostać lekarzem. Odbywane co dwa miesiące wizyty wydawał się traktować jak wizje lokalne na polu przyszłego zawodu. Okresowe pobieranie krwi, znienawidzone przez większość pacjentów, było dla Barry’ego fascynującą procedurą i szansą zadawania niezliczonej ilości pytań na temat rozmiarów igieł, pojemności strzykawek i przeznaczenia każdej inaczej zabarwionej probówki na krew.
Gdyby tylko Barry równą uwagę przywiązywał do tego, co bierze do ust!
Skończyła badanie, zrobiła krok w tył i przyglądała mu się przez chwilę.
– Dobrze ci idzie, Barry. Jak tam dieta?
– Chyba w porządku. – Wzruszył ramionami. – Bardzo się staram.
– Och, on tak kocha jeść! W tym cały problem – powiedziała Louise. – Staram się, jak mogę, żeby gotować niskotłuszczowe posiłki. A potem jego tata wraca do domu z pudełkiem pączków, no i… tak trudno jest się oprzeć. Serce mi krwawi, gdy widzę, jak Barry patrzy na nas wielkimi, głodnymi oczyma.
– Czy nie mogłaby pani wyperswadować mężowi, by nie przynosił ciastek do domu?
– Och, nie. Mel ma… – pochyliła się do przodu i oświadczyła tonem poufnego zwierzenia -… ma problem z jedzeniem.
– Naprawdę?
– Jeśli chodzi o Mela, poddałam się już dawno. Ale Barry jest jeszcze taki młody. Nie jest dobrze, gdy chłopiec w jego wieku ma taką nadwagę. Inne dzieciaki potrafią być okrutne.
Claire spojrzała na Barry’ego ze współczuciem.
– Masz problemy w szkole?
Światło w oczach chłopca przygasło. Spuścił wzrok i sposępniał.
– Nie lubię już chodzić do szkoły.
– Inne dzieci się z ciebie śmieją?
Nigdy nie przestają opowiadać kawałów o grubasach. Claire zerknęła na Louise, która ze smutkiem pokiwała głową.
– Jego iloraz inteligencji wynosi sto trzydzieści pięć, a on nie chce chodzić do szkoły. Nie wiem, co robić.
– Wiesz, co ci powiem, Barry? – powiedziała Claire. – Pokażemy wszystkim, jaką masz silną wolę. Jesteś zbyt inteligentny, by dać wygrać tym innym chłopakom.
– To prawda, oni nie są zbyt bystrzy – przyznał z nadzieją.
– Musisz także być bardziej cwany niż twoje własne ciało. To wymaga wysiłku. A mama i tata muszą cię wspomagać, a nie działać przeciwko tobie. – Spojrzała na Louise. – Ma tu pani inteligentnego, wspaniałego chłopaka, ale on sam tego nie dokona. Rodzina musi mu pomóc.
Louise westchnęła, przygotowując się już do czekającej ją ciężkiej batalii.
– Tak, wiem – odrzekła. – Pogadam z Melem. Koniec z pączkami.
Gdy Knowltonowie wyszli, Claire zajrzała do sekretariatu Very.
– Zdaje się, że mamy pacjenta na trzecią?
– Miałyśmy – powiedziała Vera, odkładając słuchawkę z zaskoczoną miną. – Pani Monaghan właśnie dzwoniła. Dzisiaj to już druga odwołana wizyta.
Claire zauważyła, że w poczekalni ktoś jest. Przez odsuwane okienko widziała siedzącego na kanapie mężczyznę. Był duży i wyglądał zwyczajnie, a wyraz twarzy smutnego klauna dodatkowo podkreślała niezbyt twarzowa fryzura – ostrzyżone na jeża włosy. Robił wrażenie, jakby gabinet lekarski był ostatnim miejscem, w jakim chciałby przebywać.
– A to kto?
– To tylko jakiś dziennikarz, który chce z panią porozmawiać. Nazywa się Mitchell Groome.
– Spodziewam się, że mu powiedziałaś, że mnie nie ma.
– Powiedziałam mu to, co pani zwykle mówi – bez komentarzy. Ale ten facet upiera się, żeby na panią zaczekać.
– Jeśli o mnie chodzi, może sobie czekać do końca świata. Nie rozmawiam z żadnymi dziennikarzami. Czy mamy kogoś jeszcze wyznaczonego na dzisiaj?
– Elwyna Clyde’a. Kontrola jego stopy.
Elwyn. Claire przycisnęła dłoń do czoła, z góry nastawiając się na ból głowy.
– Mamy tu gdzieś odświeżacz powietrza?
Vera roześmiała się i postawiła pojemnik Glade na biurku.
– Jesteśmy gotowe na przyjście Elwyna. Potem ma już pani wolne, i dobrze, bo na popołudnie wyznaczono spotkanie z doktorem Sarnickim. Dzwonił przed chwilą.
Doktor Sarnicki był szefem personelu szpitala. Claire po raz pierwszy usłyszała o jakimś spotkaniu.
– Czy mówił, o co chodzi?
– Coś o liście, jaki otrzymał. Powiedział, że to pilne. – Vera spojrzała przez okno i skoczyła na równe nogi.
