174525.fb2 Mistrzyni sztuki ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Mistrzyni sztuki ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Rozdział 8

Musiałam się upewnić – powiedziała Adelia. – Ten chłopiec mógł zginąć z ręki kogoś innego niż nasz zabójca albo nawet przypadkiem, obrażenia mogły powstać już po śmierci.

– Zapewne, oni zawsze tak robią- zakpił Szymon. – Kiedy umierają przypadkowo, to skaczą akurat na najbliższy żydowski trawnik.

– To było potrzebne, by upewnić się, że umarł tak jak pozostali. Trzeba to było udowodnić. – Adelia czuła się równie zmęczona jak Szymon, choć do sposobu, w jaki Żydzi potraktowali ciało na swoim trawniku, nie podeszła aż z taką odrazą. – Teraz możemy mieć pewność, iż to nie Żydzi go zabili.

– A kto w to uwierzy? – Szymon był zdecydowanie przygnębiony. Jedli kolację. Ostatnie promienie słońca wpadały prosto przez dziwne okna, ogrzewały pokój i nadawały złotą barwę cynowemu dzbanowi Szymona. Aby oszczędzać wino, przestawił się na angielskie piwo. Mansur pił podpiwek, który przygotowała mu Gyltha. I to właśnie Mansur zapytał teraz:

– Dlaczego ten pies odciął im powieki?

– Nie wiem. – Adelia nie chciała się nad tym zastanawiać.

– Chcielibyście wiedzieć, co ja myślę? – zapytał Szymon. Ona nie chciała. W Salerno dostawała czasem zwłoki osób, które zmarły w niejasnych okolicznościach. Oglądała je. Przekazywała wyniki przybranemu ojcu, który powiadamiał władze, i ciała zabierano. Czasem, zawsze później, dowiadywała się, co stało się ze zbrodniarzem – jeśli został odnaleziony. A teraz, po raz pierwszy, była bezpośrednio zaangażowana w polowanie na zabójcę i wcale jej się to nie podobało.

– Myślę, że jak dla niego one umarły za szybko – oznajmił Szymon.

– Myślę, że chciał być obiektem ich uwagi, nawet kiedy już nie żyły. Adelia odwróciła głowę i patrzyła na muszki tańczące w snopie słonecznego światła.

– Już wiem, jaką część ciała mu obetnę, jak go złapiemy, Inszallah

– oznajmił Mansur.

– Będę ci pomagał – powiedział Szymon. Tych dwóch ludzi tak bardzo się różniło. Arab, potężny, siedzący na krześle, o śniadej twarzy prawie bez wyrazu pod białymi zawojami turbanu. Żyd nachylał się do przodu, słońce wyostrzyło linię jego policzków, palce otaczały dzban. A obaj byli zgodni.

Dlaczego mężczyźni uważają to zawsze za coś najgorszego? Może dla nich faktycznie stanowiło najgorsze. Ale było przecież takie banalne, niczym kastrowanie dzikiego zwierzęcia. Cierpienie zadane przez ową szczególną istotę miało zaś rozmiary zbyt wielkie jak na zwykłą ludzką zemstę, ból powodowany przez nią rozszedł się zbyt szeroko. Adelia pomyślała o Agnieszce, matce Harolda i trzymanej przez nią straży. Pomyślała o rodzicach, zgromadzonych wokół małych katafalków w kościele klasztoru Świętego Augustyna. O dwóch mężczyznach w piwnicy Chaima, modlących się przy czynieniu czegoś sprzecznego z ich naturą, kiedy pozbywali się straszliwego ciężaru. Pomyślała o Dinie i cieniach, które na nią opadły i które mogą się już nigdy nie unieść.

Pomyślała, że jeśli nie brać pod uwagę wiekuistego potępienia, nie ma stosownego zadośćuczynienia dla tych zmarłych ani dla żywych, których pozostawili. Nie w tym życiu.

– Zgadzasz się ze mną, medyczko?

– W czym?

– Z moją teorią co do tych okaleczeń.

– To nie moje poletko. Nie jestem tutaj, aby zrozumieć, dlaczego morderca robi to, co robi, lecz po to, aby dowiedzieć, że właśnie on to zrobił.

Wpatrywali się w nią.

– Proszę o wybaczenie – dodała znacznie ciszej – ale ja nie będę wchodzić w jego umysł.

– Pani – odezwał się Szymon – musimy zrobić dokładnie to, nim zakończymy sprawę. Myśleć tak, jak myśli on.

– No to myśl – odparła. – To ty tu jesteś najsubtelniejszy. Westchnął ze smutkiem. Tego wieczoru wszyscy byli ponurzy.

– Zbierzmy to, czego się o nim dowiedzieliśmy do tej pory. Mansur?

– Przed tym świętym chłopaczkiem nikogo tutaj nie zabijał. Może po raz pierwszy pojawił się tutaj rok temu.

– Aha, czyli myślisz, że robił to już wcześniej gdzie indziej?

– Szakal zawsze będzie szakalem.

– Prawda – oznajmił Szymon. – A może to nowy rekrut armii Belzebuba, właśnie zaczynający zaspokajać swoje żądze?

Adelia się skrzywiła. Teoria, że morderca jest kimś młodym, kłóciła się z podpowiedziami intuicji. Szymon uniósł głowę.

