174914.fb2 Opary Szale?stwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Opary Szale?stwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Rozdział 3

Gdy w końcu o czwartej Claire dotarła do szkoły, Noah czekał na nią na schodach. Mimo że w szybkim tempie przyjęła dwóch pacjentów i pokonała osiem kilometrów dzielących jej gabinet od szkoły, i tak spóźniła się pół godziny. Wiedziała, że Noah jest na nią o to zły. Nie odezwał się ani słowem, wsiadł tylko do samochodu i zatrzasnął drzwiczki.

– Pasy, kochanie – powiedziała.

Szarpnął za pas i zapiął klamrę. Przez chwilę jechali w milczeniu.

– Czekam na ciebie od wieków. Dlaczego tak długo cię nie było? – spytał.

– Musiałam przyjąć pacjentów, Noah. Za co zostałeś ukarany?

– To nie była moja wina.

– A czyja?

– Taylora. Zrobił się z niego taki kretyn. Nie wiem, o co mu chodzi. – Westchnął i zsunął się niżej na siedzeniu. – A ja myślałem, że jesteśmy kumplami. Teraz chyba mnie nienawidzi.

– Czy mówisz o Taylorze Darnellu?

– Tak.

– Co się stało?

– Nic nie zrobiłem. Przypadkiem uderzyła go moja deskorolka, a on rzucił się na mnie. Więc mu oddałem, a on upadł.

– Dlaczego nie zawołałeś jakiegoś nauczyciela?

– Nie było żadnego w pobliżu. A potem pojawiła się pani Cornwallis i nagle Taylor zaczął wrzeszczeć, że to wszystko moja wina. – Odwrócił twarz, ale zdążyła dostrzec, że ukradkiem ociera oczy dłonią. Tak bardzo stara się być dorosły, pomyślała z ukłuciem żalu, ale w gruncie rzeczy wciąż jeszcze jest dzieckiem.

– Odebrała mi deskę, mamo – powiedział cicho. – Możesz ją od niej wyciągnąć?

– Zatelefonuję jutro do pani Cornwallis. Chciałabym jednak, żebyś zadzwonił do Taylora i przeprosił go.

– Napadł na mnie! To on powinien przepraszać!

– Taylorowi jest teraz bardzo ciężko, Noah. Jego rodzice właśnie się rozwiedli.

Spojrzał na nią.

– Skąd wiesz? Jest twoim pacjentem?

– Tak.

– Dlaczego do ciebie przyszedł?

– Wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć.

– Nigdy nic mi nie mówisz – mruknął i znów odwrócił się do okna.

Nie miała zamiaru podejmować wyzwania, nie odpowiedziała więc, by nie doprowadzić do kłótni.

Gdy w końcu się odezwał, mówił tak cicho, że ledwie go słyszała:

– Chciałbym wrócić do domu, mamo.

– Właśnie tam cię wiozę.

– Nie, chodzi mi o dom. O Baltimore. Nie chcę tutaj dłużej zostać. Nic tu nie ma oprócz drzew i gromady staruchów jeżdżących furgonetkami. To nie miejsce dla nas.

– Nasz dom jest teraz tutaj.

– Nie mój.

– Nawet nie dałeś szansy temu miasteczku.

– Miałem jakiś wybór? Spytałaś mnie, czy chcę się przeprowadzić?

– Oboje nauczymy się je lubić. Ja też jeszcze nie czuję się zbyt pewnie.

– Więc dlaczego musieliśmy się przeprowadzić? Zacisnęła palce na kierownicy i nie odrywała wzroku od drogi.

– Wiesz dlaczego.

Oboje wiedzieli, o czym mówi. Wyjechali z Baltimore przez niego. Claire realistycznie spojrzała na przyszłość syna i przeraziła się tym, co zobaczyła. Coraz większy krąg przyjaciół z problemami. Kolejne wezwania na policję. Kolejne sądy, prawnicy i terapeuci. Tak miała wyglądać ich przyszłość w Baltimore, więc zabrała syna i uciekła jak najprędzej.