– Do diabła, znowu tu są! – zawołała i wypadła przez boczne drzwi.
Claire wyjrzała za nią przez okno. Vera wygrażała pięściami dwóm chłopcom z deskorolkami, a jej loczki i kolczyki podskakiwały wraz z nią. Jeden z chłopców odpowiadał jej załamującym się w mutacji wrzaskiem.
– Nie ruszaliśmy pani głupiego samochodu!
– No to kto zadrapał mi drzwi, co? No kto? – krzyczała Vera.
– Dlaczego pani nas oskarża? Zawsze wszystko zwala się na młodych!
– Jeśli jeszcze raz was tu zobaczę, wezwę policję!
– To chodnik publiczny! Mamy prawo tu jeździć!
Uwagę Claire odciągnęło pukanie w szybę. Po drugiej stronie okienka recepcjonistki widniała należąca do Mitchella Groome’a twarz smutnego psa.
Odsunęła szybę.
– Nie rozmawiam z reporterami.
– Chciałem pani tylko coś powiedzieć.
– Jeśli to dotyczy Taylora Darnella, proszę rozmawiać z doktorem Adamem DelRayem. On jest teraz lekarzem chłopca.
– Nie, to o samochodzie pani recepcjonistki. O tych porysowanych drzwiach. Ci chłopcy tego nie zrobili.
– Skąd pan wie?
– Wczoraj widziałem, jak to się stało. Jakaś starsza kobieta zaczepiła jej samochód swoim. Myślałem, że zostawi karteczkę za wycieraczką, ale najwyraźniej tego nie zrobiła, a recepcjonistka wyciągnęła własne wnioski. – Spojrzał przez okno na rozgrywającą się tam gniewną scenę i pokręcił głową. – Dlaczego zawsze traktujemy dzieci jak wrogów?
– Może dlatego, że tak często zachowują się jak przybysze z innej planety?
Uśmiechnął się współczująco.
– I to mówi ktoś, kto ma w domu przybysza z obcej planety.
– Czternastoletniego. Zapewne wskazują na to siwe włosy na mojej głowie. – Przez chwilę przyglądali się sobie przez okienko.
– Może jednak pani ze mną porozmawia? – spytał mężczyzna. – To zajmie tylko parę minut.
– Nie mogę rozmawiać o moich pacjentach. To sprawa tajemnicy lekarskiej.
– Nie, nie chodzi mi konkretnie o Taylora Darnella. Szukam bardziej ogólnych informacji o wszystkich dzieciach w miasteczku. Jest pani jedynym lekarzem w Tranquility i zapewne orientuje się pani dość dobrze, co się tutaj dzieje.
– Mieszkam tu dopiero od ośmiu miesięcy.
– Byłaby pani jednak świadoma, gdyby miejscowe dzieciaki nadużywały narkotyków, prawda? To mogłoby wyjaśnić zachowanie się chłopca.
– Nie sądzę, by na podstawie jednego wypadku, choćby nie wiem jak tragicznego, można było wyciągać wnioski, że w miasteczku są problemy z narkotykami. – Nagle utkwiła wzrok w oknie. Chłopcy z deskorolkami zniknęli. Pojawił się natomiast listonosz, który teraz gawędził z Verą przed domem. Podał jej cały plik listów. Czy był wśród nich list od adwokata Paula Darnella?
Groome coś powiedział; zdała sobie sprawę, że przysunął się bliżej i niemal się wychyla z okienka recepcjonistki.
– Opowiem pani pewną historię, pani doktor. Dotyczy ona ślicznego miasteczka o nazwie Flanders, w stanie Iowa. Cztery tysiące mieszkańców. Czyste, urocze miejsce, gdzie wszyscy się znają. Ludzie tego rodzaju, co to chodzą do kościoła i biorą udział w pracy komitetu rodzicielskiego. Po czterech morderstwach – wszystkich popełnionych przez nastolatków – całkowicie zaszokowani mieszkańcy Flanders w końcu stawili czoło rzeczywistości.
– A jaka była rzeczywistość?
– Amfetamina. Epidemia narkotyków w miejscowych szkołach. To miasteczko zetknęło się z ciemną stroną Ameryki.
– A co to ma wspólnego z Tranquility?
– Czy nie czyta pani lokalnej gazety? Proszę spojrzeć, co się dzieje u sąsiadów. Zaczęło się od tej rozróby w Halloween. Potem jeden chłopiec skatował na śmierć swojego psa. W szkole nieustannie wybuchają bójki. No i w końcu strzelanina.
Znów nie odrywała wzroku od okna. Listonosz wciąż gawędził z Verą. Na miłość boską, przynieś tu tę pocztę!
– Przez wiele miesięcy śledziłem historię Flanders. Widziałem, jak miasteczko się załamuje. Rodzice obwiniali szkoły. Dzieci zwracały się przeciw nauczycielom, przeciw własnym rodzinom. Gdy usłyszałem o problemach w waszym miasteczku, od razu pomyślałem o amfetaminie. Wiem, że musiała pani przeprowadzić analizę krwi Darnella pod kątem obecności narkotyków. Czy może mi pani odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: czy wykryto amfetaminę?