– Ty tak nie sądzisz, pani? Westchnęła. Musiała się odezwać, choć nie miała ochoty.

– Tak przypuszczacie?

– Poza przypuszczeniami niewiele więcej mamy. Niechętnie, bo jej podejrzenia wynikały z czegoś, co było mniej niż cieniem przezierającym poprzez mgłę, oznajmiła:

– Ataki są pełne szału, co sugeruje młodzika, ale są zaplanowane, co sugeruje dojrzałość. Zwabił dzieci do szczególnego, ustronnego miejsca, takiego jak to wzgórze. Myślę, że tak musiało być, bo nikt nie słyszał ich okrzyków cierpienia. Przypuszczalnie poświęcił na to sporo czasu. Nie w wypadku świętego Piotrusia, przy nim bardziej się spieszył, ale przy następnych dzieciach już tak.

Przerwała, albowiem jej teoria była wręcz potworna i oparta na wątłych dowodach.

– Może być tak, że trzymano je przy życiu przez jakiś czas po ich uprowadzeniu. To by sugerowało perwersyjną cierpliwość i zamiłowanie do przedłużonej agonii. Ja spodziewałabym się po ciele ostatniej ofiary, zważywszy na dzień, w jakim je odnaleziono, że nosić będzie oznaki bardziej zaawansowanego rozkładu.

Spojrzała prosto na nich.

– Ale to może być też zależne od tak wielu innych spraw, że nie powinno się do tego faktu przykładać w ogóle żadnej wagi.

– Ach! – Szymon odsunął od siebie kubek, jakby poczuł do niego obrzydzenie. – Czyli nie posunęliśmy się wcale dalej. Mimo wszystko musimy przyjrzeć się temu, co robiło czterdzieści siedem osób, niezależnie od tego, czy nosili czarną czesankową wełnę, czy nie. Napiszę do żony, że jeszcze długo mnie nie będzie w domu.

– Jest jeszcze jedna sprawa – powiedziała Adelia. – Przyszło mi to do głowy dzisiaj, kiedy rozmawiałam z Diną. Ta biedna niewiasta uważa, że zabójstwa są wynikiem spisku mającego oczernić jej pobratymców.

– To nie to – odparł Szymon. – Tak, on próbuje wmieszać w to Żydów tymi gwiazdami Dawida, ale nie dlatego zabija.

– Zgadzam się. Jakikolwiek jest podstawowy motyw tych morderstw, nie wiąże się z rasą. Jest w tym zbyt dużo cielesnej, dzikiej żądzy.

Urwała. Obiecała, że nie spróbuje wnikać w umysł zabójcy, a czuła, jak on już wyciąga swoje macki, aby wejść w jej głowę.

– Ale i tak on nie widzi powodu, czemu by na tym nie skorzystać. Dlaczegóż inaczej wyrzuciłby świętego Piotrusia na trawnik Chaima?

Szymon uniósł brwi. Tego pytania wszak nie trzeba było nawet zadawać.

– Chaim był Żydem. Odwiecznym kozłem ofiarnym.

– To zadziałało cholernie dobrze – oznajmił Mansur. – Na zabójcę nie padło żadne podejrzenie. I… – przesunął palcem po gardle. – Żegnajcie, Żydzi.

– Właśnie tak – powiedziała Adelia. – Żegnajcie, Żydzi. Raz jeszcze. Ja się zgadzam z tym, że ten człowiek, jak już popełnił swój czyn, chciał wmieszać w to Żydów. Ale dlaczego wybrał akurat tego szczególnego Żyda? Dlaczego nie porzucił ciała obok jakiegokolwiek innego domu? Tej nocy były opuszczone i ciemne, bo wszyscy Żydzi bawili się na weselu Diny. Jeśli był na łódce, a przypuszczalnie był, to raczej ten dom, dom Starego Beniamina, nieopodal rzeki, bardziej nadawał się, żeby podłożyć trupa. A on podjął niepotrzebne ryzyko i wybrał trawnik Chaima, dobrze oświetlony, i tam porzucił ciało.

Szymon nachylił się jeszcze bardziej do przodu, jego nos prawie dotknął jednego ze stojących tam lichtarzy.

– Mów dalej. Adelia wzruszyła ramionami.

– Ja tylko zwracam uwagę na to, co się w rezultacie stało. Żydów oskarża się o zbrodnię, tłum ogarnia szaleństwo, Chaim, najważniejszy bankier w Cambridge, zostaje powieszony. Wieża, w której znajdują się dokumenty o wszystkich tych, którzy winni są pieniądze lichwiarzom, staje w płomieniach, w tym i akta dłużników Chaima.

– Czyli był winien pieniądze Chaimowi? Nasz morderca zaspokoił swoje żądze i chciał umorzyć swe długi. – Szymon zastanowił się nad tym. – Ale czy mógł przewidzieć, że tłum spali wieżę? Albo że zwróci się przeciwko Chaimowi i powiesi go z tego powodu?

– On był w tłumie – oznajmił Mansur, a jego chłopięcy głos przemienił się w pisk. – „Zabić Żydów. Zabić Chaima. Precz z brudną lichwą. Ludzie, na zamek! Weźcie pochodnie!"

Ulf, zaalarmowany dźwiękiem, wychylił głowę za balustradę galeryjki. Ta głowa wyglądała wśród zapadającego zmierzchu jak biały i niesforny dmuchawiec. Adelia wskazała go palcem.

