174525.fb2
Miękkie posłania były kolejną rzeczą, którą Gyltha nie zawracała sobie głowy. Adelia chciała materac wypchany gęsim puchem, taki na jakim sypiała w Salerno. Nie omieszkała swojego życzenia wypowiedzieć na głos. Przecież, jakkolwiek by na to spojrzeć, po niebie nad Cambridge latało mnóstwo gęsi.
– Gęsie pióra cholernie ciężko się czyści – stwierdziła Gyltha. – Słoma jest czystsza, zmienia się ją codziennie.
Między nimi dwiema panowało już napięcie. Adelia domagała się więcej zieleniny w swoich posiłkach, co Gyltha traktowała wręcz jako obrazę majestatu. Teraz nadszedł czas próby, taka a nie inna odpowiedź mogła zadecydować, kto w przyszłości zyska przewagę.
Chociaż z drugiej strony prowadzenie choćby najskromniejszego gospodarstwa domowego przekraczało zdolności medyczki. Miała niewiele koniecznych do tego umiejętności, mało wiedziała o robieniu zapasów czy też załatwianiu spraw z kupcami innymi niż aptekarze. Nie potrafiła też prząść, tkać, jej znajomość ziół i przypraw ograniczała się do spraw leczenia, nie gotowania. Szyć umiała jedynie na tyle, by połączyć brzegi rozdartego ciała albo połatać zwłoki, które rozcięła w trakcie sekcji.
W Salerno podobne sprawy nie miały znaczenia. Wspaniały człowiek, jakim był jej przybrany ojciec, wcześnie rozpoznał u Adelii umysł równy swojemu – a ponieważ mieszkali w Salerno, zachęcił ją, by została medykiem, takim jak on i jego żona. Prowadzeniem dużej willi zajmowała się jego szwagierka. Potrafiła tak doglądać gospodarstwa, że wszystko toczyło się niczym na dobrze naoliwionych kołach, i nawet nie podnosiła przy tym głosu.
A poza tym przecież pobyt Adelii w Anglii miał być tylko chwilowy, bez potrzeby zajmowała się obejściem.
Medyczka nie zamierzała jednak dawać się tyranizować jakiejś służącej. Odparła zatem ostro:
– No to zadbaj, żeby słomę faktycznie zmieniano codziennie. Poszła na kompromis, na razie ustępując Gylcie, ostateczny rezultat bitwy wciąż pozostawał nieustalony. Teraz nie miała jednak ochoty prowadzić do rozstrzygnięć, bo bolała ją głowa.
Ostatniej nocy Stróż dzielił z nią izbę, co stanowiło wynik innej przegranej batalii. Na protesty Adelii, twierdzącej, że pies za bardzo cuchnie, by nocować gdziekolwiek indziej niż na dworze, Gyltha odparła:
– To rozkaz przeora. Pies ma łazić wszędzie tam, gdzie ty. I tak oto pochrapywanie zwierzęcia zmieszało się z nawoływaniami i piskami od strony rzeki, do których medyczka również nie była przyzwyczajona. Co gorsza, sny zmieniły się w koszmary za sprawą poczynionej przez Szymona sugestii, iż twarz mordercy może się okazać znajoma. Zanim udała się na spoczynek, rozwinęła jeszcze ten temat.
– Kto spał przy ognisku przy trakcie i kto stamtąd odchodził? Jakiś mnich? Rycerz? Łowczy? Poborca podatków? Czy to któryś z nich wykradł się, aby zebrać te biedne kości? Pamiętajcie, one były lekkie i może wziął konia do pomocy. Kupiec? Jeden z pachołków? Minstrel? Słudzy? Musimy wszystkich wziąć pod uwagę.
Kimkolwiek on był, ostatniej nocy wleciał przez okno jej izby pod postacią sroki, trzymającej w szponach żywe dziecko. Usiadłszy na piersiach Adelii, rozdarł ciałko. Pozbawione powiek oko przypatrywało jej się bacznie, dziób zaś wydziobywał dziecięcą wątrobę.
Senna wizja okazała się tak przekonująca, że medyczka obudziła się, dysząc ciężko, przekonana, iż jakiś ptak naprawdę właśnie zabił dziecko.
– Gdzie jest mistrz Szymon? – zapytała Gylthy. Było jeszcze wcześnie. Zwrócone na zachód okna sali wychodziły na łąkę, wciąż jeszcze zacienioną przez dom, lekko opadającą ku rzece, gdzie światło słońca już połyskiwało na wodach Cam, tak gładkich, głębokich i błądzących między wierzbami, że Adelia aż poczuła nagłą chęć, żeby pójść tam i zanurzyć się jak kaczka.
– Wyszedł. Chciał się dowiedzieć, gdzie tutaj są kupcy handlujący wełną.
– Mieliśmy dzisiaj iść na Krąg Wandlebury – odparła medyczka, zirytowana.
Wczoraj wieczorem uzgodnili, że przede wszystkim muszą odkryć kryjówkę mordercy.
– I tak powiedział, ale Czarniawy nie może dziś z nim iść, więc on chce pójść jutro.
– Mansur – rzuciła Adelia. – On ma na imię Mansur. Dlaczego nie może iść?
Gyltha skinęła ku drugiemu końcowi sali i w stronę lombardu Starego Beniamina.
– Przez nich. Adelia stanęła na palcach, wyjrzała przez jedną z wąskich okiennych szczelin.
Pod wejściem zgromadził się tłum. Niektórzy z nich siedzieli tak, jakby czekali już od dłuższego czasu.
– Przyszli się spotkać z medykiem Mansurem – oznajmiła Gyltha, kładąc nacisk na imię eunucha. – Właśnie dlatego nie możecie iść na wzgórza.
To komplikowało sprawy. Powinni przewidzieć coś podobnego, ale kiedy pozwolili Mansurowi wcielić się w rolę medyka, nieznanego, zagranicznego lekarza w tętniącym życiem mieście, jakoś nie przyszło im do głowy, że na kark mogą zwalić mu się pacjenci. Wieści o ich spotkaniu z przeorem rozeszły się i uznano, że remedium na wszelkie choroby znaleźć można przy uliczce Jezusowej.
Adelia była skonsternowana.
– Ale co ja mam z nimi zrobić? Gyltha wzruszyła ramionami.
– Z tego, co widać, większość z nich i tak umrze. Najwyraźniej święty Piotruś im nie pomógł.
Święty Piotruś, ten mały, cudowny szkielet, którego kości przeorysza, niczym jakiś uliczny naganiacz, wychwalała głośno całą drogę z Canterbury.
Adelia westchnęła. Zrobiło jej się żal cierpiących ludzi, którzy przybywali do relikwii pchani rozpaczą, a teraz, rozczarowani, zjawili się tutaj. I tak naprawdę, wyjąwszy kilka przypadków, ona sama potrafiła zdziałać niewiele więcej. Zioła, pijawki, mikstury, a nawet wiara, to wszystko nie mogło powstrzymać fali chorób, zżerającej ludzkość. Medyczka chciała, aby działo się inaczej. O Boże, jak bardzo chciała.
Wiele czasu minęło, od kiedy ostatni raz miała do czynienia z żywymi pacjentami – wyjąwszy skrajne przypadki, gdy w okolicy brakło zwyczajnego lekarza, tak jak było z przeorem.
Teraz pod jej drzwiami zgromadziło się mnóstwo ludzkiego bólu, nie mogła tego zlekceważyć. Coś należało zrobić. Ale jeśli zobaczono by ją, jak leczy, to przecież każdy lekarz w Cambridge pobiegłby z tym do biskupa. Kościół nigdy nie pochwalał wtrącania się człowieka do choroby, przez stulecia utrzymywał, że bożymi metodami leczenia są modlitwa i święte relikwie, reszta zaś należy do szatańskich sprawek. Pozwolił tylko na kuracje przeprowadzane w klasztorach i nie mając innego wyjścia, tolerował świeckich medyków dopóty, dopóki nie przeciągali struny. Jednakże niewiastom jako istotom z natury grzesznym w żadnym razie nie wolno było leczyć, oprócz wyznaczonych do tego położnych – a i tak musiały uważać, żeby nie oskarżono ich o czary.
Nawet w Salerno, owym sławnym ośrodku medycyny, Kościół próbował wprowadzić celibat wśród lekarzy. Nie powiodło się, podobnie jak nie udało się zabronić praktyki lekarskiej kobietom. Ale to było Salerno, wyjątek potwierdzający regułę…
– Co zrobimy? – zapytała. Małgorzata, najpraktyczniejsza z kobiet, z pewnością by wiedziała.
„Na wszystko jest sposób. Po prostu zostaw to starej Małgorzacie".
– Co się strachasz? – burknęła Gyltha. – To łatwe jak pocałowanie ręki. Udajesz, że jesteś pomocnicą lekarza, mieszasz mu mikstury czy coś. Oni po angielsku gadają, co im jest. Ty mówisz o tym doktorowi tym swoim bebleniem, on ci odbebluje i gadasz im, co robić.