– Nie – odpowiedziała, wciąż skupiona na pliku listów.
– A jakiś inny narkotyk?
Nie odpowiedziała. W gruncie rzeczy nie wiedziała, ponieważ laboratorium w Bostonie nie przysłało jej jeszcze wyników.
– A zatem coś było – powiedział, odczytując jej milczenie.
– Nie jestem lekarzem chłopca. Musi pan spytać doktora DelRaya.
Groome parsknął pogardliwie.
– DelRay mówi, że to reakcja po odstawieniu ritaliny. Coś tak rzadkiego, że mamy jedynie kilka anegdotycznych relacji, iż coś takiego w ogóle istnieje.
– Nie akceptuje pan jego diagnozy? Spojrzał jej prosto w oczy.
– Pani też chyba nie?
Zaczynała lubić Mitchella Groome’a.
Drzwi otwarły się i do środka wparowała Vera z naręczem poczty. Bezceremonialnie rzuciła wszystko na biurko. Na widok całego stosu urzędowych kopert Claire zaschło w gardle.
– Proszę mi wybaczyć – powiedziała do Groome’a. – Mam robotę.
– Flanders w stanie Iowa. Proszę o tym pamiętać. – Pomachał jej dłonią i wyszedł z budynku.
Claire zgarnęła listy, weszła do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.
Szybko przejrzała koperty i opadła na fotel z westchnieniem ulgi. Jeszcze jeden dzień oddechu – na żadnej kopercie nie było nadruku kancelarii adwokackiej. Może Paul Darnell blefował, może nie będzie żadnych konsekwencji.
Przez chwilę siedziała z odchyloną głową, zmuszając się do rozluźnienia napiętych mięśni. Potem sięgnęła po pierwszą kopertę i otwarła ją. W następnej chwili poderwała się gwałtownie.
W kopercie znajdowała się krótka notka od Rachel Sorkin, kobiety, która zawiadomiła o ranie postrzałowej Elwyna Clyde’a.
Doktor Elliot, dzisiaj rano dostałam pocztą ten list. Sądzę, że powinna Pani o tym wiedzieć.
Rachel PS. Nie wierzę w ani jedno słowo.
Do kartki był przyczepiony liścik:
Do wszystkich zainteresowanych. Piszę, by zawiadomić wszystkich o niepokojącym incydencie. Trzeciego listopada doktor Claire Elliot dokonała napaści na pacjenta szpitala. Choć było kilku świadków, sprawa nie wyszła na światło dzienne. Jeśli doktor Elliot jest Twoim lekarzem, być może powinieneś zastanowić się, czy to dobry wybór. Pacjenci mają prawo wiedzieć. Zaniepokojony pracownik służby zdrowia
W biurze personelu medycznego czekało na nią trzech mężczyzn. Doktora Sarnickiego znała słabo, ale zrobił na niej dobre wrażenie. Był miłym, bezpośrednim, cicho mówiącym człowiekiem, znanym jako troskliwy lekarz i zręczny dyplomata, który skutecznie łagodził napięcia podczas niedawnych negocjacji kontraktów z pielęgniarkami. Drugim człowiekiem był Roger Hayes, administrator szpitala, którego właściwie nie znała – zawsze uśmiechnięty i bez wyrazu.
Trzeciego znała aż za dobrze. Adam DelRay.
Przywitali ją uprzejmymi skinieniami głowy. Gdy siadała przy stole konferencyjnym, była tak napięta, że wydawało jej się, iż za chwilę pęknie na dwie części. Przed doktorem Sarnickim leżała kopia tego samego anonimowego listu, który przesłała jej Rachel Sorkin.
– Widziała to już pani? – zapytał.
Skinęła głową.
– Jedna z moich pacjentek przesłała mi odbitkę. Zadzwoniłam do kilku osób i jak dotychczas potwierdziłam co najmniej sześć kolejnych.
– Ja swój egzemplarz dostałem dziś rano w poczcie szpitalnej.
– Ta sprawa została wyolbrzymiona – oznajmiła Claire. – Nie dokonałam napaści na pacjenta. Ten list ma tylko jeden cel – zniszczenie mojego dobrego imienia. – Spojrzała wprost na Adama DelRaya. Patrzył jej w twarz bez zmrużenia powiek, nawet bez błysku winy w oku.
– Co konkretnie zdarzyło się trzeciego listopada? – zapytał Hayes.
– Pobrałam krew od Taylora Darnella, by ją wysłać do dokładnej analizy na obecność leków i toksyn – wyjaśniła spokojnie. – Mówiłam już doktorowi Sarnickiemu, kto jeszcze był obecny w pokoju. Kto był świadkiem tego zajścia. Nie napadłam na pacjenta. Pobrałam mu tylko krew.
– Powiedz im resztę – wtrącił się DelRay. – A może masz zamiar opuścić najważniejszy szczegół? Czyli ten, że nie miałaś do tego prawa.
– Więc dlaczego pani to zrobiła? – spytał Hayes.
– Chłopiec miał objawy psychozy wywołanej narkotykiem. Chciałam go zidentyfikować.