– Idź spać – poleciła.

– Dlaczego paplecie tak po obcemu?

– Żebyś nie mógł podsłuchiwać. Idź spać. Zza balustrady wyłoniło się więcej Ulfa.

– Czyli myślicie, że to w ogóle nie Żydki zrobiły to wszystko Piotrowi i reszcie?

– Nie – powiedziała medyczka i dodała coś jeszcze, bo to przecież był Ulf, ten który odkrył i pokazał jej ściek. – Piotr już nie żył, kiedy znaleźli go na trawniku. Byli przestraszeni i wrzucili go do ścieku, żeby ich o nic nie podejrzewano.

– Ale wymyślili, co? – mruknął chłopiec z niesmakiem. – No, ale kto im to zrobił?

– Nie wiemy. Ktoś, kto chciał, żeby oskarżono Chaima, ktoś, kto był mu winien pieniądze. Idź spać.

Szymon uniósł rękę, aby jeszcze zatrzymać chłopca.

– Nie wiemy kto, synu, ale próbujemy się dowiedzieć. Potem zwrócił się jeszcze do Adelii w języku Salerno.

– Dzieciak jest bystry. Już raz się przydał. Może zdoła dla nas po-szpiegować.

– Nie – aż zaskoczyła ją pasja, z jaką to powiedziała.

– Mogę pomóc. – Chłopiec zszedł z balustrady i spiesznie podreptał schodami na dół. – Znam się na tropieniu. Zajrzę wszędzie w mieście.

W świetle świec pojawiła się Gyltha.

– Ulf, idź spać, bo inaczej nakarmię tobą koty.

– No, babciu, powiedz im – prosił Ulf rozpaczliwie. – Powiedz im, jaki ze mnie dobry tropiciel. I ja wiem, gdzie można usłyszeć różne ciekawe rzeczy, prawda, babciu? Ja słyszę rzeczy, o których nikt nie wie, że ja je w ogóle słyszę, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi, a ja wiem, jak się dostać do różnych miejsc… Babciu, ja mam prawo. Harold i Piotr byli moimi kolegami.

Wzrok Gylthy napotkał spojrzenie Adelii i, w jednej strasznej chwili, powiedziały medyczce, że starsza kobieta wie to, co ona. Wie, że morderca może uderzyć ponownie.

Szakal zawsze będzie szakalem.

– Ulf mógłby pójść jutro z nami i pokazać, gdzie znaleziono tych troje dzieci – zaproponował Szymon.

– To u podnóży kręgu – zaprotestowała Gyltha. – Nie chcę, żeby chłopak się tam szwendał.

– Jest z nami Mansur. Gyltho, mordercy nie ma na wzgórzu, on jest w mieście. Dzieci uprowadzono z miasta.

Gyltha popatrzyła na Adelię, która skinęła głową. Ulf będzie bezpieczniejszy w ich towarzystwie, niż samemu wędrując i tropiąc po Cambridge.

Kobieta zastanawiała się jeszcze.

– A co z chorymi?

– Przez ten czas nie będziemy ich przyjmować – stanowczo oznajmił Szymon.

– Zanim medyk ruszy na wzgórze – równie stanowczo powiedziała Adelia – zajmie się najpoważniejszymi przypadkami z wczoraj. Chcę się upewnić co do tego dzieciaka z kaszlem. I trzeba zmienić opatrunek po amputacji.

Szymon westchnął.

– Powinniśmy przebrać się za astrologów. Albo prawników. Ogólnie rzecz biorąc, kogoś bezużytecznego. Obawiam się, że postępując w duchu Hipokratesa, weźmiemy sobie niezłe jarzmo na barki.

– I tak się stanie. – W bardzo niewielkim panteonie Adelii Hipokrates sprawował władzę najwyższą.

Ulf dał się namówić, aby położyć się tam, gdzie spał wraz ze sługami. Gyltha wróciła do kuchni, a pozostała trójka na nowo podjęła rozmowę. Szymon Zabębnił palcami po stole. Zastanawiał się. Nagle przemówił.

– Mansurze, mój dobry, mądry przyjacielu, sądzę, że masz rację, nasz zabójca był w tym tłumie rok temu, nawoływał do uśmiercenia Chaima. Zgadzasz się ze mną, pani?

– Tak mogło być – ostrożnie stwierdziła Adelia. – Z pewnością pani Dina wierzy, że tłum podjudzono właśnie z takim zamiarem.

Zabić Żydów, pomyślała, największe pragnienie Rogera z Acton. Jakże by pasowało, gdyby okazał się równie straszliwy w działaniu jak pod względem charakteru.

Powiedziała to na głos, a potem zwątpiła, czy ma rację. Morderca tych dzieci z pewnością posiadał dar przekonywania. Nie potrafiła sobie wyobrazić, aby bojaźliwa Maria dała się skusić Actonowi, nieważne, ile cukierków by jej proponował. Jemu brakowało subtelności, był wrzaskliwym bufonem, szkaradą. Ani, sadząc po tym, jak pomstował na Żydów, nie zdołałby od nich czegokolwiek pożyczyć.