Niezbyt wyszukane, ale genialnie proste. Jeśli okazałoby się, że potrzeba jakiejś kuracji, na zewnątrz wszystko by wyglądało, jakby to doktor Mansur przekazywał polecenia swojej służce.
– To nawet niegłupie – stwierdziła Adelia.
– No to się bierz do roboty. – Gyltha wzruszyła ramionami.
Saracen, gdy opowiedziano mu o wszystkim, jak zwykle zachował spokój. Angielka uznała, że Arab nie ma odpowiedniego wyglądu.
– Medyku, weź go na targ, niech se kupi płaszcz z gwiazdami, czaszkę na stolik i coś do przepowiadania z gwiazd.
Adelia zesztywniała, gdy usłyszała sugestię korzystania z magii.
– On będzie praktykować medycynę, a nie gusła. Cambridge musiało więc zadowolić się zawojem okalającym twarz
Mansura o profilu niczym dziób ciemnego orła i głosem operującym w wyższych rejestrach. Dość w tym magii dla wszystkich.
Ulfa posłano do apteki z listą zakupów. Poczekalnią uczyniono miejsce, gdzie mieścił się dotąd lombard.
Bardzo zamożni zatrudniali własnych medyków, bardzo ubodzy leczyli się sami. Ci zaś, którzy przyszli na uliczkę Jezusową, nie byli ani jednymi, ani drugimi. Zjawili się rzemieślnicy, pracujący za gotówkę.
Gdy przychodziło do najgorszego, potrafili wyłożyć grosz czy dwa albo nawet kurę, tak aby mieć czym zapłacić za poradę.
I właśnie u większości z nich doszło do najgorszego. Domowe środki nie działały, nic też nie dało ptactwo, które przekazali klasztorowi Świętej Radegundy. Jak mówiła Gyltha, święty Piotruś im nie pomógł.
– Skąd to się wzięło? – Adelia pytała żony kowala, delikatnie czyszcząc wacikiem jej oczy, sklejone żółtą wydzieliną. Przypomniała sobie, aby jeszcze dodać: – Medyk chce to wiedzieć.
Najwyraźniej przeorysza od Świętej Radegundy namówiła kobietę, aby zamoczyła chustę w szlamie z gnijących zwłok, które kiedyś były świętym Piotrusiem, gdy wyciągnięto go z rzeki, a potem wytarła nią oczy. Miało to wyleczyć postępującą ślepotę.
– Ktoś powinien ukatrupić tę przeoryszę – warknęła po arabsku lekarka do Mansura.
Żona kowala domyśliła się znaczenia słów i zaczęła bronić zakonnicy.
– To nie wina Piotrusia. Przeorysza powiedziała, że ja nie modliłam się wystarczająco żarliwie.
– Zabiję ją – stwierdziła Adelia. Nie mogła nic poradzić na ślepotę tej kobiety, ale dała jej do przemywania oczu słaby, przecedzony wywar z rzepiku. Stosowany regularnie powinien wyleczyć zapalenie.
Przez resztę poranka niewiele było okazji do zmniejszenia wściekłości medyczki. Złamane kości pozostawiono zbyt długo samym sobie i pozrastały się krzywo. Trzymany w objęciach matki martwy niemowlak mógł zostać uratowany, jeśli przy jego konwulsjach podano by wywar z kory wierzbowej. Trzy złamane palce u nogi opanowała gangrena: sukno nasączone opium, trzymane przez pół minuty nad nosem młodego mężczyzny, i zręczne użycie noża ocaliło stopę, ale amputacji wcale nie trzeba byłoby robić, gdyby pacjent nie tracił czasu na zwracanie się do świętego Piotrusia.
Gdy zaszyto i opatrzono kikuty, a chory wrócił do domu, poczekalnia opustoszała. Adelia szalała.
– Niech szlag trafi tę świętą Radegundę i wszystkie jej gnaty! Widzieliście tego niemowlaka? Widzieliście to? – Rozwścieczona, odwróciła się ku Mansurowi: – A tobie co przyszło do głowy, żeby zalecać dziecku cukier na kaszel?
Mansur rozsmakował się w swojej pozycji. Kiedy pacjenci mu się kłaniali, robił im nad głowami tajemnicze gesty. Odwrócił się w stronę Adelii.
– No, cukier na czkawkę – odparł.
– A co, teraz ty jesteś medykiem? Cukier to może jest arabskie lekarstwo, ale on nie rośnie w tym kraju i jest tutaj bardzo drogi, a zresztą w tym wypadku na nic by się nie przydał.
Głośno tupiąc, poszła do kuchni, żeby napić się z kadzi. Kiedy skończyła, cisnęła cynowy kubek z powrotem do wody.
– Niech ich diabli, niech diabli wezmą tę ich ciemnotę! Gyltha uniosła wzrok znad rozwałkowanego ciasta. Dzisiaj przydała się, by objaśnić nazwy kilku dolegliwości, wypowiedzianych we wschodnioangielskim narzeczu. Na przykład „kuternoga" okazał się kulawym.
– No, dziecko, ale przecież uratowałaś giczoła młodego Cookera.
– On kładzie strzechy – odparła Adelia. – Jak będzie wchodził po drabinie z dwoma palcami u stopy?
– Łatwiej, niż gdyby w ogóle nie miał nogi.
Stosunek Gylthy do medyczki teraz nieco się zmienił, ale Adelia miała zbyt podły humor, aby to zauważyć. Rankiem przyszło do niej dwudziestu jeden zrozpaczonych ludzi – a raczej do medyka Mansura – ona zaś umiałaby pomóc tylko ośmiorgu z nich, gdyby zgłosili się wcześniej. A tak, uratowała zaledwie trójkę, no w sumie czwórkę. Kaszlące dziecko mogło znaleźć ulgę dzięki wdychaniu oparów wywaru z sosny, jeśli tylko nie miało zbyt zajętych płuc.
Jakoś przeoczyła fakt, że nie przybyła tutaj, aby kogokolwiek leczyć. No, ale oni wszyscy znaleźli się przecież w potrzebie.
Myślami powędrowała daleko. Żuła ciastko, które Gyltha wsunęła jej do ręki. Pomyślała, że jeśli pacjenci nadal będą przybywać tak tłumnie jak dzisiaj, musi zorganizować sobie własną kuchnię. Nalewki, wywary, maści, proszki, żeby to wszystko robić i przechowywać, potrzeba czasu oraz miejsca.
Aptekarze często przecież okazywali się naciągaczami. Nie ufała im, od kiedy Signorę D'Amelie przyłapano na mieszaniu swoich najcenniejszych proszków z kredą.
Kreda. Właśnie tam, gdzie ona była, właśnie tam Szymon i Mansur powinni się teraz znajdować, przeszukiwać kredowe wzgórze Wandlebury. Adelia uznała jednak, że dobrze, iż śledczy nie wyruszył samotnie do tego przyprawiającego o ciarki miejsca. Wszak do zaglądania w owe tajemnicze jamy potrzeba więcej niż jednego człowieka. Nie wspominając już, że z którejś z nich mógł wyskoczyć morderca. A wtedy z pewnością przydałby się Mansur.
– Mówiłaś, że mistrz Szymon odwiedza handlarzy wełną?
– Zabrał ze sobą te strzępki, którymi tamten diabeł związał dzieciaki – przytaknęła Gyltha. – Chce się dowiedzieć, czy któryś z kupców sprzedawał taką wełnę i komu.
Tak. Adelia wyszukała dla niego dwa paski sukna. Jako że wzgórze Wandlebury musiało poczekać, Szymon zajął się inną sprawą, choć medyczka zdziwiła się, że opowiedział o tym Gylcie. Ale, w sumie, jako ich gospodyni należała do zaufanych osób.
– Chodźmy na górę – powiedziała jej Adelia, pokazując, aby ruszyła za nią. Umilkła na chwilę. – Tamto ciastko…
– Moje owsiane miodowe ciastko.
– Było bardzo pożywne.
Zaprowadziła Gylthę do stołu w swojej izbie, na której leżała zawartość torby z koźlej skóry. Wskazała jeden ze skrawków dziwnej substancji- Widziałaś już kiedyś coś takiego?
– Co to jest?
– Myślę, że to może być cukierek. Owa substancja miała kształt podłużny, była szarawa, kruszyła się, lecz pozostawała twarda niczym kamień. Adelia musiała użyć najostrzejszego ze swoich noży, aby odciąć z niej skrawek. Gdy to zrobiła, odsłoniło się różowe wnętrze i wydobyło się coś, co jeśli dobrze poszukało się w pamięci, stanowiło słabiusieńki cień woni jakiegoś pachnidła.
– To było wplątane we włosy Marii – oznajmiła. Gyltha zacisnęła powieki, przeżegnała się, a potem otworzyła oczy, by dokładnie się przyjrzeć.
– Ja bym powiedziała, że to żelatyna – zachęcała ją Adelia. – O woni kwiatów albo owocu. Słodzona miodem.
