174525.fb2
Nasz przeor umiera – oznajmił mnich. Był młody i zrozpaczony. – Przeor Gotfryd umiera i nie ma gdzie złożyć głowy. W imię Boże, użyczcie nam swojego wozu.
Cała kawalkada patrzyła na niego, jak kłóci się ze swoimi braćmi zakonnymi o to, gdzie ich zwierzchnik powinien spędzić swe ostatnie chwile na świecie. Dwóch mnichów proponowało karawan przeoryszy, a w ostateczności kryty plandeką wóz tych włóczęgów o pogańskim wyglądzie.
Szczerze mówiąc, zgraja odzianych w czerń ludzi na trakcie, cisnących się wokół skręcającego się z bólu przeora i przepychających się do niego z poradami, przypominała kruki skłębione nad trupem.
Niewysoka zakonnica, towarzyszka przeoryszy, usiłowała coś podać Gotfrydowi.
– Panie, to ta sama kostka świętego co wcześniej, ale błagam, użyj jej ponownie. Tym razem jej cudowne właściwości na pewno…
Cichy głos niemal tonął we wrzaskliwych naleganiach skryby zwanego Rogerem z Acton, który dręczył biednego przeora już od Canterbury.
– Prawdziwa kostka prawdziwego ukrzyżowanego świętego. Tylko uwierz, panie…
Nawet przeorysza forsowała ów pomysł.
– Przeorze Gotfrydzie, dotknij tym chorej części ciała, módl się żarliwie, a święty Piotruś ci pomoże.
Sprawę rozstrzygnął sam cierpiący, który między przekleństwami a wrzaskami bólu, jeśli dobrze go zrozumiano, oznajmił, że miejsce mu obojętne, nieważne, jak będzie pogańskie, byle tylko zabrano go z dala od przeoryszy, tego przeklętego skryby i reszty gapiących się łotrów, którzy tylko stoją wokół i patrzą, jak wije się w agonii. Nie jest, jak twierdził z niejakim wigorem, jakimś niezwykłym widowiskiem. Niektórzy idący traktem chłopi zatrzymywali się bowiem, mieszali z pielgrzymami i ciekawie przyglądali drgawkom zakonnika.
Zjawił się wóz domokrążców. Młody mnich zwrócił się do jadących nim mężczyzn w normandzkiej francuszczyźnie, mając nadzieję, że go zrozumieją, jako że i oni, i kobieta gawędzili ze sobą w obcej mowie.
Przez chwilę zastanawiali się, nie wiedząc, co zrobić. Potem odezwała się kobieta – drobna, zaniedbana.
– Co mu jest? Mnich ją zbył.
– Odejdź, to nie sprawa dla niewiasty. Odsunęła się, na co niższy z mężczyzn spojrzał z zatroskaniem.
– Oczywiście, bracie… hm… – powiedział.
– Bracie Ninianie – oznajmił brat Ninian.
– Jestem Szymon z Neapolu. Ten zacny człowiek to Mansur. Oczywiście, bracie Ninianie, nasz wóz jest do waszej dyspozycji. Cóż dręczy tego biednego, pobożnego człowieka?
Brat Ninian wyjaśnił.
Wyraz twarzy Saracena nie zmienił się, pewnie nigdy się nie zmieniał, jednak Szymona z Neapolu przepełniło współczucie. Nie potrafiłby sobie wyobrazić gorszej przypadłości.
– Możliwe, że możemy się nawet bardzo przydać – powiedział. -Podróżuję z kimś, kto skończył Szkołę Medyków w Salerno…
– Z medykiem? On jest medykiem? – Mnich już pobiegł ku przeorowi i tłumowi. – Oni są z Salerno! – krzyczał. – Ten śniady jest medykiem z Salerno!
Już sama nazwa miasta kojarzyła się z medycyną, wszyscy ją znali. To, że owa trójka przybywała z Italii, tłumaczyło również jej dziwaczny wygląd. Zresztą, któż tam wiedział dokładnie, jak wyglądają Włosi?
Kobieta wróciła do mężczyzn jadących wozem.
Mansur obrzucił Szymona jednym ze swoich wymownych spojrzeń, biczując wzrokiem.
– Ta gaduła tutaj powiedziała, że to ja jestem medykiem z Salerno.
– Czy ja coś takiego powiedziałem? Czy ja coś takiego w ogóle powiedziałem? – Szymon zaczął wymachiwać rękoma. – Ja tylko powiedziałem, że towarzyszy mi…
Mansur odwrócił się do kobiety.
– Tamten niewierny nie może się wysikać – oznajmił.