– Nie było żadnego narkotyku – oświadczył DelRay.
– Tego nie wiesz – odparła. – Nie przeprowadziłeś żadnych analiz.
Nie ma żadnego narkotyku. – Rzucił na stół kartkę papieru. Z konsternacją patrzyła na nagłówek: Anson Biologicals.- Mam tu wyniki. Najwyraźniej doktor Elliot udało się bez wiedzy i pozwolenia ojca chłopca wysłać próbkę krwi do laboratorium analitycznego. Dziś rano Anson przesłał faksem wyniki. Są negatywne – dodał z satysfakcją. – Żadnych narkotyków, żadnych toksyn.
Dlaczego laboratorium zignorowało jej instrukcje? Dlaczego przesłało raport do szpitala?
– Nasze własne laboratorium – wyjaśniła – znalazło na chromatogramie niewyjaśniony pik. We krwi chłopca jednak coś było.
DelRay roześmiał się.
– Widziałaś nasz chromatograf gazowy? To antyk. Wyrzucony ze Stanowego Centrum Medycznego. Nie można ufać jego wynikom.
– Powinno się jednak zrobić test potwierdzający. – Spojrzała na Sarnickiego. – Właśnie dlatego pobrałam krew. Bo doktor DelRay odmówił.
– Pobrała krew bezprawnie – powtórzył DelRay.
– Robisz z igły widły, Adam – westchnął Hayes. – Chłopcu nic się nie stało i dochodzi do siebie w Ośrodku dla Młodocianych Zignorowała życzenia ojca.
– Jedno pobranie krwi nie może stanowić podstawy do procesu.
Claire gwałtownie podniosła głowę.
– Czy Paul Darnell grozi procesem?
– Nie, absolutnie nie – uspokoił ją Hayes. – Dziś rano z nim rozmawiałem i zapewnił mnie, że nikogo nie pozywa do sądu.
– Powiem wam, dlaczego tego nie robi – parsknął DelRay. – Ponieważ ta jego była żona grozi, że będzie sabotować wszelkie działania prawne. To automatyczna reakcja zgorzkniałych byłych żon. Gdy tylko mąż czegoś chce, żona natychmiast się temu sprzeciwia.
Dziękuję ci, Wando, pomyślała Claire.
– A zatem nie ma sprawy – rzekł z ulgą Sarnicki. – Z mojego punktu widzenia nie ma potrzeby podejmowania jakichkolwiek działań.
– A co z tym listem? – spytała Claire. – Ktoś pragnie zniszczyć moją praktykę.
– Nie wiem, co możemy zrobić z anonimem.
– Jest podpisany „pracownik służby zdrowia”. – Spojrzała wymownie na DelRaya.
– Ej, chwileczkę – powiedział ten gniewnie. – Nie mam z tym nic wspólnego.
– W takim razie Paul Darnell.
– Były tam też dwie pielęgniarki, pamiętasz? W gruncie rzeczy taki podstępny list jest bardziej w kobiecym stylu.
– „W kobiecym stylu”? A to co, do diabła, znaczy? – wykrzyknęła z gniewem.
– Mówię, jak to widzę. Mężczyźni są w takich sprawach bezpośredni.
– Adamie, to do niczego nie prowadzi – ostrzegł Sarnicki.
– A ja uważam, że prowadzi – zaprotestowała Claire. – Pokazuje dokładnie, co doktor DelRay myśli o kobietach. Czy sugerujesz, Adamie, że wszystkie kłamiemy?
– To też do niczego nie prowadzi – powiedział Sarnicki.
– Wkłada mi słowa w usta! Nie wysłałem tych listów, Paul też nie! Po co mielibyśmy to robić? Całe miasto już słyszało plotki!
– W tej chwili zamykam zebranie! – Sarnicki uderzył w stół i zapadła cisza.
Wtedy właśnie usłyszeli ogłoszenie przez megafony szpitalne. Ledwie docierało przez zamknięte drzwi sali konferencyjnej.
– Alarm na OIOM-ie. Alarm na OIOM-ie.
Claire natychmiast zerwała się na równe nogi. Na OIOM-ie leżał jej pacjent z udarem.
Wypadła z sali konferencyjnej i pobiegła ku schodom. Piętro wyżej, na OIOM-ie, z ulgą stwierdziła, że to nie jej pacjent jest w niebezpieczeństwie. Kryzys nastąpił na łóżku numer sześć. Zgromadziło się już przy nim sporo personelu.
Rozstąpili się, by przepuścić Claire.
Przede wszystkim poczuła zapach. Był to zapach dymu i spalonych włosów. Jego źródłem był leżący na łóżku wielki, osmalony mężczyzna. Doktor McNally ukucnął za głową pacjenta, usiłując bezskutecznie wsunąć mu rurkę dotchawiczną. Claire rzuciła okiem na monitor pracy serca.
Bradykardia. Serce pacjenta biło, ale powoli.
– Jakie ciśnienie krwi? – spytała.
– Wydaje mi się, że skurczowe dziewięćdziesiąt – powiedziała pielęgniarka. – Jest taki wielki, że z trudem je słyszę.
– Nie jestem w stanie go intubować! – zawołał McNally. – Dajcie mu jeszcze tlen!