– Smakołyk bogacza – natychmiast stwierdziła Gyltha. – Nie widziałam czegoś takiego. Ulf!
Nie minęła chwila, a jej wnuk już zjawił się w izbie. Adelia podejrzewała, że czekał pod drzwiami.
– Widziałeś kiedy coś takiego? – zapytała go Gyltha.
– Łakocie – warknął chłopak. Czyli naprawdę warował pod drzwiami. – Ja cały czas kupuję słodycze, pieniądze aż mnie świerzbią…
Kiedy tak mamrotał, jego bystre małe oczka zlustrowały cukierek, fiolki, pozostałe paski sukna suszące się obok okna, wszystkie dowody przyniesione z pustelni świętej Werberty.
Adelia zakryła je suknem.
– No i? Ulf pokręcił głową, pozując teraz na autorytet.
– To tutaj ma zły kształt. U nas cukierki są jak świderki i kulki.
– No to wynocha – rzuciła mu Gyltha. Kiedy chłopak odszedł, rozłożyła ręce.
– Jeśli on czegoś takiego nie widział, znaczy się, że tego u nas nie ma.
Adelia była rozczarowana. Ostatniej nocy olbrzymia grupa podejrzanych, równająca się wszystkim mieszkańcom Cambridge, zmniejszyła się nieco dzięki decyzji o skupieniu się na pielgrzymach. Ale nawet teraz, nie licząc żon, mniszek i służek, podejrzanych było czterdziestu siedmiu.
– Pewnie możemy też odliczyć tego kupca z Cherry Hinton, prawda? Wyglądał na niegroźnego.
Jednak po rozmowie z Gylthą okazało się, że Cherry Hinton leży na zachód od Cambridge i prosta stamtąd droga na wzgórze Wandlebury.
– Nie odliczamy nikogo – oznajmił Szymon. Aby jednak zawęzić grupę podejrzanych, zanim zaczną wypytywać te czterdzieści siedem osób, śledczy zabrał się do poszukiwania źródła skrawków sukna, Adelia zaś – słodyczy.
Które to źródła okazały się nie do ustalenia.
– Chociaż musimy zakładać, że rzadkość występowania owych rzeczy wzmocni ich związek z zabójcą, kiedy już go odnajdziemy – oznajmiła Adelia.
Gyltha nadstawiła uszu.
– Sądzisz, że to on zabił Marię?
– Tak właśnie sądzę.
– Biedna Maria była kruszyną, bała się ojca, zawsze ją lał, ją i jej matkę, wszystkiego się bała. Nigdy daleko nie wędrowała. – Gyltha obejrzała cukierek. – I ty myślisz, że ją tym zwabiono?
Obie kobiety podzieliły chwilę refleksji i zastanowienia. Przed oczyma stanęła im ręka robiąca zachęcające gesty, druga, trzymająca zamorski smakołyk. Dziecko, które wabione zbliża się coraz bardziej, bardziej, jak ptak kuszony przez wiercącego się gronostaja…
Gyltha pobiegła w dół schodów, aby przestrzec Ulfa przed niebezpieczeństwem, jakim mogą być mężczyźni częstujący słodyczami.
Sześciolatka, pomyślała Adelia. Ciągle wystraszona, sześć lat życia z brutalnym ojcem i straszliwa śmierć. Co ja mogę zrobić? Co ja mam zrobić?
Poszła na dół.
– Mogę pożyczyć Ulfa? Może coś da obejrzenie tych miejsc, w których zniknęło każde z dzieci. No i powinnam przyjrzeć się kościom świętego Piotrusia.
– Wiele ci one, dziewczyno, nie powiedzą. Mniszki je wygotowały.
– Wiem. – Tak zwykle robiono z ciałem domniemanego świętego. – Ale same kości też potrafią mówić.
Piotruś był primus inter pares wśród zamordowanych dzieci, pierwszym, które zaginęło, i pierwszym, które umarło. Z tego co dało się wydedukować, jedyne, czym jego śmierć różniła się od pozostałych, stanowiło to, iż prawdopodobnie doszło do niej w Cambridge.
Zatem tylko jego zgon mógł być skutkiem ukrzyżowania. Jeśli nie da się udowodnić, że stało się inaczej, misja Adelii i Szymona zakończy się niepowodzeniem. Żydzi nie zostaną oczyszczeni z zarzutów, nieważne, ilu zabójców śledczy wyciągną z kredowych wzgórz.
Złapała się, że tłumaczy to Gylcie.
– Może rodziców chłopca da się nakłonić, aby ze mną porozmawiali. Oni mogli widzieć jego ciało, zanim je ugotowano.
– Walter i jego żonka? Oni widzieli gwoździe w jego małych rączkach i koronę cierniową na jego biednej główce i nie powiedzą nic innego, bo stracą wtedy mnóstwo grosza.
– Robią pieniądze na swoim synu? Gyltha wskazała w górę rzeki.
– Przejdź się do Trumpington i ich chaty, której nie dojrzysz zza tłumu cisnącego się do środka, tłumu chcących pooddychać tym samym powietrzem, co święty Piotruś, i dotknąć koszuliny świętego Piotrusia, która nią nie może być, bo przecież on swoją jedyną miał na grzbiecie. A Walter i Ethy siedzą sobie na przyzbie i biorą po pensie.
– Żałosne. Gyltha zawiesiła kociołek nad ogniem, odwróciła się.
– Wygląda na to, że nigdy ci niczego nie brakowało, pani. Zwróciła się do niej „pani", co było znaczące. Równowaga, do której udało im się dojść dzisiaj rano, się zachwiała.
Adelia przyznała, że faktycznie, niczego jej nie brakowało.
– W takim razie poczekaj, aż będziesz miała sześcioro bachorów do wykarmienia, nie licząc tego, które umarło, i będziesz musiała w zamian za dach nad głową przez cztery dni orać i żąć na klasztornych polach, tak samo jak na własnym, nie mówiąc już o takiej Agnieszce, która musi zajmować się tym przeklętym sprzątaniem. Może ty nie pochwalasz tego, jak oni sobie poczynają, ale to nie jest żałosne, tu chodzi o to, żeby przetrwać.
Adelia umilkła. Odezwała się dopiero po chwili.
– To ja pójdę do Świętej Radegundy i poproszę o możliwość obejrzenia kości w ich relikwiarzu. Wtopię się w tło – odezwała się do Mansura z naciskiem, kiedy zaczął się już gotować, aby jej towarzyszyć. – Nie możesz iść. Równie dobrze mogłabym wtopić się w tło wraz z trupą akrobatów.
Zaprotestował, ale wyjaśniła, że jest środek dnia, wokół pełno ludzi, a ona ma swój nóż i psa, którego smród każdego wroga powali z odległości dwudziestu kroków. Zresztą, pomyślała, Arabowi nawet się uśmiecha pozostanie tutaj z Gylthą, w kuchni.
Wyszła.
Za sadem, wzdłuż krawędzi wspólnej miedzy stał bal na podpórkach, ciągnąc się ku rzece i mając z dwóch stron pasma uprawnych pól. Mężczyźni i kobiety trudzili się, orząc pod wiosenny siew. Od czasu do czasu ktoś chylił przed nią czoło. Jeszcze dalej wiatr nadymał przypięte szpilkami pranie…
Jak zobaczyła Adelia, Cam stanowiła granicę. Za rzeką ciągnęły się delikatne wzniesienia, niektóre zalesione, inne nagie, gdzieś daleko stała zagroda, malutka stąd niczym zabawka. A za plecami medyczki było miasto ze swoimi hałaśliwymi nadbrzeżami. Tłoczyło się po prawej stronie, tak jakby rozkoszowało się niczym niezakłóconym widokiem.
– Gdzie leży Trumpington? – zapytała Ulfa.
– Trumpington – burknął chłopiec do psa. Skręcili w lewo. Kąt, pod jakim padały promienie popołudniowego słońca, pokazywał, że ruszyli na południe. Mijały ich łodzie. Kobiety i mężczyźni odpychali je tyczkami od dna, zajęci swoimi sprawami, rzeka służyła im za trakt. Niektórzy machali do Ulfa, chłopiec odwzajemniał pozdrowienia skinieniem głowy i każdego przedstawiał psu.
– To Sawney, płynie, żeby zebrać daniny, stara larwa… To Gammer White z praniem dla Cheniesów… Siostra Tłuścioszka z jedzeniem dla pustelników, patrz, jak się rozdęła… O, stara Moggy szybko się dziś sprawiła z kupcami na targu…
Szli szosą po grobli, która chroniła buty Adelii, bose stopy chłopca i łapy Stróża od zapadnięcia się w mokradle. Niżej krowy pasły się w wysokiej trawie oraz jaskrach, między wierzbami i olchami, a ich racice plaskały zasysane przez błoto, gdy zmierzały ku świeżej części podmokłej łąki. Adelia jeszcze nigdy nie widziała tyle zieleni i tak różnorodnej. I tylu ptaków. I tyle bydła. W Salerno pastwiska były wypalone słońcem, nadawały się jedynie dla kóz.