– Biedak – stwierdził Szymon. – Już od jedenastu godzin. Mówi, że zaraz pęknie. Pojmujesz to, pani? Utopić się we własnych płynach?
Potrafiła to pojąć, bez wątpienia ów człowiek miał zablokowane ujście moczu. I w końcu pęknie, w każdym razie pęknie mu pęcherz. Męska przypadłość, widywała już coś takiego na stole w czasie sekcji. Gordinus dokonywał kiedyś pośmiertnych oględzin podobnego przypadku, jednak mówił, że pacjenta dałoby się uratować, jeśli… jeśli… tak, to było właśnie to. Jej przybrany ojciec opisywał sposób postępowania w takich sytuacjach, widziany na własne oczy w Egipcie.
– Hm – mruknęła. Szymon skoczył jak oparzony.
– Można mu pomóc? Boże, gdyby udało się go wyleczyć, przyniosłoby to bezcenne korzyści naszej misji. To wpływowy człowiek.
Do diabła z wpływami! Adelia dostrzegała tylko bliźniego, który cierpiał – i jeśli nic się z tym nie zrobi, będzie cierpiał coraz bardziej, póki nie utopi się we własnej urynie. Ale co, jeśli postawiła złą diagnozę? Mogły być też inne przyczyny zatrzymania moczu. Co, jeśli się myliła?
– Hm – mruknęła raz jeszcze, teraz jednak innym tonem.
– Jest jakieś ryzyko? – Nastawienie Szymona do całej sprawy też się zmieniło. – On mógłby umrzeć? Pani, rozważmy nasze położenie…
Nie zwróciła na niego uwagi. O mało nie odwróciła się i nie otworzyła ust, by spytać Małgorzaty o zdanie. Wtedy ogarnęła ją okropna tęsknota. Miejsce, gdzie zawsze siedziała jej zażywna ukochana niania, było puste i miało już takie pozostać. Małgorzata umarła bowiem w Ouistreham.
Wraz z rozpaczą przyszło poczucie winy. Małgorzata nigdy nie powinna wyruszać z Salerno, a jednak na to nalegała. Adelia, która przez wzgląd na wymogi przyzwoitości potrzebowała niewieściego towarzystwa i bała się brać ze sobą kogokolwiek innego prócz ukochanej służącej, zgodziła się. Podróż okazała się jednak ciężka, niemal tysiąc mil morskiej wędrówki, z czego najgorsza Zatoka Biskajska. Tego było za wiele dla starej kobiety. Poraziła ją apopleksja. Ukochana przyjaciółka, która kochała Adelię i wspierała ją przez dwadzieścia pięć lat, została pochowana na maleńkim cmentarzyku u brzegów Orne, ona sama zaś musiała zmierzać do Anglii samotnie niczym Rut wśród obcych pól jęczmienia.
Co by ta poczciwa dusza na to wszystko powiedziała?
„Nie wiem, dlaczego pytasz, bo i tak na nic nie zważasz. Chcesz zaryzykować z tym nieszczęśnikiem, dobrze cię znam, kwiatuszku, zatem nie przejmuj się moim zdaniem. I tak nigdy tego nie robisz".
Nigdy tego nie robiła.
Na ustach Adelii pojawił się delikatny uśmiech, kiedy w jej wspomnieniach zabrzmiały dźwięczne zgłoski i akcent z Devon. Małgorzata była po to, żeby jej wysłuchiwać. I była jej spokojem.
– Może powinniśmy dać sobie z tym spokój, pani? – zasugerował Szymon.
– Ten człowiek umiera – odpowiedziała. Tak jak Szymon wiedziała, w jakim znajdą się niebezpieczeństwie, jeśli im się nie powiedzie. Od kiedy trafili do tego nieznanego kraju, czuła głównie osamotnienie, a jego obcość sprawiała, że nawet najmilsze towarzystwo zdawało się wrogie. Jednak w tej sprawie możliwe ryzyko wyglądało na nieznaczne w porównaniu z ewentualnym zyskiem, gdyby zdołali pomóc przeorowi. Była medykiem, ten człowiek umierał. Nie miała wyboru.
Rozejrzała się. Trakt, zapewne rzymski, wiódł prosto niczym palec wskazujący właściwą drogę. Na zachodzie, z lewej strony, rozciągała się równina, tam zaczynały się łęgi Cambridgeshire, ciemne łąki i mokradła, teraz o zachodzie słońca stykające się z cynobrowozłotą linią horyzontu. Po prawej stronie wznosiło się zalesione zbocze niewysokiego wzgórza, wspinała się po nim ścieżka. Żadnego domostwa, zagrody czy nawet pasterskiego szałasu.