– Nie zmienię się w wymuskanego chłoptasia tylko dlatego, że zaciągnęłaś mnie w te lasy – powiedział. – Tutaj też mogę narozrabiać. Więc co za różnica?

Skręciła na podjazd przed ich domem i spojrzała mu w twarz.

– Twoje rozrabianie nie skłoni mnie do powrotu do Baltimore. Albo weźmiesz swoje życie w garść, albo nie. To twój wybór.

– Od kiedy to cokolwiek jest moim wyborem?

– Masz wiele wyborów. I chciałabym, żebyś od tej pory dokonywał właściwych.

– Czyli takich, jakie ty zaakceptujesz. – Wyskoczył z samochodu.

– Noah. Noah!

– Daj mi święty spokój! – krzyknął. Trzasnął drzwiami i powlókł się do domu.

Nie poszła za nim. Siedziała, ściskając kierownicę, zbyt zmęczona i rozdrażniona, by próbować go przekonywać. Spontanicznie wrzuciła wsteczny i wycofała się z podjazdu. Oboje potrzebowali czasu, by ochłonąć i zacząć kontrolować swoje emocje. Skręciła w Toddy Point Road i ruszyła wzdłuż brzegu jeziora. Prowadzenie samochodu jako terapia.

Jakie łatwe wydawało się wszystko, gdy żył Peter, gdy wystarczyłoby zrobił zeza, a ich syn wybuchał śmiechem. Wtedy byli jeszcze szczęśliwi, jeszcze wszyscy razem.

Nie jesteśmy szczęśliwi, od kiedy umarłeś, Peter. Tęsknię za tobą. Tęsknię za tobą codziennie, w każdej godzinie, w każdej minucie mego życia.

Przez łzy widziała światła padające ze stojących wzdłuż brzegu domów. Pokonała zakręt, minęła Skały, i nagle światła nie były już białe, tylko niebieskie, i zdawały się tańczyć wśród drzew.

Przed domem Rachel Sorkin stał samochód policyjny.

Skręciła na podjazd. Na podwórzu parkowały trzy samochody – dwa policyjne i jeden biały mikrobus. Policjant stanowy rozmawiał na ganku z Rachel Sorkin. Białe plamy światła z latarki przesuwały się po ziemi pod drzewami.

Claire dostrzegła wychodzącego z lasu Lincolna Kelly’ego – rozpoznała jego sylwetkę, gdy na chwilę znalazł się w smudze światła. Lincoln nie był wysoki, ale trzymał się prosto, miał mocną budowę i poruszał się ze spokojną pewnością siebie, dzięki czemu wydawał się potężniejszy niż w rzeczywistości. Zamienił kilka słów z policjantem stanowym, zauważył Claire i skierował się ku niej. Opuściła szybę.

– Znaleźliście jeszcze jakieś kości? – spytała.

Gdy pochylił się ku oknu, poczuła zapach lasu: sosen, ziemi i dymu z palącego się drewna.

– Tak. Psy doprowadziły nas na brzeg strumienia – powiedział. – Tej wiosny, podczas powodzi, woda podmyła cały brzeg i wypłukała kości. Niestety, dzikie zwierzęta rozwłóczyły je po całym lesie.

– Czy lekarz sądowy uważa, że to było morderstwo?

– To już nie leży w gestii lekarza sądowego. Kości są za stare. Kierownictwo przejęła doktor Overlock, antropolog sądowy. Może chcesz z nią porozmawiać?

Otworzył drzwi furgonetki i Claire wysiadła. Weszli razem w mrok lasu. Wśród drzew wydawało się, że już zapadła noc. Ziemia była nierówna, pokryta opadłymi liśćmi. Claire potykała się o korzenie. Lincoln wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. Sam poruszał się w ciemnościach bez wysiłku, mocno stąpając po ziemi.