Chłopiec zatrzymał się, wskazał skupisko strzech w oddali, nad którym wznosiła się wieża kościoła.
– Trumpington – powiadomił psa. Adelia przytaknęła.
– No, a teraz, gdzie jest drzewo świętej Radegundy? Chłopiec wywrócił oczyma i zaintonował:
– Święta Raddy! – Po czym wrócił drogą, którą tu przyszli.
Wraz ze Stróżem, który bez przekonania dreptał za nimi, przekroczyli rzekę po kładce i ruszyli na północ lewym brzegiem Cam, a na każdym kroku chłopiec żalił się psu. Z tego, co Adelia zdołała zrozumieć, narzekał, iż Gyltha zmieniła teraz zajęcie. Będąc u babki chłopcem na posyłki do załatwiania spraw związanych ze sprzedażą węgorzy, od czasu do czasu dostawał jakiś napiwek od klientów. A teraz owo źródełko wyschło.
Medyczka nie zwracała na niego uwagi.
Wśród wzgórz na zachodzie melodyjnie zagrał róg. Stróż i Ulf podejrzliwie spojrzeli spode łba.
– Wilk – wyjaśnił Ulf psu. Echo ucichło i ruszyli dalej.
Teraz Adelia spojrzała poprzez wodę na Cambridge. Jego nierówne dachy, naszpikowane kościelnymi wieżami, pozbawione konkurencji na tle czystego nieba przykuwały uwagę, nawet miały w sobie pewne piękno.
W oddali wznosił się Wielki Most, masywny, solidny, choć niezbyt piękny łuk, teraz zapełniony tłumem ludzi. Za nim, tam gdzie rzeka tworzyła głęboki zbiornik pod zamkowym wzgórzem – w tej okolicy wyglądającym niemal jak góra – statki tak bardzo cisnęły się na nadbrzeżach, że patrząc stąd, aż wydawało się niemożliwe, iż się ze sobą nie zderzają. Drewniane żurawie opadały i podnosiły się niczym szukające żab bociany. Rozbrzmiewały krzyki oraz polecenia w różnych językach. To, czym tutaj pływano, było tak samo różnorodne jak języki; wiosłowe łodzie, barki ciągnięte przez konie, barki, na których odpychano się od dna tykami, tratwy, korabie, a nawet, ku zdumieniu Adelii, arabski dhow. Widziała mężczyzn o jasnych warkoczach, odzianych w skóry. Wyglądali jak niedźwiedzie, skakali tam i z powrotem między barkami, jakby tańczyli ku uciesze portowych robotników.
Hałas i zgiełk, niesione bryzą, kontrastowały ze spokojem brzegu, po którym Adelia szła wraz z chłopcem. Usłyszała, że Ulf oznajmia psu, iż zbliżają się właśnie do drzewa świętej Radegundy.
Przyjrzała się mu uważnie. Drzewo otaczał płot. Zaraz za ogrodzeniem był mały stragan, a na nim stos gałązek. Dwie mniszki odrywały patyczki, do każdego przyczepiały wstążkę i sprzedawały jako relikwie.
Tu właśnie święty Piotruś zebrał bazie i tu później powieszono Żyda Chaima.
Drzewo stało poza terenem klasztoru, którego granicę wyznaczał mur, od strony rzeki wiodący ku wrotom obok szopy na łodzie i niewielkiej przystani, ale w stronę zachodnią biegł tak daleko w las, że Adelia nie była w stanie dostrzec jego krańca.
W otwartej bramie inne mniszki uwijały się wśród tłumu pielgrzymów. Wyglądały niczym czarno-białe pszczółki, kierujące zbieraczy miodu w stronę swojego ula. Kiedy Adelia przeszła pod łukiem furty, jakaś zakonnica, siedząca za stołem na słonecznym dziedzińcu, rozmawiała właśnie ze stojącymi przed nią mężczyzną i kobietą.
– Pens za nawiedzenie grobu świętego Piotrusia – oznajmiła. Po chwili dodała jeszcze: – Albo tuzin jaj, brakuje nam jaj, kury się nie niosą.
– A garniec miodu? – zaproponowała kobieta. Mniszka mruknęła coś pod nosem, ale pozwoliła im wejść. Adelia zapłaciła dwa pensy, bo zakonnica powiedziała, że inaczej nie wpuści Stróża, zaś Ulf nie chciał wchodzić bez psa. Wrzucone przez medyczkę pieniądze brzęknęły w misce, już prawie pełnej. Sprzeczka zahamowała nieco ruch kolejki, która uformowała się już za medyczką. Jakaś nadzorującą wszystko siostra zaczynała się denerwować opóźnieniem i niemal przepchnęła Adelię przez wejście.
Chcąc nie chcąc, Adelia porównywała pierwszy angielski żeński klasztor, jaki widziała, z konwentem St Giorgio, największym spośród trzech żeńskich zgromadzeń Salerno. Wiedziała, że takie porównywanie jest niesprawiedliwie, bo St Giorgio było wszak zamożną fundacją, miejscem pełnym marmuru i mozaik, z brązowymi wrotami otwierającymi się na dziedziniec, gdzie powietrze chłodziły fontanny. Miejscem, które jak zawsze mawiała matka Ambrozja, „miało nakarmić pięknem przychodzące tu głodne dusze".
Jeśli dusze z Cambridge wyglądały takiej strawy u Świętej Radegundy, odchodziły z kwitkiem. Na ów dom mniszek mało kto łożył datki, co sugerowało, że angielscy bogacze nie cenili zbyt wysoko żeńskiej duchownej posługi. Ale, prawdę mówiąc, w tworzącym klasztor zespole podłużnych budowli kryła się przyjemna prostota linii, mimo że żaden gmach nie był większy i bardziej ozdobny od spichlerza w St Giorgio. Jednak brakowało w tym wszystkim piękna. Podobnie jak miłosierdzia. Tutaj zakonnice zajmowały się głównie sprzedawaniem, nie dawaniem.
Na straganach ustawionych wzdłuż ścieżki do kościoła leżało pełno talizmanów świętego Piotrusia, wizerunków, proporczyków, figurek, kawałków bazi świętego Piotrusia, ampułek z krwią świętego Piotrusia, którą, jeśli to rzeczywiście była ludzka krew, tak rozcieńczono, że został po niej tylko delikatny ślad różu.
Wielu chciało to kupić.
– Co pomaga na chore stawy…? A co na biegunkę, na bezpłodność? Czy to wyleczy kulawą krowę?
W przybytku Świętej Radegundy nie zamierzano czekać całych lat, aż Rzym uzna świętość małego męczennika. Ale nie działo się tu jeszcze to, co w Canterbury, gdzie przemysł oparty na męczeństwie świętego Tomasza Becketa stał się znacznie większy i lepiej zorganizowany.
Adelia, pamiętając reprymendę od Gylthy, nie miała pretensji do owego biednego zgromadzenia o eksploatację męczennika. Ale nadal nie podobał się jej prostacki sposób, w jaki to wszystko robiono. Na miejscu działał już Roger z Acton. Wędrował wzdłuż kolejki pątników, wymachiwał ampułką, zachęcał zgromadzonych do kupowania.
– Ten, kto raz obmyje się krwią małego świętego, już nie będzie musiał się więcej myć!
Ostry smród, jaki od niego zalatywał, dowodził, iż wziął sobie do serca tę radę.
Medyczka pamiętała, że Roger miotał się całą drogę do Canterbury jak zwariowana małpka, ciągle krzyczał. Nosił za dużą czapkę z klapami na uszy, zaś zielono-czarną suknię poplamioną miał błotem i jedzeniem.
W grupie pielgrzymów, która składała się w większości z osób wykształconych, ów człowiek zdawał się jakimś idiotą. Jednakże tutaj, wśród zrozpaczonych ludzi, jego skrzekliwy głosik miał moc. Roger z Acton mówił „kupujcie", a słuchacze kupowali.
Sądzono, że palec boży, gdy kogoś dotyka, naznacza go świętym szaleństwem. Acton wzbudzał respekt taki sam jak wychudzeni mężczyźni kiwający się w jaskiniach Wschodu albo słupnik balansujący na szczycie kolumny. Czyż święci nie doznają niewygód? Czyż zwłoki Tomasza Becketa nie miały na sobie włosiennicy rojącej się od robactwa? Brud, ekstaza i umiejętność cytowania Biblii stanowiły oznaki świętości.
To był człowiek z rodzaju, jaki Adelia zawsze uznawała za niebezpieczny. Właśnie tacy ludzie obwoływali zdziwaczałe staruchy wiedźmami i zaciągali cudzołożników przed sąd, to ich nawoływania wszczynały akty przemocy wymierzone w inne rasy, w inne wiary.
Pozostawało pytanie, jak bardzo akurat ten jest niebezpieczny.