Wzrok Adelii spoczął na rowie, niemal grobli, między traktem a zboczem wzgórza. Wiedziała, co tam można czasem znaleźć, tak jak zresztą orientowała się we wszystkich darach natury.
Potrzebowali odrobiny odosobnienia. Potrzebowali też światła. I nieco tego, co było w rowie.
Wydała odpowiednie polecenia.
Trzej mnisi przyprowadzili cierpiącego przeora. Gdzieś z boku dreptał, protestując Roger z Acton; wciąż nalegał, aby użyć relikwii od przeoryszy.
Najstarszy z zakonników zwrócił się do Mansura i Szymona:
– Brat Ninian mówi, że jesteście medykami z Salerno. Rysy twarzy miał tak ostre, iż zdołałby ociosać nimi krzemień. Szymon spojrzał ku Mansurowi nad głową Adelii, która stała między nimi. Nie mijając się z prawdą, oznajmił:
– Wśród nas, sir, jest osoba o sporej wiedzy medycznej.
– Możecie mi pomóc?! – wrzasnął przeor na Szymona łamiącym się głosem.
Szymon poczuł szturchnięcie w żebra.
– Tak – odpowiedział. Brat Gilbert zawisł jednak na ramieniu cierpiącego, czując niechęć do przekazania zwierzchnika w obce ręce.
– Panie, my nie wiemy, czy ci ludzie to chrześcijanie. Będziesz potrzebował wsparcia w modlitwie, zostanę przy tobie.
Szymon pokręcił głową.
– Misterium, którego należy tu dokonać, musi odbyć się bez świadków. Prywatność to rzecz niezbędna między medykiem a pacjentem.
– Na Chrystusa, ulżyjcie moim cierpieniom! – W ten sposób przeor Gotfryd rozwiał ostatnie wątpliwości. Brat Gilbert i jego chrześcijańskie wsparcie zostali odepchnięci na bok, pozostałych dwóch mnichów odsunięto, wydając im nakaz nieruszania się z miejsca, rycerza odprawiono, aby trzymał straż. Przeor, potykając się i machając rękami, dotarł do wiszącego stopnia z tyłu wozu i został podciągnięty przez Szymona i Mansura.
Roger z Acton biegł za wozem.
– Panie! – wołał. – Gdybyś tylko uwierzył w cudowne właściwości kostki świętego Piotrusia…
Odpowiedział mu wrzask.
– Już próbowałem i wciąż nie mogę się wyszczać! Wóz potoczył się w górę grobli, zniknął między drzewami. Adelia, zbierając coś w rowie, ruszyła za nimi.
– Boję się o niego – powiedział brat Gilbert, choć w jego głosie zabrzmiała też nuta zawiści.
– To czary! – Roger z Acton potrafił chyba tylko krzyczeć. – Lepsza śmierć niż ulga z rąk Beliala!
Obaj chcieli podążyć za wozem, jednak rycerz, sir Gerwazy, którego mnisi zawsze irytowali, nagle zastąpił im drogę.
– Powiedział „nie" – rzucił. Sir Joscelin, rycerz przeora, okazał się równie nieugięty.
– Bracie, myślę, że powinniśmy go z nimi zostawić.
Tych dwóch stało obok siebie, dwóch odzianych w kolczugi krzyżowców, którzy walczyli w Ziemi Świętej, pełnych pogardy dla owych gorszych mężczyzn w powłóczystych szatach, służących Bogu w bezpieczniejszych miejscach.
Ścieżka powiodła na dziwaczne wzgórze. Wóz podskakiwał na zboczu, którym dotarli w końcu do wielkiego trawiastego kręgu wystającego ponad drzewami. W świetle ostatnich promieni zachodzącego słońca wzniesienie wyglądało jak głowa, wielka, zielona głowa o płaskim łysym czubku.
Widok ów wzbudził niepokój wśród pielgrzymów na trakcie, u stóp wzniesienia, gdzie reszta kawalkady postanowiła teraz po rozdzieleniu zatrzymać się i rozłożyć obóz na poboczu, nieopodal rycerzy.
– Co to za miejsce? – zapytał brat Gilbert, wypatrując wozu, którego jednak nie mógł dostrzec.
Jeden z pachołków przerwał rozsiodływanie konia swojego pana.
– To tam to Krąg Wandlebury, panie. A to są wzgórza Gog i Magog. Gog i Magog, brytyjscy giganci, równie pogańscy jak ich imiona.
Chrześcijanie skupili się wokół ognia, a jeszcze mocniej przylgnęli do siebie, kiedy z drugiej strony traktu, zza ciemnych drzew zabrzmiał donośny głos sir Gerwazego:
– Tu składano krwawe ofiary. Stąd ruszał dziki gon, moi panowie. Okropności.