Wśród drzew migały światła, rozlegały się głosy i szumiała woda. Claire i Lincoln wynurzyli się z lasu na brzegu strumienia. Policja odgrodziła część podmytego brzegu naciągniętą między palikami taśmą. Na brezencie leżało kilka odkrytych do tej pory, oblepionych ziemią kości. Claire rozpoznała piszczel i chyba fragment kości łonowej. Dwóch mężczyzn w wysokich butach, z lampami górniczymi na głowach, tkwiło po kolana w wodzie strumienia, badając ziemię brzegu.

Lucy Overlock stała między drzewami i rozmawiała przez telefon komórkowy. Sama przypominała drzewo: wysoka, mocno zbudowana, ubrana jak traper, w dżinsy i robocze buty. Niemal zupełnie siwe włosy ściągnęła w prosty koński ogon. Na widok Lincolna pomachała ręką i dalej mówiła do słuchawki: -… nie, jeszcze żadnych artefaktów, tylko pozostałości szkieletu.

Zapewniam cię jednak, że ten pochówek nie podpada pod NAGPRA [1]. Czaszka wygląda mi na rasę kaukaską, nie na Indianina. Jak to skąd wiem? Przecież to oczywiste! I puszka mózgowa, i twarz są za wąskie. Nie, oczywiście, że nie mogę być absolutnie pewna. Ale jesteśmy koło jeziora Locust, a Penobscotowie nigdy nie mieli tu siedzib. To plemię nawet nie łowiło ryb w tym jeziorze, bo cała okolica była dla nich tabu. – Wzniosła oczy do nieba i pokręciła głową. – Naturalnie, możesz osobiście zbadać kości. Musimy jednak przeszukać to miejsce teraz, zanim zwierzęta wszystko zniszczą, albo nic tu więcej nie znajdziemy. – Wyłączyła telefon i spojrzała na Lincolna. – Walka o kontrolę – wyjaśniła z frustracją w głosie.

– Nad kośćmi?

– Chodzi o NAGPRA. Ochronę grobów indiańskich. Za każdym razem, gdy znajdujemy jakieś szczątki, plemiona żądają stuprocentowej gwarancji, że nie należą do ich przodków. Dziewięćdziesiąt pięć procent ich nie zadowala. – Zwróciła spojrzenie na Claire, która podeszła, by się przedstawić.

– Lucy Overlock – dokonał prezentacji Lincoln. – A to jest Claire Elliot. Lekarka, która znalazła kość udową.

Kobiety uścisnęły sobie ręce – rzeczowy uścisk dłoni dwóch profesjonalistów, spotykających się przy okazji ponurej sprawy.

– Mamy szczęście, że akurat pani zwróciła uwagę na tę kość – rzekła Lucy. – Kto inny mógłby nie zdawać sobie sprawy, że jest ludzka.

– Szczerze mówiąc, nie byłam całkiem pewna. Cieszę się, że nie ściągnęłam tu wszystkich z powodu jakiejś krowy.

– To z całą pewnością nie była krowa.

– Znaleźliśmy coś jeszcze! – zawołał jeden z kopiących nad strumieniem.

Lucy wskoczyła po kolana w wodę i skierowała światło latarki na odsłonięty brzeg.

– Tutaj – powiedział kopacz, naruszając ziemię łopatką. – Wygląda mi to na drugą czaszkę.

Lucy naciągnęła rękawiczki.

– No dobra, wyciągnijmy ją ostrożnie.

Kopiący wsunął łopatkę głębiej w urwisko i ostrożnie odrzucał bryły ziemi. Znalezisko spadło w ręce Lucy. Wydrapała się z wody na brzeg, uklękła nad płachtą brezentu i obejrzała swój skarb.

Rzeczywiście była to druga czaszka. W świetle reflektora Lucy obróciła ją ostrożnie i przyjrzała się zębom.

– Kolejny młodociany. Brak zębów mądrości – zauważyła. – Tu i tam widzę zepsute zęby trzonowe, ale bez plomb.

– Co znaczy, że nie zajmował się nimi dentysta – dopowiedziała Claire.