Czy to byłeś ty, rozmyślała Adelia, przyglądając się mężczyźnie. Czy to ty skradasz się na Krąg Wandlebury? Czy naprawdę pławisz się w dziecięcej krwi?
Jeszcze go o to nie zapyta, nie, póki nie ma dowodu, ale jak na razie Roger pozostawał całkiem niezłym kandydatem.
Nie rozpoznał jej, tak samo jak przeorysza Joanna, która minęła ich w drodze do bramy. Zakonnica ubrana była w strój do jazdy konnej, na jej nadgarstku siedział sokół. Przechodząc, zachęcała klientów myśliwskim okrzykiem Tally-ho.
Arogancka pewność siebie tej kobiety sprawiała, iż Adelia spodziewała się, że klasztor, nad którym sprawowała pieczę, będzie znakomicie zorganizowany. Ujrzała jednak mnóstwo zaniedbań. Kościół obrastał zielskiem, brakowało mu dachówek. Mniszki nosiły połatane habity, białe suknie pod czarnymi zawojami w większości były brudne, samym zaś zakonnicom brakowało ogłady.
Drepcząc za ogonkiem pątników wchodzących do kościoła, Adelia zastanawiała się, na co wydawane są pieniądze zarobione dzięki świętemu Piotrusiowi. Raczej nie na większą chwałę bożą. Także nie na wygody dla pielgrzymów. Nikt nie zajmował się chorymi, brakło ławek dla chromych, nie dawano pokarmów ani napojów. Jedyną oznaką zainteresowania się sprawą noclegów dla pątników była pomięta lista miejskich gospód, przybita do klasztornej furty.
Jednakże ci, którzy dreptali w kolejce przed Adelią, nie zwracali na to uwagi. Jakaś kobieta o kulach, która, sądząc po plakietkach z jej odzieży, mogła pochlubić się pielgrzymowaniem do Canterbury, Winchester, Walsingham, Bury St Edmunds i St Albans, wyrozumiale odnosiła się do tutejszych kiepskich warunków.
– Pokładam w nim nadzieję – powiedziała. – On jest młodym świętym, ale ukrzyżowali go Żydzi. Jezus go więc wysłucha, na pewno.
Angielski święty, który z tych samych rąk podzielił los Syna Bożego. Który oddychał tym samym powietrzem, jakim oni teraz oddychają. Adelia przyłapała się na tym, iż wbrew sobie modli się, aby rzeczywiście pomógł.
Znalazła się już wewnątrz kościoła. Jakiś klerk siedział przy stoliku obok wejścia, właśnie spisywał relację kobiety o bladej twarzy. Opowiadała mu, że poczuła się lepiej po dotknięciu relikwiarza.
To jednak dla Rogera z Acton było za mało. Przybył i zadawał natarczywe pytania.
– Czy czujesz się silniejsza? Czujesz Ducha Świętego? Czujesz, że obmyto cię z grzechów? Minęła ci słabość?
– Tak – odparła kobieta, potem powtórzyła raz jeszcze bardziej egzaltowanym tonem. – Tak!
– Kolejny cud! – Wyciągnięto ją na zewnątrz, aby pokazać czekającym. – Ludzie, ozdrowienie! Chwalmy Pana i jego małego świętego!
Kościół pachniał drewnem i sianem. Kredowy szkic na kamiennej posadzce nawy głównej pokazywał, że ktoś starał się wyrysować na kamieniach jerozolimski labirynt. Jednak zaledwie kilku pielgrzymów słuchało zakonnicy, starającej się nakłonić do tego, by nim chodzono, reszta zaś pchała się ku bocznej kaplicy. Tam leżał relikwiarz, zasłonięty przed Adelią pielgrzymami.
Czekając, rozejrzała się wokół. Piękna, kamienna tablica na ścianie głosiła: „Mężne Serce. AD 1151-AD 1169. Sprawiłeś się dzielnie, dobry i wierny sługo". Z drewnianych palców figury świętej Marii wisiały wodze i kiełzno.
Para stojąca przed Adelią dotarła do relikwiarza. Padli na kolana, pozwalając medyczce pierwszy raz obejrzeć miejsce spoczynku Piotrusia.
Wstrzymała oddech. W białym blasku świec ujrzała wspaniałość, która wynagrodziła wszelkie dotychczasowe niedociągnięcia. Zobaczyła nie tylko jaśniejący relikwiarz, ale też młodą zakonnicę u jego wezgłowia. Klęczała, niewzruszona niczym kamień. Na jej twarzy malował się wielki smutek, dłonie złączyła w modlitwie, wyglądała, jakby żywcem przeniesiono ją z kart Nowego Testamentu. Niczym matka i jej martwe dziecko, razem tworzyli obraz pełen smutnego uroku.
Adelia poczuła ciarki przebiegające po karku. Nagle ogarnęło ją przemożne pragnienie, aby uwierzyć. Tutaj z pewnością czuć było promieniującą Prawdę, tę, która sprawiała, że wszystkie wątpliwości co do istnienia niebios i Boga zdawały się śmiechu warte.
Para się modliła. Ich syn przebywał teraz w Syrii, Adelia słyszała, jak o nim rozmawiali. Razem, tak jakby mieli już w tym praktykę, szeptali:
– O święte dziecię, jeśli wspomnisz o naszym chłopcu Panu i wrócisz go do domu bezpiecznie, będziemy ci wdzięczni po wsze czasy.
Boże, pomyślała Adelia, pozwól mi uwierzyć. Prośba tak czysta i prosta musiała zostać wysłuchana. Pozwól mi uwierzyć, tak pragnę uwierzyć.
Mężczyzna i kobieta odeszli, trzymając się za ręce. Adelia klęknęła. Mniszka uśmiechnęła się do niej. To była ta nieśmiała zakonnica, która towarzyszyła przeoryszy do Canterbury i z powrotem, teraz jednak bojaź-liwość zmieniła się we współczucie. W oczach miała miłość.
– Święty Piotruś cię wysłucha, siostro.
Relikwiarz w kształcie trumienki ustawiono na rzeźbionym, kamiennym katafalku, tak aby znajdował się na poziomie oczu klęczącego. Już wiedziała, na co wydano pieniądze zgromadzenia. Na podłużne, wysadzane klejnotami pudełko, przez mistrza złotnika ozdobione scenami z życia chłopca, spędzanego w domu i na polach, a także męczeńskiej śmierci z rąk demonów oraz wstąpienia do raju, dokąd prowadziła go Maria.
W jeden z boków relikwiarza wstawiono cienką macicę perłową, tworząc w ten sposób okienko. Zaglądając w nie, Adelia widziała tylko kości dłoni, ułożone jak do modlitwy, na niewielkiej, aksamitnej poduszce.
– Jeśli chcesz, możesz ucałować jego kostkę. – Zakonnica wskazała monstrancję leżącą na wyściółce u szczytu relikwiarza. Przypominała saksońską broszę, a w niej wśród cennych kamieni znajdowała się oprawiona w złoto sękata kostka.
Kość trapezowa prawej dłoni. Blask chwały zbladł. Adelia znów stała się sobą.
– Dam jeszcze pensa i chcę obejrzeć cały szkielet. Mniszka zmarszczyła jasną brew. Była piękna. Potem nachyliła się do przodu, zdjęła monstrancję i uniosła pokrywę relikwiarza. Gdy to robiła, zsunął jej się rękaw, odsłaniając ramię poczerniałe od siniaków.
Adelia spojrzała na nią zszokowana. Tę delikatną, miłą dziewczynę bito. Mniszka uśmiechnęła się i opuściła rękaw.
– Bóg jest dobry – powiedziała. Lekarka miała taką nadzieję. Nie pytając o pozwolenie, wzięła jedną ze świec i zbliżyła płomień do kostek.
O Boże, były takie drobne. Przeorysza Joanna w swoich wyobrażeniach znacznie dodała swojemu świętemu wielkości. Relikwiarz sporządzono za duży, szkielet niemal w nim tonął. Adelia pomyślała, że wygląda jak mały chłopczyk w zbyt obszernym ubraniu.
Medyczce łzy napłynęły do oczu, chociaż widziała, iż zniekształcenie dłoni i stóp wynikło z usunięcia kości trapezowej. W kończyny nie wbito zatem żadnych gwoździ, nie przebito również klatki piersiowej ani kręgosłupa. Rana od włóczni, którą przeor Gotfryd opisywał Szymonowi, najprawdopodobniej stanowiła efekt procesów gnilnych. Ciało pewnie napuchło za bardzo, skóra nie wytrzymała i brzuch pękł.
Ale w okolicach miednicy ujrzała takie same ostre, nieregularne zarysowania jak u innych dzieci. Musiała się powstrzymać od wetknięcia dłoni do relikwiarza, podniesienia kości i przyjrzenia im się z bliska. Ale i tak miała niemal całkowitą pewność. Chłopca kilkakrotnie dźgnięto ową szczególną klingą, nieznanego jej rodzaju.