Technik przytknął maskę tlenową do twarzy pacjenta i nacisnął zbiornik tlenu, wtłaczając go do płuc pacjenta.
– Ma tak krótką i grubą szyję, że nie widzę strun głosowych – narzekał McNally.
– Anestezjolog już jedzie z domu – zawiadomiła pielęgniarka. – Czy mam wezwać także chirurga?
– Tak, proszę. Potrzebna będzie tracheotomia. – Spojrzał na Claire. – Chyba że tobie uda się go zaintubować.
Nie sądziłaby jej się udało, ale chciała spróbować. Z bijącym sercem przesunęła się do głowy pacjenta i miała mu właśnie wsunąć laryngoskop, gdy zauważyła, że powieki pacjenta drgają.
Wyprostowała się, zaskoczona.
– On jest przytomny!
– Co takiego?
– Wydaje mi się, że jest przytomny!
– To dlaczego nie oddycha?
– Dajcie mu tlen! – powiedziała Claire, odsuwając się, by technik mógł podejść z respiratorem. Gdy nakładano maskę i wtłaczano tlen do płuc pacjenta, Claire błyskawicznie zastanawiała się nad sytuacją. Powieki mężczyzny rzeczywiście drgały, jakby starał się je otworzyć. A jednak nie oddychał, a jego kończyny pozostawały bezwładne.
– Jaka jest jego historia?
– Dziś po południu przywiozło go pogotowie – powiedział McNally. – Jest strażakiem ochotnikiem, który zemdlał podczas akcji. Nie wiemy czy nałykał się dymu, czy serce mu wysiadło, ale musieli go wynieść z budynku. Przyjęliśmy go z powodu powierzchniowych oparzeń i groźby zawału serca.
– Dotychczas był całkiem w porządku – powiedziała pielęgniarka z OIOM-u. – Nawet rozmawialiśmy przed chwilą. Dałam mu dawkę gentamycyny, a wtedy nagle nastąpiło zwolnienie akcji serca. Zdałam sobie sprawę, że przestał oddychać.
– Dlaczego otrzymał gentamycynę? – spytała Claire.
– Z powodu oparzeń. Jedna z ran była bardzo zanieczyszczona.
– Słuchaj, nie możemy przez całą noc dawać mu tlenu – powiedział McNally. – Czy chirurg został wezwany?
– Tak.
– To przygotujmy go do tracheotomii.
– Może nie będzie potrzebna, Gordon – oznajmiła Claire.
– Nie dałem rady wsunąć rurki dotchawicznej. Może ty? – McNally spojrzał sceptycznie.
– Spróbujmy najpierw czegoś innego. – Claire zwróciła się do pielęgniarki: – Dajcie mu dożylnie ampułkę wapna.
Pielęgniarka spojrzała pytająco na McNally’ego, który pokręcił ze zdziwieniem głową.
– Dlaczego chcesz mu dać wapno? – zapytał.
– Tuż przez zatrzymaniem oddechu dostał antybiotyk, tak? – powiedziała Claire.
– Tak, z powodu otwartej rany oparzeniowej.
– I zaraz potem zatrzymał mu się oddech. Ale nie stracił przytomności. Wydaje mi się, że jest wciąż świadomy. Co to znaczy?
Nagle McNally zrozumiał.
– Paraliż nerwowo-mięśniowy. Po gentamycynie?
Kiwnęła głową.
– Nigdy tego nie widziałam, ale czytałam o takich przypadkach. Przeciwdziała się temu, podając wapno.
– Podaję wapno – oznajmiła pielęgniarka.
Wszyscy patrzyli. Przedłużającą się ciszę przerywał tylko równomierny syk wtłaczanego przez maskę tlenu. Pierwsze zareagowały powieki pacjenta. Strażak powoli otworzył oczy, usiłując skupić wzrok na twarzy Claire.
– Wciąga powietrze – powiedział technik znad respiratora. Po kilku sekundach pacjent zakaszlał, odetchnął głośno i znów zakaszlał. Podniósł rękę i próbował odepchnąć maskę.
– Chyba chce coś powiedzieć – rzekła Claire. – Pozwólmy mu.
Gdy zdjęto maskę, pacjentowi wyraźnie ulżyło.
– Czy chce pan coś powiedzieć? – spytała Claire. Mężczyzna kiwnął głową. Wszyscy nachylili się, by usłyszeć jego pierwsze słowa.
– Proszę – wyszeptał.
– Tak?
– Nie… róbcie… tego… więcej.
Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem. Claire poklepała mężczyznę po ramieniu i spojrzała na pielęgniarki.
– Chyba możemy odwołać tracheotomię.
– Cieszę się, że ktoś tu jeszcze ma poczucie humoru – oświadczył McNally, odchodząc z Claire od łóżka strażaka kilka minut później. – Ostatnio było dosyć ponuro. – Zatrzymał się przy dyżurce pielęgniarek i spojrzał na rząd monitorów. – Nie wiem, gdzie moglibyśmy jeszcze kogoś zmieścić.
Claire ze zdumieniem patrzyła na osiem zapisów pracy serca, biegnących przez monitory. Odwróciła się i z niedowierzaniem objęła wzrokiem OIOM.