– Tak, to stare kości. Powinieneś się z tego cieszyć, Lincoln. Inaczej miałbyś tu robotę.

– O czym ty mówisz?

Obróciła w dłoniach czaszkę, tak że światło padło na czubek głowy, gdzie ze środkowego zagłębienia rozbiegały się rysy, podobnie do pęknięć w uderzonej łyżką skorupce jajka na miękko.

– Nie ma chyba żadnych wątpliwości – powiedziała – że to dziecko zmarło gwałtowną śmiercią.

Aż się wzdrygnęli, gdy ciszę przeszył pisk bipera. Pośród spokoju tych lasów elektroniczny dźwięk wydawał się nie na miejscu. Niepokoił. Claire i Lincoln odruchowo sięgnęli po swoje pagery.

– To mój – powiedział Lincoln, patrząc na odczyt. Bez słowa ruszył przez las ku wozowi patrolowemu. Chwilę później Claire dostrzegła niebieskie światło, padające między drzewami z koguta na dachu odjeżdżającego samochodu.

– Widocznie coś pilnego – rzuciła Lucy.

Posterunkowy Pete Sparks był już na miejscu i starał się namówić starego Verna Fullera do odłożenia broni. Zapadał mrok. W pierwszej chwili Lincoln zauważył jedynie dwie wymachujące rękoma sylwetki, oświetlane co chwila migającym światłem koguta z wozu Pete’a. Lincoln zatrzymał samochód na podjeździe Verna i wysiadł, zachowując czujność. Słyszał beczenie owiec i niespokojne popiskiwanie kurcząt. Odgłosy gospodarstwa.

– Nie potrzebujesz strzelby – mówił Pete. – Wracaj do domu, Vern, a my się tym zajmiemy.

– Tak samo jak ostatnim razem?

– Ostatnim razem nic nie znalazłem. – To dlatego, że za późno przyjechałeś! – O co tu chodzi? – przerwał Lincoln. Vern zwrócił się do niego.

– To pan, Kelly? Niech więc pan powie temu… temu chłopakowi, że nie mam zamiaru oddać mojej jedynej ochrony.

– Nie proszę, żebyś ją oddał – wyjaśnił Pete zmęczonym głosem – tylko żebyś przestał nią wymachiwać. Idź do domu i odłóż broń, bo inaczej coś się komuś stanie.

– To dobry pomysł – poparł go Lincoln. – Nie wiemy, z czym tu mamy do czynienia, więc wejdź do domu i zamknij drzwi, Vern. Miej blisko telefon, na wypadek gdybyśmy potrzebowali pomocy.

– Pomocy? – parsknął Vern. – No dobra.

Dwaj policjanci czekali, aż staruszek zamknie za sobą drzwi.

– Jest całkiem ślepy – powiedział Pete. – Szkoda, że nie możemy mu zabrać tej strzelby. Zawsze gdy tu przychodzę, boję się, że odstrzeli mi głowę.

– A o co tu właściwie chodzi?

– Już trzeci raz dzwonił na dziewięćset jedenaście. Cały czas gonię za innymi wezwaniami, więc trochę trwa, zanim tu dotrę. Zawsze skarży się na to samo: że jakieś zwierzę napada na jego owce. Pewnie widzi tylko własny cień.

– Dlaczego wzywa właśnie nas?

– Bo departamentowi wędkarstwa i łowiectwa jeszcze mniej się śpieszy. Byłem tu w tym tygodniu już dwukrotnie i nic nie znalazłem. Nawet odcisku łapy kojota. Pomyślałem sobie, że lepiej cię zawiadomię, na wypadek, gdyby pomylił mnie z jakimś dzikim zwierzęciem.

Lincoln zerknął na dom i zauważył sylwetkę staruszka, rysującą się na tle oświetlonego okna.

– Patrzy na nas. Ostatecznie możemy się rozejrzeć, żeby go uspokoić.

– Powiedział, że widział to zwierzę koło stodoły.