– Niekoniecznie tak – oznajmił Szymon. – Widziałem ludzi wychodzących z kantoru mojego ojca, przeklinających go za lichwę i jednocześnie mających mieszki pełne jego złota. Tak czy owak, ów chłopina nosi czesankową wełnę i musimy sprawdzić, czy był w Cambridge w interesującym nas okresie.

Nastrój mu się poprawił. Może jednak nie czekała go aż tak długa rozłąka z rodziną, jak się spodziewał.

– Au loup!- zakrzyknął. Widząc ich zdumienie, uśmiechnął się i dodał jeszcze:

– Przyjaciele, złapaliśmy trop. Jesteśmy Nemrodami. O Panie, gdybym znał dreszcz podniecenia towarzyszący pogoni, to porzuciłbym nauki na rzecz polowania. Tyer-hillaut! Czyż to nie ten zew?

– Ja myślę, że Anglicy wołają halloo i Tally-ho.

– Czyżby? Jakże szybko psuje się język. Ach! Tak czy owak, nasza zwierzyna jest już w zasięgu wzroku. Jutro wrócę do zamku i użyję tego nadzwyczajnego organu… – poklepał się po nosie, który zmarszczył się niczym chrapy -…aby wywęszyć, który człowiek w tym mieście winien był Chaimowi pieniądze i nie chciał ich oddać.

– Jutro nie – odparła Adelia. – Jutro idziemy na wzgórze Wandlebury. – Prowadzenie tam poszukiwań mogło wymagać zaangażowania całej trójki. No i Ulfa.

– W takim razie pojutrze. – Szymon nie dawał się łatwo zbić z tropu. Uniósł swój dzban przed Adelią, a potem Mansurem. – Jesteśmy na tropie, moi drodzy. To mężczyzna dojrzały, który był trzy dni temu na wzgórzu Wandlebury i w Cambridge w taki, a taki dzień, mężczyzna bardzo zadłużony u Chaima i przewodzący tłumowi łaknącemu krwi bankiera. I mający dostęp do czarnej czesankowej wełny. – Wychylił duszkiem wino, otarł usta. – Znamy już niemal rozmiar jego butów.

– A on może i tak się okazać całkiem inną osobą – powiedziała medyczka.

Do tej listy dodałaby jeszcze genialną zdolność maskowania się, bo na pewno dzieci, tak jak Piotr, z własnej woli szły na spotkanie z mordercą, zwabione jego urokiem, nawet poczuciem humoru.

Pomyślała o otyłym poborcy podatków.

Gyltha nie zgadzała się, aby jej pracodawcy przesiadywali do późna, zaczęła więc sprzątać ze stołu, kiedy jeszcze przy nim byli.

– Hej – powiedziała – popatrzymy sobie na ten wasz cukiereczek. Wpuściłam wuja Matyldy B. do kuchni, on handluje słodyczami, może widział już coś takiego.

Adelia, wlokąc się po schodach, pomyślała, że w Salerno podobne zachowanie byłoby w ogóle nie do pomyślenia. W willi rodziców ciotka zawsze dbała, by słudzy znali swoje miejsce i się go trzymali, odzywając się, oczywiście z szacunkiem, tylko gdy musieli.

Ale z drugiej strony, przyszło jej do głowy, co jest lepsze? Służalczość? Czy współpraca?

Wzięła cukierek, ten, który znalazła wplątany we włosy Marii, i wraz z prostokątem lnu położyła na stole. Szymon odsunął się, a wuj Matyldy B. dźgnął substancję paluchem i pokręcił głową.

– Jesteś pewny? – Adelia zbliżyła świecę, by miał lepsze światło.

– Ależ to jujuba – oznajmił nagle Mansur.

– W cukrze, jak sądzę – o z n a j m i ł wuj. – Za drogie j a k na m ó j interes, my słodzimy miodem.

– O czym ty mówisz? – zapytała Araba medyczka.

– To jest jujuba. Moja matka to przyrządzała, niechaj Allah ją błogosławi.

– Jujuba – powtórzyła Adelia. – Jasne. Coś takiego robili w arabskiej dzielnicy Salerno. O Boże…

Opadła na krzesło.

– Co to jest? – Szymon zerwał się na nogi. – Co?

– To nie była żadna żyduba, chodziło o jujubę. – Zacisnęła powieki, z trudem tworząc w myślach obraz małego chłopca, który odwraca głowę i patrzy, a potem znika w ciemności między drzewami.

Gdy znowu otworzyła oczy, Gyltha już wyprowadziła z izby Matyldę B. i jej wuja, potem wróciła. Na skierowanych ku medyczce twarzach malowało się zdziwienie.

Adelia odezwała się więc po angielsku.

– Właśnie o to chodziło świętemu Piotrusiowi. Ulf nam o tym opowiadał. Mówił, że Piotr wołał przez rzekę do swojego kolegi Willa, że idzie po żyduby. Ale to nie o to chodziło. On powiedział, że idzie po jujuby. Will tego słowa nie znał i usłyszał je jako żyduby.

Nikt się nie odezwał. Gyltha wzięła krzesło i usiadła razem z innymi, łokcie oparła na stole, dłonie przyłożyła do czoła. Szymon przerwał ciszę.

– Tak, masz rację. Gyltha uniosła wzrok.

– To jasne, że tym je zwabił. Ale pierwszy raz słyszę o czymś takim.