Wszystkie łóżka były zajęte.
– Cóż się tu, do licha, dzieje? – spytała. – Gdy byłam rano na obchodzie, leżał tutaj tylko mój pacjent.
– Zaczęło się na moim dyżurze. Najpierw mała dziewczynka z urazem głowy. Potem wypadek na Barnstown Road. Potem jakiś stuknięty dzieciak podpalił dom. – McNally pokręcił głową. – Na ostrym dyżurze cały dzień nie ma chwili spokoju, a pacjenci nie przestają napływać.
Odezwał się megafon szpitalny: „Doktor McNally na ostry dyżur. Doktor McNally na ostry dyżur”. Westchnął i odwrócił się, żeby odejść.
– To chyba przez pełnię księżyca.
Noah zdjął kurtkę i położył na skale. Granit był ciepły, nagrzany całodziennym słońcem. Odwrócił się i przez zmrużone powieki spojrzał na jezioro. Popołudnie było bezwietrzne, a w wodzie, jak w gładkim, lśniącym lustrze, odbijało się niebo i bezlistne drzewa.
– Tęsknię za latem – powiedziała Amelia.
Spojrzał na nią. Siedziała na najwyższej skale, opierając brodę na kolanach okrytych niebieskimi dżinsami. Blond włosy odgarnęła za jedno ucho, odsłaniając gojącą się rankę na skroni. Ciekaw był, czy zostanie jej blizna, i właściwie miał nadzieję, że tak – taka malutka, tyle tylko, by go nigdy nie zapomniała. Codziennie rano, patrząc w lustro, będzie widziała niewielki ślad kuli i wspomni Noaha Elliota. Amelia uniosła twarz do słońca.
– Szkoda, że nie możemy pominąć zimy. Choć jednej zimy. Wspiął się wyżej i usiadł koło niej. Nie za blisko, nie za daleko. Prawie jej dotykając, ale niezupełnie.
– No, nie wiem, ja się jakoś tam cieszę na zimę.
– Nie wiesz, jak tu wtedy jest.
– Jak?
Patrzyła na jezioro niemal z wyrazem lęku na twarzy.
– Za parę tygodni zacznie zamarzać. Najpierw pojawią się kawałki lodu wzdłuż brzegu. Do grudnia lód pokryje całe jezioro, tak grubo, że będzie można po nim chodzić. Wtedy w nocy zacznie wydawać dźwięki.
– Jakie dźwięki?
– Jakby ktoś jęczał. Jakby cierpiał.
Zaczął się śmiać, ale umilkł pod jej spojrzeniem.
– Nie wierzysz mi, co? – powiedziała. – Czasami budzę się w nocy i wydaje mi się, że to zły sen. A to tylko jezioro wydaje te okropne odgłosy.
– W jaki sposób?
– Pani Horatio mówi… – Przerwała, bo uświadomiła sobie, że pani Horatio nie żyje. Przeniosła wzrok na wodę. – To przez lód. Woda zamarza i rozszerza się. Zawsze się rozpycha, napiera na brzegi, stara się uciec, ale nie może, bo jest zamknięta. To wtedy słychać jęki. Ciśnienie rośnie, rośnie, aż już bardziej nie może. Wtedy lód pęka. Nic dziwnego, że wydaje takie straszne odgłosy – dodała cicho.
Starał się wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało jezioro w styczniu. Śnieżne zaspy na brzegach, woda w postaci błyszczącej lodowej tafli. Ale dziś świeciło jasne słońce, skała promieniowała ciepłem i potrafił wyobrazić sobie jedynie lato.
– A co się dzieje z żabami? – spytał.
– Co takiego? – Odwróciła się ku niemu.
– Z żabami. I rybami, i tak dalej. No wiesz, kaczki odlatują, wynoszą się stąd. A co robią żaby? Czy po prostu zamarzają, jak zielone lizaki?
Chciał ją rozbawić i ucieszył się, gdy na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– Nie, głuptasie, nie robią się z nich lizaki. Chowają się w mule, na samym dnie. – Wzięła kamyk i rzuciła w wodę. – Dawniej mieliśmy tu mnóstwo żab. Pamiętam, jak byłam mała, łapaliśmy je całymi wiadrami.
– Dawniej?
– Nie ma ich już teraz tak dużo. Pani Horatio mówi… – I znów ta przerwa, kiedy sobie przypominała. I znów smutne westchnienie. – Powiedziała, że to może być przez kwaśny deszcz – dokończyła.
– Ale w lecie słyszałem mnóstwo żab. Siadywałem tu i słuchałem ich.
– Szkoda, że cię wtedy nie znałam – powiedziała w zadumie.
– A ja cię znałem.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zaczerwienił się i odwrócił wzrok.
– Przyglądałem ci się w szkole – wyjaśnił. – Przyglądałem ci się podczas każdej przerwy na lunch w szkolnej kafejce. Chyba nie zauważyłaś.
Czuł, że palą go policzki, więc wstał, nie odrywając oczu od jeziora, unikając jej wzroku.
– Czy przychodzisz czasem popływać? Bywałem tu codziennie.