Pete włączył latarkę. Ruszyli przez podwórze w kierunku beczących owiec. Lincoln cały czas czuł na plecach spojrzenie Verna. Zróbmy mu przyjemność, pomyślał. Nawet jeśli to tylko strata czasu.

Zaskoczyło go, że Pete zatrzymał się nagle. Światło jego latarki dotarło do drzwi stodoły.

Były otwarte.

Coś się tu nie zgadzało. Zapadła już ciemność i wrota powinny być zamknięte.

Lincoln włączył swoją latarkę. Szli teraz wolniej, a podskakujące promienie światła wskazywały drogę. Zatrzymali się przy wejściu. Nawet przez mieszaninę zapachów typowych dla gospodarstwa poczuli odór krwi.

Weszli do środka. Beczenie nasiliło się i stało się tak męczące, jak krzyki spanikowanych dzieci. Pete omiótł światłem latarki pomieszczenie. Dostrzegli widły, niespokojne kurczęta i przestraszone owce, tłoczące się w zagrodzie.

Na posypanej trocinami podłodze leżało źródło odoru.

Pete, potykając się, wypadł ze stodoły i zwymiotował w krzaki.

– O Jezu, Jezu.

– To tylko martwa owca – powiedział Lincoln.

– Nigdy nie widziałem, żeby kojot zrobił coś takiego. Tak rozciągnął wnętrzności…

Lincoln skierował światło latarki na podłogę koło drzwi. Widać było jedynie liczne ślady butów: jego własne, Pete’a i Verna Fullera. Żadnych tropów. Jak to możliwe, by zwierzę nie zostawiło śladów?

Trzasnęła gałązka za jego plecami. Odwrócił się błyskawicznie. Vern wciąż ściskał w dłoniach strzelbę.

– To niedźwiedź – powiedział. – Właśnie niedźwiedzia widziałem.

– Niedźwiedź by tego nie zrobił.

– Wiem, co widziałem. Dlaczego mi nie wierzycie?

Bo wszyscy wiedzą, że jesteś na wpół ślepy.

– Uciekł tędy, do lasu – mówił Vern, wskazując w jedną stronę podwórza. – Poszedłem tam za nim, tuż przed zmrokiem. Potem straciłem ślad.

Lincoln zauważył, że ślady butów rzeczywiście prowadzą w stronę lasu, ale Vern kilkakrotnie cofał się i znów szedł naprzód, zacierając wszelkie tropy zwierzęcia.

Ruszył tym śladem. Zatrzymał się na chwilę, wpatrzony w ciemność. Drzewa rosły tak gęsto, że wydawały się tworzyć mur nie do pokonania – nawet światło latarki nie było w stanie rozjaśnić panujących tam ciemności.

Pete doszedł już do siebie i zbliżył się do Lincolna.

– Powinniśmy zaczekać, aż się rozwidni – szepnął. – Nie wiemy, z czym tu mamy do czynienia.

– W każdym razie to nie niedźwiedź.

– No tak, nie boję się niedźwiedzi. Ale jeśli to coś innego… – Pete wyjął broń. – Słyszałem, że w zeszłym tygodniu w Jordan Falls widziano pumę.

Teraz także i Lincoln wyciągnął broń. Powoli wszedł między drzewa. Trzask gałązek pod jego stopami rozlegał się głośno jak kanonada. Naraz zamarł w miejscu, wpatrzony w ścianę drzew. Wydawało mu się, że las go okrąża. Zjeżyły mu się włosy na głowie.

Coś tam jest. Obserwuje nas.

Wszystkie zmysły kazały mu się natychmiast wycofać. Z bijącym szybko sercem zrobił krok w tył, a jego buty znów spowodowały eksplozję hałasu. Poczucie bliskiego zagrożenia zniknęło dopiero, gdy obaj wyszli z lasu.

Znów zatrzymali się przed stodołą Fullera. Owce wciąż beczały. Patrzył pod nogi, na ślady butów. Nagle podniósł głowę.

– Co jest za tym lasem? – spytał.