Łowczy przeora Gotfryda, który szykował właśnie psy do nocy, wydął policzki i przytaknął.
Mansurowi też nie podobało się to miejsce. Poprowadził wóz mniej więcej do połowy zbocza i zatrzymał go na płaskiej, szerokiej półce skalnej. Wyprzągł muły, niepokoiły je jęki przeora siedzącego pod plandeką. Wypuścił zwierzęta, by się pasły, a potem zajął się rozpalaniem ognia.
Pojawiła się miska, w której zabulgotał wrzątek. Adelia wrzuciła tam to, co zebrała w rowie, i wpatrywała się w naczynie.
– Trzciny? – zapytał Szymon. – Po co? Powiedziała mu. Zbladł.
– On… On nie pozwoli… On jest mnichem.
– On jest pacjentem. – Poruszyła łodygami trzcin, wybrała dwie i dokładnie je osuszyła. – Przygotuj go.
– Przygotuj? Żaden mężczyzna nie jest gotowy na coś takiego. Pani, ufam ci całkowicie, ale… może jeszcze zapytam… czy dokonywałaś już kiedyś takiej operacji?
– Nie. Gdzie moja sakwa? Poszedł za nią przez trawę.
– A chociaż widziałaś, jak jej dokonywano?
– Na boskie żebra, będzie kiepskie światło. – Podniosła głos. – Mansur, dwie latarnie. Zawieś je wewnątrz, na obręczach plandeki. Dobrze, no, gdzie są te kawałki sukna? – Zaczęła grzebać w sakwie z koziej skóry, gdzie trzymała swoje instrumenty.
– Może powinniśmy wyjaśnić całą kwestię – zapytał Szymon, starając się zachować spokój. – Nigdy sama nie przeprowadzałaś takiej operacji ani nie widziałaś, jak ją robiono, tak?
– Nie widziałam, już mówiłam. – Uniosła oczy. – Gordinus raz o niej wspominał. A Gerszom, mój przybrany ojciec, opisał mi całą procedurę po wizycie w Egipcie. Widział ją na jakimś starożytnym malowidle w grobowcu.
– Starożytne egipskie malowidła! – Szymon każde słowo wypowiedział z jednakową wagą. – Czy były kolorowe?
– Nie widzę żadnego powodu, dlaczego to nie miałoby zadziałać – powiedziała. – Wziąwszy pod uwagę moją wiedzę na temat anatomii mężczyzn, to logicznie uzasadnione działanie.
Ruszyła przez trawy. Szymon rzucił się ku niej i ją powstrzymał.
– Pani, może pójdziemy nieco dalej ścieżką tego rozumowania? Zamierzasz przeprowadzić operację, niebezpieczną operację…
– Tak, sądzę, że taka właśnie będzie.
– …na wielce poważanym dostojniku kościelnym. Tam czekają na niego jego przyjaciele… – Szymon z Neapolu wskazał w dół pogrążającego się w ciemnościach wzgórza. -…żadnego z nich nie raduje nasz udział w tej sprawie. Jesteśmy dla nich intruzami, a nie szanowanymi osobami.
Żeby mówić dalej, musiał wepchnąć się przed nią, bo inaczej minęłaby go w drodze do wozu.
– Może się zdarzyć, nie mówię, że na pewno, ale może, że owi przyjaciele kierują się własną logiką i jeśli przeor umrze, powieszą naszą trójkę tak, jak logiczne jest powieszenie mokrego prania na sznurze. Raz jeszcze pytam, czy nie powinniśmy dać działać naturze? Tylko pytam.
– Mistrzu Szymonie, ten człowiek umiera.
– Ja… – Wtedy światło latarni Mansura padło mu na twarz. Zatrzymał się, pokonany. – Tak, moja Rebeka zrobiłaby to samo. – Rebeka była jego żoną, wzorcem, wedle którego oceniał ludzkie miłosierdzie. – Czyń swoją powinność, medyczko.
– Będę potrzebowała twojej pomocy. Uniósł ręce i zaraz je opuścił.
– Masz ją. – Poszedł razem z nią, wzdychając i mamrocząc. – O Panie, czyż to byłoby takie złe, gdyby pozwolić działać naturze? Tylko pytam.
Mansur poczekał, aż tych dwoje wespnie się do wozu, oparł się o niego plecami, skrzyżował ramiona i zaczął pełnić wartę.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca już zgasły, a księżyc jeszcze nie zdołał ich zastąpić, wzgórze i łęgi pogrążyły się więc w ciemnościach.