– Mógł je przywieźć arabski handlarz – podsunął Szymon. – To słodycze ze Wschodu. Poszukajmy kogoś mającego kontakty z Arabami.

– Może jakiś krzyżowiec lubiący słodycze – powiedział Mansur. – Krzyżowcy przywozili to ze sobą do Salerno, może któryś przywiózł tutaj.

– Racja! – Szymon był podekscytowany. – Prawda. Nasz zabójca był w Ziemi Świętej.

Adelia nie pomyślała o sir Gerwazym czy o sir Joscelinie, lecz o poborcy podatków, trzecim z krzyżowców.

Owce, tak jak konie, unikają stąpania po ciałach leżących na ziemi. Pasterz nazywany Waltem, właśnie dlatego tamtego dnia, kiedy zaprowadził stado na pastwisko na wzgórzu Wandlebury, ujrzał, jak w ich wełnistym potoku powstaje pusta przestrzeń, jakby rozstąpić mu się kazał niewidzialny prorok. Nim dotarł do owej przeszkody, której unikały zwierzęta, morze owiec znów się zamknęło.

Zaczął wyć pies pasterza.

Widok dziecięcych ciał i dziwacznej plecionki, leżącej na piersi każdego z nich, zniszczył Waltowi spokój jego życia, w którym dotychczas jedynym wrogiem była brzydka pogoda lub zwierz chodzący na czterech łapach i dający się odgonić.

Teraz stary Walt starał się jakoś dojść do siebie. Jego suche, poznaczone zmarszczkami dłonie złączyły się na kosturze. Pochyloną głowę i ramiona skrywała opończa, głęboko osadzone oczy przypominające paciorki wpatrywały się uważnie w trawę, tam gdzie wcześniej leżały trupy. Mamrotał coś do siebie.

Ulf, siedzący blisko niego, mówił, że starzec modli się do Wielkiej Pani, „aby uleczyła miejsca takie jak to".

Adelia odeszła kilka yardów, znalazła kamień i usiadła na nim, ze Stróżem przy boku. Próbowała wypytywać pasterza, ale on, choć przesunął po medyczce spojrzeniem, chyba jej nie widział. Dostrzegła, że Walt w ogóle jej nie zauważa, jakby jego zdolność pojmowania nie obejmowała kobiety cudzoziemki, wręcz zrobiła się dla niego przejrzysta.

Rejestrował tylko obecność Ulfa, który również pochodził z mokradeł i tym samym stanowił solidny, znany element krajobrazu.

Jakże dziwnego krajobrazu. Po lewej teren łagodnie opadał ku płaskiej powierzchni mokradeł, oceanowi olch i wierzb kryjących swoje sekrety. Po prawej, gdzieś daleko, był goły szczyt wzgórza o zalesionych zboczach, gdzie Adelia, Szymon, Mansur i Ulf spędzili ostatnie trzy godziny, badając tamtejsze dziwne zagłębienia terenu, schylali się, aby zajrzeć pod krzaki, szukali kryjówki, w której dokonano zbrodni – i nic nie znaleźli.

Zaczął siąpić deszcz, ustał, chmury zasłoniły słońce i odsłoniły je ponownie.

Adelia wiedziała, że gdzieś w pobliżu jest miejsce kaźni, dlatego ciężka cisza, wciąż jeszcze wibrująca od nieusłyszanych krzyków, przygniatała wszystkie naturalne odgłosy: świergot ptaków, liście szeleszczące w deszczu, skrzyp sędziwej jabłoni poruszanej bryzą, sapanie mieszczucha Szymona, kiedy się wspinali. Odgłosy owiec gryzących kępy trawy.

Ucieszyła się, kiedy ujrzawszy pasterza z klasztoru od przeora – owce były własnością przybytku Świętego Augustyna – miała wymówkę, aby odejść stamtąd i razem z Ulfem ruszyć ku mężczyźnie, pozostawiając swoich towarzyszy zajętych przeczesywaniem wzgórza.

Chyba już dziesiąty raz powtórzyła w głowie tok rozumowania, który ich tutaj przywiódł. Dzieci umarły na kredowym podłożu. Bez wątpienia.

Znaleziono je w mule, tam w dole, na błotnistej owczej ścieżce, wiodącej na szczyt. I co więcej, znaleziono rankiem, zaraz po tym, jak na owo wzgórze wtargnęli obcy. Zatem trupy przeniesiono z kredowych mogił w nocy. Najbliższe kredowe podłoże, jedyny jego odsłonięty kawałek, z którego dałoby się zabrać je w tak krótkim czasie, to Krąg Wandlebury.

Spojrzała ku niemu, migotał po ostatnim deszczowym prysznicu. Dostrzegła, że Szymon i Mansur gdzieś znikli.

Mogli przedzierać się przez głębokie, mroczne aleje, ciemne przez pochylone nad nimi drzewa. Kiedyś były to rowy otaczające wzgórze.

Jakiż pradawny lud obwarował krąg i z jakiego powodu? Przyłapała się na tym, że rozmyśla, czy krew owych dzieci była pierwsza, jaką tutaj rozlano. Czyżby owo miejsce nierozłącznie wiązało się ze złem i przyzywało mrok ludzkiej duszy, tak jak przyzywało tego zbrodniarza?