– Ciągnie się spory kawałek – odrzekł Vern. – A dalej jest Barnstown Road. Trochę domów.

Domy, pomyślał Lincoln. Rodziny.

Gdy Claire wróciła do domu, Noah oglądał telewizję. Jeszcze w holu rozpoznała melodię z kreskówki o Simpsonach i słyszała, jak Homer Simpson głośno czka, a Lisa mruczy z obrzydzeniem. Noah roześmiał się, a Claire pomyślała: Cieszę się, że mój syn wciąż się śmieje z kreskówek.

Weszła do frontowego pokoju. Syn, z rozjaśnioną twarzą, siedział rozparty na poduszkach kanapy. Spojrzał na nią przelotnie, ale nic nie powiedział.

Usiadła obok niego, opierając stopy na niskim stoliku, tuż koło stóp Noaha. Wielkie stopy, małe stopy – pomyślała z rozbawieniem. Noah ma tak duże stopy, że przy jej drobnych wyglądają jak buty klowna.

Na ekranie telewizora okropnie gruby Homer skakał w kwiecistym szlafroczku i wpychał sobie do ust jedzenie.

Noah znów się roześmiał, a Claire mu zawtórowała. Właśnie tak chciała spędzić resztę wieczoru. Będą razem oglądać telewizję, a zamiast obiadu zjedzą prażoną kukurydzę. Pochyliła się ku niemu. Zderzyli się lekko głowami.

– Przepraszam, mamo – powiedział.

– Nie ma sprawy, kochanie. Przykro mi, że się spóźniłam.

– Dzwoniła babcia Elliot. Niedawno.

– Tak? Czy chciała, żebym do niej zatelefonowała?

– Chyba tak. – Przez chwilę patrzył w telewizor, milcząc przez czas trwania reklam. – Babcia chciała się upewnić, że z nami dziś wszystko w porządku – dodał w końcu.

Claire spojrzała ze zdziwieniem.

– Dlaczego?

– Dzisiaj są urodziny taty.

Na ekranie telewizora Homer Simpson w kwiecistym szlafroczku porwał ciężarówkę rozwożącą lody i prowadził ją teraz w szaleńczym tempie, przez cały czas wpychając sobie lody do ust. Claire wpatrywała się w ekran w pełnym zdumienia milczeniu. Dzisiaj twoje urodziny, myślała. Umarłeś zaledwie dwa lata temu, a my już cię po trochu zapominamy.

– O Boże, Noah – wyszeptała. – Nie rozumiem, jak mogłam o tym zapomnieć.

Oparł ciężko głowę na jej ramieniu.

– Ja też nie pamiętałem – przyznał ze wstydem.

Claire zadzwoniła do Margaret Elliot z sypialni. Zawsze lubiła swoją teściową, a przez lata sympatia tak się wzmogła, że czuła się znacznie bliższa Margaret niż swoim własnym, chłodnym i wyniosłym rodzicom. Czasem Claire wydawało się, że wszystkiego, co wie o miłości i namiętności, nauczyła się od rodziny Elliotów.

– Cześć, mamo. To ja – powiedziała.

Dziś w Baltimore piętnaście stopni i słonecznie – odrzekła Margaret i Claire się roześmiała. Od kiedy przeprowadziła się do Tranquility, był to ich stały żart – porównywanie komunikatów meteorologicznych. Margaret była przeciwna jej wyjazdowi z Baltimore. – Nie masz pojęcia, co znaczy prawdziwe zimno – powiedziała do Claire – a ja będę ci przypominać, z czego zrezygnowałaś.

– Tutaj dwa stopnie – doniosła Claire. Spojrzała w okno. – Robi się coraz zimniej i ciemniej.

– Noah ci powiedział, że dzwoniłam?

– Tak. U nas wszystko w porządku. Naprawdę.

– Czyżby?

Claire nie odpowiedziała. Margaret miała niesamowity talent odczytywania uczuć z tonu czyjegoś głosu i już wyczuła, że coś jest nie tak.

– Noah mówił mi, że chciałby tu wrócić – dodała Margaret.