– Hej, niewiasto! – Stojący za nią stawali się niecierpliwi. Adelia przeżegnała się i odeszła, wrzucając klerkowi przy drzwiach pensa na stół.
– Czy zostałaś uleczona, pani? – zapytał skryba. – Muszę zapisywać każdy cud.
– Możesz napisać, że poczułam się lepiej – odparła.
Lepszymi słowami byłoby „utwierdzona w słuszności tego, co robię", pomyślała gorzko. Ja, medica Trotula, mam dowód, że ów chłopiec nie umarł na krzyżu, tylko z rąk jakiegoś rzeźnika, który wciąż jest wśród nas. A teraz idź, powiedz to sędziom, którzy nie wiedzą nic o anatomii, a jeszcze mniej o nią dbają, zwłaszcza gdy jej tajniki wyjawia cudzoziemka.
Dopiero kiedy znalazła się na zewnątrz, uświadomiła sobie, że Ulf nie wszedł z nią do środka. Ujrzała go, jak siedzi na ziemi pod furtą i obejmuje kolana ramionami.
Adelia palnęła bez namysłu:
– Znałeś się ze świętym Piotrusiem? Odpowiedzią był wymuszony sarkazm, jak zwykle adresowany do
Stróża:
– W ogóle, bo przecież zimą ja nigdy nie chodziłem z nim do tej parszywej budy, prawda? W ogóle go nie znałem, co?
– Oczywiście, że go znałeś. Przepraszam. – Wiedziała, że zachowała się głupio. Ten szkielet był kiedyś kolegą i przyjacielem chłopca, któremu pewnie jest go żal. Dodała łagodnym tonem: – W sumie niewielu z nas może powiedzieć, że chadzało na lekcje ze świętym.
Ulf wzruszył ramionami.
Adelia nie miała doświadczenia w postępowaniu z dziećmi. Jeśli już się z nimi spotykała, to zwykle z umarłymi. Nie widziała żadnego powodu, by zwracać się do nich inaczej niż do ciekawych wszystkiego istot ludzkich i kiedy nie chciały z nią rozmawiać, tak jak ten tutaj, była w kropce.
– Przejdziemy się jeszcze raz do drzewa świętej Radegundy – oznajmiła. Chciała zamienić kilka słów z tamtejszymi mniszkami.
Wrócili tą samą trasą. Lekarce przyszła do głowy pewna myśl.
– Czy ty aby nie widziałeś tego swojego kolegi w dzień, w którym zaginął?
Chłopiec, nachylony do psa, wywrócił oczyma zirytowany.
– To była Wielkanoc. Na Wielkanoc ja i babka jesteśmy jeszcze na mokradłach.
– Och, powiedz – parła dalej. Chyba warto było próbować. Za jej plecami chłopiec zwrócił się do psa.
– Ale Will widział. Will z nim był, prawda? Adelia się odwróciła. -Will? Ulf zamruczał pod nosem, pies patrzył tępo.
– On i Will zrywali razem bazie. W relacji o ostatnim dniu świętego Piotrusia, jaką przeor Gotfryd przekazał Szymonowi i jej, nie było mowy o żadnym Willu.
– Kim jest Will?
Kiedy Ulf miał się już odezwać do psa, Adelia położyła dłoń na głowie chłopca i przekręciła go twarzą do siebie.
– Wolałabym, żebyś mówił wprost do mnie. Dzieciak odwrócił głowę z powrotem, aby móc spojrzeć na Stróża.
– Nie lubimy jej – oznajmił.
– I ja też was nie lubię – odparła Adelia – ale tu chodzi o to, kto zabił twojego kolegę ze szkoły i dlaczego to zrobił. Znam się na dociekaniu takich rzeczy i w tym wypadku potrzebuję twojej wiedzy o miejscowych sprawach, którą ty i twoja babka macie mi służyć. To, czy się wzajemnie lubimy, czy też nie, nie ma tu żadnego znaczenia.
– To zrobiły te wstrętne Żydy.
– Jesteś pewien?
Pierwszy raz Ulf spojrzał prosto na nią. Gdyby był teraz z nimi poborca podatków, zauważyłby u niego to, co dostrzegał u Adelii, gdy pracowała. Oczy chłopca postarzały jego twarz. Medyczka ujrzała w nich aż odpychający spryt.
– Chodź ze mną – polecił malec.
Adelia wytarła dłonie o spódnicę. Włosy dziecka, tam gdzie wychodziły spod czapki, były tłuste i prawdopodobnie zamieszkane przez robactwo. Ruszyła za Ulfem. Wreszcie się zatrzymał.
Teraz spoglądali poprzez rzekę na dużą, imponującą posiadłość z trawnikiem, który ciągnął się do niewielkiego pomostu. Po zamkniętych wszystkich okiennicach i zielsku porastającym rynny widach było, że dom jest opuszczony.
– Tu mieszkał ten główny Żyd – oznajmił Ulf.
– To dom Chaima? Tam gdzie podobno ukrzyżowano Piotra? Chłopiec przytaknął.
– Tyle że wcale tak nie było.
– Z tego, co wiem, jakaś kobieta widziała ciało wiszące w jednej z izb.
– Marta – odparł chłopiec, a z jego tonu dało się wyczytać, że owo imię jest dla niego nazwą z tej samej kategorii, co reumatyzm, czyli oznacza rzecz nielubianą, choć do przeżycia. – Ona by wszystko powiedziała, żeby tylko ktoś na nią zwrócił uwagę. – Jakby zagalopowując się w obmawianiu krajanki z Cambridge, dodał jeszcze: – A ja w ogóle bym jej nie wierzył, kiedy ona mówiła, że coś widziała, tak jak bym nie wierzył staremu torfiarzowi. Popatrz tutaj.
Znowu ruszyli, minęli wierzbę świętej Radegundy i stragan z gałęziami, skierowali się do mostu.
Tam właśnie człowiek, który dostarczał torf na zamek, ujrzał dwóch Żydów wrzucających do Cam pakunek, rzekomo ciało Piotrusia.
– Czyli sprzedawca torfu też się mylił? – zapytała Adelia. Chłopiec skinął głową.
– Stary torfiarz to na wpół ślepy i przeżarty przez robale łgarz. On nic nie widział. No bo…
Teraz wrócili do miejsca, z którego widać było dom Chaima.
– No bo – mówił Ulf, wskazując pusty pomost wrzynający się w wodę. – No bo tu znaleźli ciało, ono utknęło między tymi podporami. Czyli nikt nic nie zrzucał z mostu, no bo przecież…?
Spojrzał na nią, wyczekując. To był sprawdzian.
– No bo – dokończyła Adelia – zwłoki nie płyną pod prąd. Znające życie oczy chłopca nagle poweselały jak u nauczyciela, którego uczeń zabłyśnie czymś niespodziewanie. Zdała egzamin.
Ale skoro zeznanie sprzedawcy torfu okazało się tak ewidentnie nieprawdziwe, w dodatku wątpliwości wzbudzały słowa tej kobiety, która twierdziła, że zaledwie chwilkę wcześniej widziała ukrzyżowane ciało dziecka w domu Chaima – to dlaczego jako winnych od razu wskazano Żydów?
– Bo ci przeklętnicy to zrobili – powiedział chłopiec. – Tyle że nie wtedy.
Gestem umorusanej ręki kazał jej usiąść, a potem przycupnął obok. Zaczął mówić, szybko, pozwalając wejść w świat dzieciaków, które stworzyły teorię opartą na własnych obserwacjach, nie zgadzając się z wnioskami wyciągniętymi przez dorosłych.
Adelia miała problem nie tylko z wschodnioangielskim akcentem, ale i w ogóle ze zrozumieniem gwary. Skakała więc od jednego zrozumiałego zdania do drugiego, jakby z kępy na kępę po trzęsawisku.
Will, z tego co zrozumiała, był chłopcem mniej więcej w wieku Ulfa i tak jak Piotr poszedł nazbierać bazi do ozdób na Niedzielę Palmową. Will właściwie mieszkał w Cambridge, ale on i chłopiec z Trumpington spotkali się pod drzewem świętej Radegundy, gdzie przywabił ich widok weselnych ceremonii na trawniku domu Chaima. Potem Will towarzyszył Piotrowi na drugą stronę mostu i w drodze przez miasto. Obaj chcieli zobaczyć, czy coś ciekawego jest w stajniach na tyłach domu Chaima.
Później Will opuścił swojego kompana, żeby nazbierać bazi dla matki.
Nastąpiła przerwa w opowieści, ale Adelia wiedziała, że to jeszcze nie koniec. Ulf był urodzonym gawędziarzem. Słońce mocno grzało i całkiem miło siedziało się w plamiastym cieniu wierzbowych gałązek, chociaż futro Stróża wzbogaciło się po drodze o coś bardzo nieprzyjemnego, co zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemne teraz, kiedy już wyschło. Ulf, trzymając w rzece swoje ruchliwe stopki, narzekał na głód.
– Daj mi pensiaka, a pójdę coś kupię dla nas w kramie z ciastkami.