– Wszyscy przychodzą.
– Więc czemu cię nie było tego lata? Wzruszyła ramionami.
– Miałam zapalenie ucha. Lekarz nie pozwalał mi pływać.
– Głupek. Zapadło milczenie.
– Noah? – powiedziała w końcu.
– Tak?
– Czy masz czasami ochotę… nie wracać do domu?
– Chodzi ci… żeby uciec?
– Nie, po prostu nie wracać.
– Nie wracać do czego?
Nie odpowiedziała mu na pytanie. Gdy się odwróciłby na nią spojrzeć, zdążyła już wstać i objąć się ramionami.
– Robi się zimno.
Nagle on także poczuł chłód. Jedynie skała zatrzymała w sobie nieco ciepła, ale czuł, jak szybko ono znika, teraz, gdy słońce schowało się za drzewami.
Na powierzchni wody pojawiły się bąbelki, a po chwili znowu przybrała wygląd czarnego szkła. Przez chwilę jezioro wydawało się żywe, jakby stanowiło jeden płynny organizm. Zastanawiał się, czy wszystko, co powiedziała o jeziorze, jest prawdą – czy rzeczywiście jęczy w zimowe noce. Cóż, mogło tak być. Woda rozszerza się, zamarzając – to fakt potwierdzony naukowo. Lód najpierw tworzy się na powierzchni, cienka warstwa rośnie w ciągu ciemnych zimowych miesięcy, warstwa za warstwą. A gdzieś głęboko, w mule na dnie, chowają się żaby, które nie mają dokąd pójść. Zostają zamknięte pod lodem. Jak w grobie.
Pot pokrywał twarz Claire, gdy napierała na wiosła. Czuła, jak przecinają równo wodę, czuła miłe ślizganie się łodzi po powierzchni jeziora. W ciągu paru miesięcy jej wiosłowanie zyskało na koordynacji i skuteczności. Gdy w maju po raz pierwszy zanurzyła wiosła w wodzie, było to upokarzające doświadczenie. Albo jedno, albo oba uderzały dziko w wodę, wzbijając fontanny kropel; czasem znów zbyt mocno naciskała na jedno z nich i pływała w kółko. Chodziło o kontrolę. O doskonale wyważoną siłę. O płynne ruchy, o ślizganie się, nie chlapanie.
Teraz już to opanowała.
Powiosłowała na środek jeziora. Tam podniosła wiosła, położyła je na łodzi i usiadła, pozwalając jej dryfować. Słońce właśnie schowało się za drzewami i wiedziała, że pot na jej skórze wkrótce zrobi się zimny, ale przez parę chwil, gdy wciąż rozgrzewał ją wysiłek, cieszyła się zmierzchem, nie zauważając chłodu. Czarna jak smoła woda pluskała. Po drugiej stronie jeziora Claire widziała światła domów, w których przygotowywano kolacje, w których rodziny gromadziły się, tworząc ciepłe, zamknięte światy. My też tak żyliśmy, zanim umarłeś, Peter. Nie rozbici, tworząc jedną całość.
Patrzyła przez wodę na blask padający z okien tych domów i ogarnęła ją nagle tak dojmująca tęsknota za Peterem, że nawet oddychanie stało się bolesne. W lecie, gdy pływali po stawie niedaleko domu, to Peter zawsze trzymał wiosła, Claire siedziała na rufie i podziwiała jego pełne harmonii, rytmiczne ruchy, jego napięte mięśnie i spoconą twarz. Zawsze była rozpieszczaną pasażerką, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki niesioną po wodzie przez ukochanego.
Słuchała, jak drobne fale kołyszą łódką, i mogła sobie niemal wyobrazić, że naprzeciwko siedzi Peter, patrząc na nią smutnym wzrokiem. Musisz się nauczyć sama wiosłować, Claire. Teraz ty musisz kierować łodzią.
Jak mogę to zrobić, Peter? Ledwo utrzymuję się na powierzchni. Ktoś chce mnie stąd przegnać. A Noah, nasz kochany Noah, stał się taki obcy.
Czuła, jak łzy chłodzą jej twarz. Obecność Petera była tak wyraźna, że gdyby tylko mogła sięgnąć ręką, na pewno byłby tam. Ciepły i żywy, z krwi i kości.
Ale go nie było, siedziała w łodzi sama.
Nad głową rozbłysły gwiazdy. Łódź ciągle dryfowała, wiatr spychał ją ku brzegowi. Obróciła się zwolna, odsłaniając w oddali północny brzeg, z letnimi domkami, zamkniętymi po sezonie.
Nagły chlupot sprawił, że zaskoczona Claire usiadła prosto. Odwróciła się ku pobliskiemu brzegowi i dostrzegła czyjąś sylwetkę. Stojący na brzegu mężczyzna, chudy i nieco pochylony, wpatrywał się w wodę. Szarpnął coś i rzucił się w bok. Znów rozległ się chlupot, a jego sylwetka zniknęła. To mogła być tylko jedna osoba.
Claire szybko otarła łzy z twarzy.
– Doktorze Tutwiler? – zawołała. – Czy wszystko w porządku?