– Dopiero cośmy się przeprowadzili.

– Zawsze możesz jeszcze zmienić zdanie.

– Już nie. Zbyt się tu zaangażowałam. Nowy gabinet, nowy dom.

– To są rzeczy, nie zobowiązania, Claire.

– W istocie rzeczy to zobowiązania wobec Noaha. Muszę tu zostać dla niego. – Przerwała, uświadamiając sobie nagle, że choć bardzo kocha Margaret, czuje pewną irytację. Zmęczyły ją już delikatne, lecz wciąż powtarzane sugestie powrotu do Baltimore. – Dzieciom zawsze jest trudno na początku, ale przyzwyczai się. Jest zbyt młody, by wiedzieć, czego chce.

– Tak, to chyba prawda. A ty? Wciąż chcesz tam zostać?

– Dlaczego pytasz?

– Bo wiem, że mnie trudno byłoby przenieść się gdzie indziej. Zostawić wszystkich przyjaciół.

Claire wpatrywała się w odbicie swojej zmęczonej twarzy w lustrze toaletki. Także w odbicie sypialni, której ściany wciąż były właściwie puste. Był to jedynie skład mebli, miejsce do spania, jeszcze nie część prawdziwego domu.

– Wdowa potrzebuje przyjaciół, Claire – powiedziała Margaret.

– Może to była jedna z przyczyn, dla których wyjechałam.

– Nie rozumiem?

– Tym właśnie stałam się dla wszystkich – wdową. Gdy wchodziłam do ambulatorium, napotykałam spojrzenia pełne smutku i współczucia. W mojej obecności już nikt się nie śmiał ani nie opowiadał dowcipów. I nikt, ani jedna osoba, nie odważył się wspomnieć Petera. Zupełnie jakby się bali, że na dźwięk jego imienia załamię się i rozpłynę we łzach.

W słuchawce zapanowała cisza i Claire nagle pożałowała swojej szczerości.

– To nie znaczy, że przestałam za nim tęsknić, mamo – dodała cicho. – Widzę go zawsze, gdy patrzę na Noaha. Są tak niezwykle podobni. Zupełnie jakbym patrzyła na dorastającego Petera.

– Są podobni pod wieloma względami – powiedziała Margaret i Claire usłyszała z ulgą, że z głosu teściowej nie znikło ciepło. – Peter nie był łatwym dzieckiem. Nie opowiadałam ci chyba o kłopotach, w jakie się wpakował w wieku Noaha. Stąd właśnie skłonność mego wnuka do popadania w tarapaty. Po Peterze.

Claire musiała się roześmiać. Na pewno nie ma tego po mnie, nudnej, skrupulatnej matce, której największą zbrodnią jest jeżdżenie samochodem bez świadectwa kontroli technicznej.

– Noah ma dobre serce, ale zaledwie czternaście lat – dodała Margaret ostrzegawczo. – Nie bądź zdziwiona, jeśli znów w coś się wpakuje.

Schodząc później na dół, Claire poczuła zapach palonych zapałek. No właśnie, już są kłopoty, pomyślała. Znów pali papierosy. Poszła za zapachem do kuchni i zatrzymała się w drzwiach.

Noah trzymał w dłoni zapaloną zapałkę. Zerknął na matkę i szybko ją zgasił.

– Tylko tyle świeczek udało mi się znaleźć – powiedział.

W milczeniu podeszła do kuchennego stołu. Przez łzy, które nagle napłynęły jej do oczu, patrzyła na gotowy tort, który Noah wyjął z zamrażalnika. Płonęło już na nim jedenaście świeczek.

Noah zapalił zapałkę i przytknął ją do dwunastej świeczki.

– Wszystkiego najlepszego, tatusiu – powiedział cicho. Wszystkiego najlepszego, Peter, pomyślała, walcząc ze łzami.

Razem zdmuchnęli świeczki.


  1. <a l:href="#_ftnref1">[1]</a> NAGPRA – Native American Grave Protection Agreement.