A może Wezuwia Adelia Rachela Ortese Aguilar stawała się równie podatna na przesądy, jak jakiś staruch mamroczący zaklęcia nad poletkiem trawy?

– On zamierza w końcu coś nam powiedzieć, czy nie? – syknęła do Ulfa. – Musi wiedzieć, czy tu jest jakaś jaskinia, czy coś takiego.

– On już tam więcej nie pójdzie – odszepnął jej chłopak. – Mówi, że nocami tam tańcuje stary Nick. Te jamy to ślady jego stóp.

– Ale pozwala tam chodzić swoim owcom.

– O tej porze roku to najlepsze pastwisko w promieniu wielu mil. Z nim jest jego pies. Pies mu powie, jak coś będzie nie tak.

Mądry pies. Starczyło tylko, by uniósł wargę, a już Stróż przycupnął z dala od szczytu wzgórza, czekając, aż Adelia zejdzie.

Medyczka zastanowiła się, do jakiej Wielkiej Pani zwracał się pasterz. Do Marii, matki Jezusa? A może do jakiejś starszej matki?

Kościół nie zdołał do końca wyplenić wiary w dawnych bogów. I dlatego starcowi zagłębienie na szczycie wzgórza mogło wydać się odciskiem kopyta jakiegoś potwora starszego od chrześcijańskiego szatana o tysiące lat.

Oczyma duszy ujrzała wielką rogatą bestię depczącą dzieci. Zdenerwowała się na siebie. Co się z nią dzieje?

Odczuwała też coraz dotkliwiej mokro i zimno.

– Zapytaj go, czy naprawdę widział tam kiedyś starego Nicka, niech go szlag.

Ulf zadał pytanie cichym, śpiewnym akcentem, nie całkiem rozumiała słowa. Starzec odpowiedział w ten sam sposób.

– On mówi, że nie podchodzi blisko i ja mu się nie dziwię. Ale widział tam nocami ogień…

– Jaki ogień?

– Światło. Ogień starego Nicka. Walt myśli, że stary Nick przy nim tańcuje.

– Jaki ogień? Gdzie? Kiedy? Jednak nawał pytań zakłócał pasterzowi pokój, jaki chciał na nowo zawrzeć z tym miejscem, Ulf gestem nakazał ciszę, Adelia zaś wróciła do rozmyślań o duchach, tych dobrych i tych złych.

Kiedy była dziś na tym wzgórzu, cieszyła się, że pod tuniką ma drewniany krucyfiks, dar od Małgorzaty, nawet jeśli nosiła go tylko przez wzgląd na nią.

Wcale nie sprzeciwiała się naukom Nowego Testamentu. Sama w sobie była to religia głosząca życzliwość i współczucie. Kiedy klęczała przy swojej umierającej niani, właśnie Jezusa Małgorzata błagała, by ją ocalił. Nie uratował Angielki, lecz Adelia Mu to wybaczyła. Pełne miłości serce niani stało się już zbyt znużone, aby bić dłużej. Przynajmniej koniec miała spokojny.

Tym, czemu przeciwstawiała się lekarka, była kościelna interpretacja Boga jako małostkowego, głupiego, chciwego pieniędzy, wstecznego i przedpotopowego tyrana, który stworzywszy zdumiewająco różnorodny świat, zakazał wszelkich prób zgłębienia jego złożoności, zostawiając swój lud w ciemnocie.

Przeciwstawiała się też kłamstwu. Mając siedem lat, kiedy uczyła się pisać w konwencie St Giorgio, gotowa była wierzyć we wszystko, czego nauczały ją zakonnice i Biblia. Dopóki matka Ambrozja nie wspomniała o żebrach Adama…

Pasterz zakończył swoje modlitwy i odezwał się do Ulfa:

– O czym on mówi?

– Gada o trupach, o tym, co ten diabeł im zrobił. Uderzało, iż stary Walt zwraca się do Ulfa jak do równego sobie.

Może, pomyślała Adelia, fakt, iż chłopiec umie czytać, wyniósł go w oczach pasterza tak wysoko, że zniknęła różnica wieku.

– Co on teraz mówi?

– On teraz mówi, że jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego, nie od kiedy stary Nick był tu ostatnim razem i zrobił coś podobnego owcom.

– Och, to pewnie był wilk albo coś w tym rodzaju.

– Miał nadzieję, że ostatni raz widział takie łotrostwo, ale on wrócił. Co stary Nick zrobił owcom? Adelia zapytała nagle, ostro:

– Co on im zrobił? – Potem dodała: – Jakim owcom? Kiedy? Ulf zadał pytanie i usłyszał odpowiedź.

– To było w roku wielkiej burzy.

– Na litość boską. Och, nieważne. Gdzie on położył resztki zwierząt?

Najpierw Adelia i Ulf zamiast łopat używali gałęzi, ale kreda okazała się za krucha, by dało się ją wydobywać większymi kawałami i szybko musieli zabrać się do kopania własnymi rękoma.

– Czego my szukamy? – zapytał Ulf, nie do końca wszystko rozumiejąc.

– Kości, chłopcze, kości. Czyichś, nie lisa, nie wilka, nie psa… Ktoś zaatakował te owce, tak on powiedział, prawda?

– Powiedział, że to stary Nick.

– To nie był żaden stary Nick. Rany były podobne, tak powiedział, prawda?