– Później – naciskała Adelia. – Niech to wszystko uporządkuję. Will odszedł do domu, a Piotr zniknął u Chaima i nikt go już więcej nie widział.
Dzieciak parsknął rozbawiony.
– Nikt go już nie widział poza Willem.
– Will widział go potem jeszcze raz?! To zdarzyło się później, tego samego dnia. Robiło się już ciemno,
Will wrócił nad Cam, żeby przynieść ojcu kociołek z kolacją. Mężczyzna pracował aż do późnej nocy, uszczelniając barkę, aby była gotowa na rano.
I Will z brzegu, na którym leżało Cambridge, widział Piotra stojącego po drugiej stronie rzeki.
– Tu był, właśnie tutaj. Tu, gdzie my, do diabła, siedzimy. Will zawołał do Piotra, że już powinien wracać do domu.
– No bo powinien – dodał Ulf pouczającym tonem – bo jak na bagnach w Trumpington złapie cię noc, to błędne ogniki poprowadzą cię prosto do piekła.
Adelia nie zwróciła uwagi na błędne ogniki, nie wiedziała, co to jest, i nie dbała o to.
– Mów dalej.
– No i Piotr mu odkrzyknął, że już idzie, bo ma spotkać kogoś z żydubami.
– Żydubami?
– Żydubami. – Ulf się zniecierpliwił, dwukrotnie wskazał palcem dom Chaima. – Żyduby, właśnie tak powiedział. Miał spotkać kogoś z żydubami, a Will miał pójść z nim. Ale Will powiedział, że nie pójdzie i się teraz okropnie cieszy, że tak zrobił, bo właśnie po tym nikt już więcej Piotra nie widział.
Żyduby. Spotkać kogoś z żydubami? Pójść gdzieś w sprawie żydubów? I skąd takie określenie? Co prawda istniało chyba ze sto obraźliwych określeń Żydów i od kiedy pojawiła się w Anglii, usłyszała już większość z nich, ale tego jeszcze nie.
Zastanowiła się nad tym, odtwarzając w głowie scenę, która rozegrała się nocą nad rzeką. Nawet dziś, w pełnym słońcu, chociaż nieco dalej, przy drzewie świętej Radegundy kręciło się sporo osób, ta część nadbrzeża pozostawała spokojna, w pobliżu rósł las. Jakże ciemno musiało tu wtedy być.
Sądząc z opowieści, mały Piotr chadzał z głową w chmurach. Ulf opisał tego dzieciaka jako roztargnionego i narwanego, przeciwieństwo spokojnego Willa.
Widziała go teraz oczyma duszy. Mała postać machająca do kolegi, niewyraźna wśród zmierzchu ogarniającego drzewa i znikająca wśród nich na zawsze.
– Czy Will komukolwiek o tym wspominał? Will nic nie powiedział, przynajmniej dorosłym. Za bardzo się bał, że te parszywe Żydy przyjdą po niego jako następnego. W każdym razie tak uważał Ulf. Will wyjawił swój sekret tylko rówieśnikom, owemu tajnemu światu dziecięcych kolegów, ludzikom sięgających do kolan, ukrytym i pogardzanym.
Tak czy siak, stało się wszak to, co powinno się ich zdaniem wydarzyć. Żydzi zostali oskarżeni, zbrodniarz i jego żona ukarani.
Dzięki czemu zabójca mógł spokojnie mordować dalej, pomyślała Adelia.
Ulf przypatrywał się jej.
– Chcesz więcej? Jest więcej. Ale przemokną ci buty. Pokazał jej swój ostateczny dowód na to, że Piotr wrócił do domu
Chaima później tej nocy, dowód winy Chaima. Adelia, by tam dotrzeć, musiała schodzić ostrożnie ku rzece i nisko się schylać. Rzeczywiście przemokły jej buty. I dół spódnicy. A na reszcie medyczki znalazło się sporo mułu z Cambridge. Stróż poszedł z nimi.
Kiedy wszyscy troje wdrapali się z powrotem na brzeg, padły na nich cienie ciemniejsze od tych rzucanych przez drzewa.
– Na oczy Boga, to ta cudzoziemska dziwka! – zawołał sir Gerwazy.
– Wyłania się z rzeki niczym Afrodyta – powiedział sir Joscelin. Mieli na sobie skórzane myśliwskie stroje i niby jacyś dwaj bogowie siedzieli na rumakach okrytych płatami piany. Przed sir Joscelinem wisiał trup wilka, zasłonięty płaszczem. Wystawał spod niego ociekający pysk zwierzęcia, wciąż zastygły w grymasie warkotu.
Z tyłu trzymał się łowczy, który towarzyszył im na pielgrzymce, prowadził na smyczy trzy wilczury, a każdy z nich był wystarczająco duży, aby złapać Adelię i gdzieś zaciągnąć. Psie oczy patrzyły na nią łagodnie z topornych, wąsatych pysków.
Adelia chciała odejść, lecz sir Gerwazy szturchnął kolanami konia i ruszył do przodu, tak że ona, Ulf i Stróż znaleźli się w trójkącie o bokach z wierzchowców i podstawie z rzeki.
– Gerwazy, czy powinniśmy zapytać, co nasz gość w Cambridge robi tutaj, taplając się w mule? – Joscelin był rozbawiony.
– Powinniśmy. Powinniśmy też, do licha, powiedzieć szeryfowi o jej magicznych siekierkach, które latają, kiedy jakiś mąż wreszcie zwróci na nią uwagę.
Gerwazy, teraz nieco bardziej jowialny, ale wciąż groźny, najwyraźniej chciał odzyskać przewagę utraconą w stosunku do Adelii przy pierwszym spotkaniu.
– Ee? No i co, wiedźmo? Gdzie teraz twój saraceński kochaś? – Każde następne pytanie było coraz głośniejsze. – Co powiesz na cofanie się do wody? Ee? Ee? To twój bachor? W sumie to nawet jest wystarczająco brudny.
Tym razem się nie bała. Ty tępy klocu, pomyślała. Jak ważysz się do mnie odzywać.
Jednocześnie ogarnęła ją swoista fascynacja. Nie potrafiła oderwać wzroku od jego oczu. Było w nich jeszcze więcej nienawiści, wystarczająco dużo, aby zaćmić Rogera z Acton. On by ją zgwałcił na tamtym wzgórzu tylko po to, żeby pokazać, iż mu wolno. Zrobiłby to również teraz, gdyby nie zjawił się z towarzyszem. Odważny wobec słabszych.
Czy to byłeś ty?
Chłopiec stał obok cicho jak śmierć. Pies skulił się za jej nogami, gdzie nie widziały go wilczury.
– Gerwazy! – rzucił ostro sir Joscelin. Potem odezwał się do Adelii: – Pani, nie zwracaj uwagi na mojego przyjaciela. Jest rozeźlony, bo jego włócznia chybiła starego lupusa… – poklepał wilczy łeb -…a moja nie.
Uśmiechnął się do towarzysza, a potem odwrócił znowu w stronę medyczki.
– Słyszałem, że zacny przeor znalazł ci lepszą kwaterę niźli wóz.
– Dziękuję – odparła. – Znalazł.
– A twój przyjaciel medyk? On się tutaj zatrzymał?
– Zatrzymał.
– Saraceńskie ścierwo i dziwka, oto co dobrze wygląda rozciągnięte na ziemi! – Sir Gerwazy robił się coraz bardziej niespokojny i poirytowany.
Tak to właśnie jest być jednym ze słabszych, pomyślała Adelia. Silni lżą cię bezkarnie. O, ty się jeszcze doigrasz.
Sir Joscelin nie zwracał uwagi na towarzysza.
– Przypuszczam, że twój medyk nie może nic zrobić dla biednego Gelherta? Wilk rozdarł mu łapę. – Wskazał głową jednego ze swoich psów. Zwierzę trzymało uniesioną nogę.
I to też jest obelga, pomyślała Adelia, choć może nie powiedziałeś jej specjalnie.
– Lepiej mu idzie z ludźmi – odparła. – Powinieneś poradzić swojemu przyjacielowi, aby go odwiedził tak szybko, jak to możliwe.
– Ee? Co powiedziała ta suczka?
– Sądzisz, iż on jest chory? – dopytywał się Joscelin.
– Ma tego oznaki.
– Jakie oznaki? – Gerwazy nagle się zaniepokoił. – Jakie oznaki, kobieto?
– Ja nie jestem tym, kto może o tym wyrokować – odezwała się do Joscelina. Co zresztą było prawdą, bo żadnych oznak nie miał. – Ale dobrze będzie, jeśli spotka się z medykiem. I to szybko.
Zdenerwowanie zmieniło się w przerażenie.
– O Boże, dzisiaj rano kichałem całe siedem razy.
– Kichanie – w zamyśleniu oznajmiła Adelia. – To może być to.
– O mój Boże! – Szarpnął za wodze i zawrócił konia, dźgnął boki ostrogami, pozostawiając medyczkę ochlapaną mułem, lecz zadowoloną.