Głowa mężczyzny znów pojawiła się w jej polu widzenia.
– Kto tam jest?
– Claire Elliot. Myślałam, że wpadł pan do wody.
W końcu dostrzegł ją w mroku i pomachał ręką. Poznała tego biologa, specjalistę od mokradeł, już kilka tygodni wcześniej – wkrótce po tym, jak zamieszkał w wynajętym na miesiąc domku Alfordów. Tamtego ranka oboje wiosłowali po jeziorze i gdy ich łodzie mijały się we mgle, wymienili powitania. Od tego czasu mówili sobie dzień dobry. Czasami, gdy przepływała koło jego domku, pokazywał jej słoje z najnowszymi nabytkami do kolekcji zwierząt ziemnowodnych. Noah nazywał go starym skrzekiem.
Gdy jej łódka przybliżyła się jeszcze do brzegu, zobaczyła, że słoje Maksa stoją nad wodą.
– Jak tam kolekcja żab? – spytała.
– Robi się już za zimno. Wszystkie uciekają na głęboką wodę.
– Czy znalazł pan jeszcze jakieś okazy z sześcioma nogami?
– W tym tygodniu jeden. Naprawdę martwię się o to jezioro.
Jej łódka dopłynęła tymczasem do brzegu i otarła się o piasek. Pająkowata sylwetka Maksa wznosiła się nad nią, a światło księżyca odbijało mu się w okularach.
– To samo dzieje się we wszystkich północnych jeziorach – powiedział. – Zdeformowane ziemnowodne. Potężne wymieranie.
– A co wykazały próbki wody z jeziora? Te, które pan pobierał w zeszłym tygodniu?
– Wciąż czekam na wyniki. To może trwać parę miesięcy. – Przerwał, zaskoczony nagłym świergotem. – Co to takiego?
– Mój biper – westchnęła Claire. Niemal zapomniała, że przypięła go do paska. Na wyświetlaczu zobaczyła miejscowy numer.
– Do pani domu jest daleko – powiedział. – Proszę skorzystać z mojego telefonu.
Zadzwoniła z jego kuchni, nie odrywając wzroku od szklanych słojów, ustawionych na blacie. To nie ogórki pływały w zalewie. Podniosła jeden słój i zobaczyła wpatrzone w nią oko. Żaba była bardzo blada, miała kolor ludzkiego ciała, upstrzonego fioletowymi plamami. Obie tylne nogi dzieliły się na jeszcze dwie, tworząc cztery osobne płetwy. Spojrzała na naklejkę: „Jezioro Locust, 10 listopada”. Wzdrygnęła się i odstawiła słoik.
Telefon odebrała kobieta.
– Halo? Kto mówi? – Jej głos był niewyraźny, zamazany alkoholem.
– Mówi doktor Elliot. Odebrałam wezwanie. – Claire skrzywiła się, bo słuchawka została rzucona. Usłyszała kroki i rozpoznała głos Lincolna Kelly’ego.
– Doreen, możesz mi oddać telefon?
– Dlaczego te wszystkie baby do ciebie wydzwaniają?
– Daj mi telefon.
– Nie jesteś chory. Po co lekarz dzwoni do ciebie?
– Czy to Claire Elliot?
– Ach, teraz już Claire. Jesteście po imieniu!
– Doreen, za chwilę odwiozę cię do domu. A teraz chcę z nią porozmawiać.
W końcu usłyszała w słuchawce zdenerwowany głos:
– Claire, jesteś tam jeszcze?
– Jestem.
– Słuchaj, strasznie mi przykro.
– Nie przejmuj się – odpowiedziała, myśląc: Masz w życiu dosyć spraw, którymi się musisz przejmować.
– Lucy Overlock zaproponowałabym do ciebie zadzwonił. Zakończyła wykopaliska.
– Jakieś ciekawe wnioski?
– Chyba większość z tego już słyszałaś. Kości mają co najmniej sto lat. Były to szczątki dwojga dzieci z wyraźnymi urazami.
– Czyli jest to dawne zabójstwo.
– Najwyraźniej. Jutro przedstawia rezultaty badań swoim studentom. Być może nie masz na to ochoty, ale zaproponowałabyśmy przyjechali. Ponieważ to ty znalazłaś pierwszą kość.
– Gdzie odbywają się zajęcia?
– W laboratorium muzeum w Orono. Jadę tam samochodem, jeśli chcesz, moglibyśmy się wybrać razem. Wyruszam koło południa.
– Ale jutro jest sobota! Od kiedy to pracujesz w soboty? – marudziła w tle Doreen.
– Doreen, pozwól mi skończyć rozmowę.
– Zawsze tak jest! Wciąż jesteś zajęty! Nigdy cię nie ma, gdy cię potrzebuję…
– Włóż płaszcz i wsiadaj do samochodu. Zawiozę cię do domu.
– Do cholery, sama pojadę. – Trzasnęły drzwi.
– Doreen! – zawołał Lincoln. – Oddaj kluczyki! Doreen! – Znów usłyszała w słuchawce jego pośpieszny, zdenerwowany głos. – Muszę iść. Zobaczymy się jutro?
– W południe. Będę czekać.