Twarz Ulfa spochmurniała, co znaczyło – już zaczynała to poznawać – że nie spodobał mu się przedstawiony przez pasterza opis ran.

A może on nie powinien w ogóle tego słuchać, pomyślała, ale teraz było już za późno.

– Kop dalej. W którym roku była ta wielka burza?

– W tym roku, kiedy zawaliła się dzwonnica u Świętego Ethela. Adelia westchnęła. W świecie Ulfa pory roku mijały niepostrzeżenie, dni urodzin niezauważone, upływ czasu znaczyły tylko jakieś niezwykłe wydarzenia.

– A jak dawno to było? – dopytywała się, a potem dodała jeszcze, chcąc naprowadzić chłopca na właściwy trop: – Jakoś tak w Gody?

– To nie były Gody, to było, jak zakwitły pierwiosnki. – Jednak spojrzenie na umazaną kredą twarz Adelii skłoniło Ulfa do wysilenia pamięci. – Minęło od tego czasu już sześć, z siedem Godów.

– Kop dalej. Sześć, siedem lat temu. Czyli to się stało, kiedy na Kręgu Wandlebury stała zagroda dla owiec. Stary Walt opowiadał, iż zamykał tam zwierzęta na noc. Przestał tak robić, kiedy pewnego ranka ujrzał wejście do niej wyłamane, a na trawie wokół zmasakrowane trupy zwierząt.

Przeor Gotfryd, kiedy o tym usłyszał, nie uwierzył w opowieść pasterza o diable. Powiedział, że to robota jakiegoś wilka, wysłał myśliwych.

Lecz Walt dobrze wiedział, że to wcale nie było zwierzę. Wilki nie robią czegoś takiego, nie robią tego w taki sposób. Wykopał jamę u dołu wzgórza, z dala od pastwisk, i zaniósł tam trupy, jeden po drugim, następnie pochował, aby „spoczywały w spokoju", jak oznajmił Ulfowi.

Jakiż człowiek miał tak wypaczoną duszę, aby poszlachtować biedne owce?

Tylko jeden. Dzięki Bogu, tylko jeden.

– No i mam. – Ulf odkrył podłużną czaszkę.

– Dobra robota. – Po swojej stronie dołu Adelia też wymacała palcami kości. – To są te zwierzęta, o które nam chodziło.

Stary Walt ułatwił im pracę. Starając się zapewnić spoczynek duchom owiec, ułożył zwłoki starannie w rzędy jak ciała poległych na polu bitwy.

Adelia wyciągnęła jedno z trucheł i usiadłszy, położyła sobie na kolanach, zadem w swoją stronę. Oczyściła z kredy. Musiała przeczekać kolejny deszczyk, zanim słońce poświeciło na tyle szczodrze, aby mogła obejrzeć szkielet.

– Ulf- powiedziała cicho – przyprowadź tu mistrza Szymona i Mansura.

Kości były czyste, nie oblepiała ich wełna, czyli leżały tutaj od dłuższego czasu. Ujrzała straszliwe obrażenia tam, gdzie u świni znajdowały się miednica i kość łonowa – ze wszystkich zwierząt tylko jej szkielet Adelia dobrze znała. Stary Walt miał rację. Żadnych śladów po zębach. To rany kłute.

Kiedy chłopiec odszedł, sięgnęła po swój mieszek, rozluźniła rzemień, wyjęła małą, podróżną tabliczkę, bez której nigdzie się nie ruszała, i zaczęła na niej notować.

Rysy na kościach, takie same jak u dzieci. Może zadane innym ostrzem, ale bardzo podobnym, topornie ociosanym niczym końcówka płaskiego kawałka drewna, zastrugana w szpic.

Jaka to, do licha, broń? Z pewnością nie zrobiono jej z drewna. To także nie stalowe ostrze, raczej też nie żelazne, zbyt szerokie. Jednak ostre, niesłychanie ostre – kręgosłup zwierzęcia został przecięty.

Czy właśnie tu przerażająca, cielesna żądza owego mordercy ujawniła się po raz pierwszy? W stosunku do bezbronnych zwierząt? Ten zbrodniarz zawsze atakuje bezbronnych.

Ale skąd przerwa, sześć, siedem lat, aż do zeszłego roku? Żądzy takich jak ta z pewnością nie można powstrzymywać zbyt długo. Przypuszczalnie więc ich nie hamował. Gdzie indziej z pewnością też ginęły zwierzęta, a ich śmiercią obciążano wilka. A kiedy zwierzęta przestały mu wystarczać? Kiedy postanowił dobrać się do dzieci? Czy święty Piotruś był pierwszy?

Wyjechał, pomyślała. Szakal zawsze pozostanie szakalem. Były inne śmierci, w innych okolicach, ale to wzgórze stanowiło jego ulubione miejsce zabijania. To tu właśnie tańczył. Nie było go, ale teraz wrócił.

Ostrożnie zamknęła tabliczkę, chroniąc ją przed deszczem, położyła truchło przed sobą, tak by móc sięgnąć do jamy po więcej kości.

Usłyszała, że ktoś życzy jej dobrego dnia.

On wrócił.

Przez chwilę siedziała bardzo cicho, potem przekręciła się, niezręcznie, odsłaniając. Dłonie położyła na szkieletach w jamie, tak aby podeprzeć górę ciała i chronić się przed upadkiem na szczyt stosu gnatów.