W dole, na skraju traktu, od pielgrzymów zgromadzonych przy ognisku odłączyła się masywna postać, tak jakby ruszyła za potrzebą. Schowana w ciemnościach, przeszła gościniec i ze zręcznością zaskakującą przy jej wadze, przeskoczyła rów, po czym znikła w krzakach po drugiej stronie drogi. Cicho przeklinając jeżyny, które podarły jej płaszcz, wspięła się ku półce, gdzie stał wóz. Węszyła, tak by prowadził ją smród mułów, a od czasu do czasu kierowała się na przebłyski światła między drzewami.
Zatrzymała się, aby spróbować podsłuchać rozmowę dwóch rycerzy, którzy stali na ścieżce niczym strażnicze wieże, zasłaniając wóz. Nosale ich hełmów sprawiały, że wyglądali jednakowo.
Do uszu tajemniczego szpiega dotarła wzmianka jednego z nich o dzikim gonie.
– …to jest diabelskie wzgórze, bez ochyby – odparł jego towarzysz.
– Żaden wieśniak się do niego nie zbliża i chciałbym, żebyśmy również się nie zbliżali. Już wolałbym Saracenów.
Szpieg przeżegnał się i wspiął wyżej. Szedł niebywale ostrożnie. Nie-dostrzeżony minął Araba, kolejny posąg w księżycowym blasku. Wreszcie dotarł do miejsca, z którego mógł spojrzeć na wóz z góry. W świetle latarni pojazd wyglądał niczym jaśniejący owal na czarnym aksamicie.
Usadowił się wygodnie. Wokół niego podszycie szeleściło ciągłym ruchem obojętnego na wszystko inne leśnego życia. Nad głową zahuczała sowa, jakby ruszała na łowy.
Z wozu nagle dobiegły odgłosy rozmowy. Brzmiał jasny, spokojny głos.
– Połóż się. To nie powinno boleć. Mistrzu Szymonie, czy mógłbyś podkasać jego szaty…
Słychać było, jak przeor Gotfryd odpowiada ostro.
– Co ona mi tam majstruje na dole? Co ona ma w ręku?
– Połóż się, panie – odparł człowiek, nazwany mistrzem Szymonem.
– Zamknij oczy. Bądź pewien, ta niewiasta wie, co robi.
– No, no nie – powiedział spanikowany przeor. – No nie. Wpadłem w sidła wiedźmy. Niech Bóg się nade mną zmiłuje, ta kobieta wyrwie mi duszę przez mojego siusiaka.
– Nie ruszaj się, do kroćset! – Wyższy głos, pełen skupienia i surowszy. – Chcesz, żeby pękł ci pęcherz? Mistrzu Szymonie, trzymaj jego przyrodzenie w górze. W górze, potrzebuję gładkiego wejścia.
Przeor zaskrzeczał.
– Szymonie, miska. Szybko, szybko. Przytrzymaj ją tutaj. Potem rozległ się dźwięk, jakby plusk wodospadu spływającego do basenu oraz jęk spełnienia, taki, jaki mężczyzna wydaje, uprawiając miłość, albo gdy opróżnia pęcherz z jego zawartości.
Wyżej, na wzgórzu, poborca podatków szeroko otworzył oczy, z zaciekawienia przygryzał wargi, przytakiwał sam sobie, kiwając głową, i zaczął sunąć w dół.
Zastanowił się, czy rycerze słyszeli to samo, co on. Pomyślał, że pewnie nie. Byli prawie poza zasięgiem słów dobiegających z wozu, a czepki, które opatulały im głowy, chroniąc przed uciskiem hełmów, jeszcze dodatkowo tłumiły dźwięk. Zatem tylko on, wyjąwszy tych na wozie oraz Araba, był obecnie w posiadaniu intrygującej wiedzy.
Wracając tą samą drogą, którą przybył, musiał kilka razy przycupnąć w ciemnościach. Zaskakujące, jak wielu pielgrzymów wędrowało po wzgórzu tej nocy.
Ujrzał brata Gilberta, ten przypuszczalnie chciał dowiedzieć się, co dokładnie działo się na wozie. Ujrzał Hugona, łowczego przeora, może zmierzał w tej samej sprawie. A może, jak na łowczego przystało, przetrząsał krzaki. A czy owa postać o nieokreślonych do końca kształtach, prześlizgująca się ku drzewom, była kobietą? Żoną kupca, która szukała jakiegoś odludnego miejsca, by spokojnie załatwić potrzebę? Zakonnicą podążająca z tym samym pragnieniem? A może to jakiś mnich?
Nie miał pojęcia.