Joscelin, śmiejąc się, uchylił czapki.
– Dobrego dnia, pani! Myśliwy ukłonił się, zebrał psy i poszedł za rycerzami.
To mógł być każdy z nich, pomyślała Adelia, patrząc, jak odchodzą. Dlatego że Gerwazy jest brutalny, a inni nic dla niego nie znaczą.
Sir Joscelin, choć o ujmujących manierach, to równie dobry kandydat jak jego nikczemny towarzysz, do którego najwyraźniej był przywiązany. No i znalazł się na wzgórzu tamtego ranka.
Ale któż się nie znalazł? Hugo, łowczy o twarzy mdłej jak mleko, równie dobrze mógł się dopuścić tych okrucieństw jak Roger z Acton, tyle że nie dając niczego po sobie poznać. Pyzaty kupiec z Cherry Hinton. Minstrel. Mnisi. Zakonnik, na którego wołali brat Gilbert, największy zgryźliwiec, jakiego kiedykolwiek spotkała. Wszyscy mieli tamtej nocy dostęp do Kręgu Wandlebury. A co do ciekawskiego poborcy podatków, to już wszystko w nim wydawało się podejrzane.
A dlaczego ja biorę pod uwagę tylko mężczyzn? Jest jeszcze przeorysza, mniszka, żona kupca, służki…
Nie, kobiety należy oczyścić z zarzutów. Takich zbrodni nie popełniają niewiasty. Żadna kobieta nie byłaby zdolna do skrzywdzenia dziecka. Adelia oglądała wiele efektów tortur i zaniedbania, ale jedyne przypadki zbliżone do okrutnego gwałtu stanowiły dzieło mężczyzn, zawsze mężczyzn.
– Rozmawiali z tobą – spokój Ulfa w przeciwieństwie do jej spokoju stanowił efekt zamarcia w podziwie. – To byli krzyżowcy. Obaj. Obaj byli w Ziemi Świętej.
– W rzeczy samej – odparła beznamiętnie.
Byli, wrócili bogaci, zasłużywszy na swoje ostrogi. Sir Gerwazy objął pieczę nad posiadłością Coton jako lennem męskiego klasztoru, sir Joscelin nad posiadłością Grantchester jako lennem klasztoru Świętej Radegundy. Obaj byli również znakomitymi myśliwymi. Pożyczyli Hugona oraz wilczury od przeora Gotfryda, ruszyli odgonić czarta jak ten, co wisiał na wierzchowcu sir Joscelina i porywał owce z traktu do Trumpington. Wszak Hugo słynął jako najlepszy tępiciel wilków w całym Cambridgeshire…
Mężczyźni, pomyślała, słuchając jego głosu pełnego podziwu. Zawsze tacy sami, nawet mali chłopcy…
Ale ten tutaj spojrzał na nią raz jeszcze, znowu oczyma przepełnionymi życiową mądrością.
– A ty im się postawiłaś.
Ona też już zdobyła swoje ostrogi.
Teraz zaprzyjaźnieni, razem wrócili do domu Starego Beniamina, a wzgardzony Stróż szedł za nimi.
Gdy Szymon zjawił się w domu, zapadła już ciemność. Zgłodniały zabrał się z wielkim apetytem do gulaszu z węgorza z kluskami i ryby zapiekanej w cieście. Dziś wypadał piątek, a Gyltha ściśle przestrzegała postów. Narzekał, że w Cambridge i okolicy jest bardzo wielu handlarzy wełną.
– Przemiłe istoty ludzkie, każdy z nich przyjaźnie tłumaczył mi, że moje skrawki pochodzą ze starej dostawy sukna… Najwyraźniej czegoś na kształt aksamitu… Ale, mój Boże, niemożliwe jest wyśledzenie beli, z jakiej one pochodzą, co miało mi posłużyć do wybadania jego historii.
Mimo przeciętności wyglądu i stroju, Szymon z Neapolu pochodził z bogatej rodziny. Przed podróżą nigdy nie zajmował się tym, co dzieje się z owczą wełną, zanim trafi do sukiennic. Teraz zaś okazał się tym zafascynowany.
Opowiadał Mansurowi i Adelii, kiedy jedli.
– Korzystają z uryny, żeby oczyścić runo, wiecie? Płuczą je w kadziach z moczem, zbieranym od całych rodzin.
Potem następowało gręplowanie, folowanie, farbowanie, bejcowanie.
– Możecie sobie wyobrazić, jakie problemy są z otrzymaniem czarnego koloru? Experto credito bazować musi na ciemnoniebieskim urzecie albo połączeniu tanin i żelaza. Mówię wam, żółty jest łatwiejszy. Rozmawiałem dzisiaj z farbiarzami, którzy ucieszyliby się, gdyby wszyscy odziewali się na żółto tak jak damy nocy…
Adelia zaczęła stukać palcami. Wesoły nastrój Szymona sugerował, że jego wyprawa zakończyła się sukcesem, ale medyczka też przyniosła wieści.
Zauważył to.
– Och, bardzo dobrze. Splot zdaje się poluźnioną wełną czesankową w stosunku do swojej pierwotnej, solidnej podstawy, ale nawet tak nie możemy go wyśledzić, jeśli ten strzęp… – Szymon pogładził czule materiał, Adelia zaś dostrzegła, że w gorączce śledztwa zapomniał, do czego go użyto. -…jeśli ten strzępek nie ma obrębienia, przełożonego osnową, używanego do wzmocnienia brzegów, charakterystycznego dla tkacza…
Spojrzał jej w oczy i dał spokój.
– To część dostawy wysłanej do opata Ely trzy lata temu. Opat ma koncesję na dostawy sukna do wszystkich miejsc związanych z kultem w Camridgeshire, takiego sukna, w jakie odziewa swoich duchownych.
Mansur odezwał się pierwszy.
– Habit? To jest z mnisiego habitu?
– Tak. Zapadła pełna zamyślenia cisza, wśród której wieczerza przestała być istotna.
– Jedyna osoba duchowna, którą możemy oczyścić z zarzutów, to przeor, bo był z nami całą noc.
Szymon przytaknął.
– Jego mnisi pod komżami noszą się na czarno.
– Te święte niewiasty też – dodał Mansur.
– To prawda – uśmiechnął się do niego Szymon – ale w tym wypadku bez znaczenia, ponieważ w trakcie śledztwa spotkałem się raz jeszcze z kupcem z Cherry Hinton, który, jak się szczęśliwie okazało, handluje wełną. Zapewnił mnie, że mniszki i jego żona oraz służące spędziły noc pod namiotem, otoczone z zewnątrz i strzeżone przez mężczyzn. Jeśli któraś z tych dam jest naszym mordercą, nie zdołałaby niespostrzeżenie chodzić po wzgórzach i nosić ciał.
Co w kręgu podejrzanych pozostawiało trzech zakonników towarzyszących przeorowi Gotfrydowi. Szymon ich wymienił.
Młody brat Ninian. Na pewno nie. Chociaż dlaczego nie?
Brat Gilbert. Nieprzyjemny człowiek, możliwy podejrzany.
Inni?
Nikt nie mógł sobie przypomnieć ani twarzy, ani charakterystycznych cech trzeciego mnicha.
– Póki nie przeprowadzimy dalszego śledztwa, nasze spekulacje są bezcelowe – oznajmił Szymon. – Zniszczony habit, może gdzieś porzucony. Morderca mógł go zdobyć gdziekolwiek. Zajmiemy się tym, jak będziemy bardziej wypoczęci. – Zasiadł ponownie i sięgnął po kubek z winem. – A teraz, pani, proszę o wybaczenie. Tak rzadko się zdarza, że to my, Żydzi, kogoś ścigamy, że jak widzisz, stałem się podekscytowany opowieścią o pogoni za zwierzyną jak każdy myśliwy. Jakie wieści?
Adelia przedstawiała swoje wiadomości chronologicznie i nie ukrywając niczego. Jakkolwiek by na to spojrzeć, prowadzone przez nią dochodzenie okazało się bardziej owocne niż Szymona, ale nie czuła, by jej się to podobało. Bo nie podobało.
Szymona podniosła na duchu opowieść o oględzinach kości świętego Piotrusia.
– To daje nam przewagę. Tego chłopca nigdy nie ukrzyżowano.
– Nie, nie ukrzyżowano – oznajmiła i słowami zabrała swoich słuchaczy na drugi brzeg rzeki, przedstawiła rozmowę z Ulfem.
– Mamy to. – Szymon parsknął winem. – Pani, ocaliłaś Izrael. To dziecko było widziane po wyjściu z domu Chaima? To znaczy, że musimy znaleźć tego chłopca, Willa, i zabrać go do szeryfa. „Spójrzcie, panie szeryfie, oto żyjący dowód na to, że Żydzi nie mają nic wspólnego ze śmiercią świętego Piotrusia…"
Cichł stopniowo, widząc minę Adelii.
– Obawiam się, że jednak mają- powiedziała.