– Znowu rozmawiasz z kośćmi, pani? – z zaciekawieniem spytał poborca podatków. – Co ci powiedziały? Bee?

Adelia dostrzegła, że spódnica podwinęła jej się do góry, ukazując sporo gołej nogi, a ona nie ma jak jej zsunąć.

Sir Rowley pochylił się, złapał medyczkę pod pachy i uniósł jak lalkę.

– Niczym Łazarz, prosto z grobu – oznajmił. – Jest nawet grobowy pył.

Zaczął ją otrzepywać, wzbijając chmury ostro pachnącej kredy. Odepchnęła jego dłoń, już nie wystraszona, lecz wściekła, bardzo wściekła.

– Co ty tutaj robisz, panie?

– Przechadzam się, dla zdrowia. Powinnaś mnie pochwalić. Aż promieniował zdrowiem i dobrym humorem. W owym szarym krajobrazie stanowił najbardziej wyróżniający się element – miał rumiane policzki oraz czerwony płaszcz. Przypominał przerośniętego drozda. Zdjął czapkę, kłaniając się przed medyczką, równocześnie podniósł jej tabliczkę z notatkami. Czyniąc to niby niezdarnie, otworzył ją i jakby przypadkiem odsłonił przed swoimi oczyma zapiski.

Genialne. Nachylił się, by zerknąć na szkielety. Powoli się rozprostował.

– Kiedy to zrobiono?

– Sześć albo siedem lat temu – odparła.

Czy to byłeś ty, pomyślała. Czy za tymi wesołymi niebieskimi oczami kryje się szaleństwo?

– A zatem on zaczął od owiec – powiedział.

– Tak. Bystry umysł? A może spryt nakazujący udawać, świadomość, że ona i tak coś właśnie odkryła?

Miał napięte mięśnie szczęk. Teraz stał przed nią ktoś inny, już nie ten dobrotliwy człowiek. Adelii zdało się, że jakby wyszczuplał.

Deszcz się nasilił. Ani śladu Szymona albo Mansura.

Nagle poborca podatków złapał ją za ramię i pociągnął za sobą. Stróż, który wcześniej w ogóle nie ostrzegł o nadejściu tego człowieka, teraz wesoło podreptał za nimi. Medyczka wiedziała, że powinna się bać, ale tym, co teraz czuła, była wściekłość.

Zatrzymali się pod sklepieniem z bukowych konarów, gdzie Picot nią potrząsnął.

– Czemu za każdym razem wyprzedzasz mnie o krok? Kim ty jesteś, kobieto?

Była Wezuwią Adelią Rachelą Ortese Aguilar i poczuła się dotknięta.

– Jestem medyczką z Salerno, a ty jesteś mi winien szacunek. Spojrzał na swoje wielkie dłonie, zaciśnięte na ramionach Adelii, puścił ją.

– Proszę o wybaczenie, pani. Spróbował się uśmiechnąć.

– To nie wystarczy, prawda?

Zdjął swój płaszcz, ostrożnie położył go u stóp drzewa i zaprosił Adelię, aby na nim spoczęła. Chętnie to zrobiła. Wciąż jeszcze trzęsły jej się nogi. Usiadł obok niej.

– Ale, jak widzisz, pani – zaczął spokojnie tłumaczyć – mnie szczególnie zależy na odnalezieniu tego zabójcy. Choć za każdym razem, kiedy idę za nicią wiodącą mnie w głąb labiryntu tego, nie znajduję Minotaura, lecz Ariadnę.

I Ariadna znajduje ciebie, pomyślała.

– Mogę zapytać, jaka nić poprowadziła cię tu dzisiaj? – zapytała.

Stróż oparł łapę o pień drzewa, a potem usadowił się na wolnym kawałku płaszcza.

– Och tak – powiedział sir Rowley. – Łatwo to wyjaśnić. Byłaś pani, na tyle dobra, aby powierzyć mi spisywanie historii tych biednych kości, z którymi rozmawiałaś w chacie pustelniczki, historii o ich przeniesieniu z kredy na muł. Chwila zastanowienia pozwoliła dociec nawet, kiedy to przeniesienie miało miejsce. – Spojrzał na nią. – Jak mniemam, twoi towarzysze przeszukują wzgórze?

Przytaknęła.

– Nic nie znajdą. Wiem to dobrze, bo sam przeczesywałem to wszystko przez ostatnie dwa wieczory i wierz mi, o pani, nie jest to miejsce odpowiednie, aby przebywać tu, kiedy zapadnie zmrok.

Walnął pięścią w rozciągnięty między nimi płaszcz. Adelia aż podskoczyła, zaś Stróż uniósł ślepia.

– Ale to stało się tutaj, na rany boskie. Tutaj wiedzie trop Minotaura. Powiedzieli nam o tym ci biedni młodziankowie.

Popatrzył na swoją dłoń, jakby widział ją po raz pierwszy, rozprostował palce.

– A zatem przeprosiłem lorda szeryfa i przyjechałem tutaj przyjrzeć się wszystkiemu raz jeszcze. I co znalazłem? Panią medyk, słuchającą kolejnych kości. I teraz wiesz już wszystko.

Znowu poweselał.

Kiedy mówił, ulewa zaczęła słabnąć, pokazało się słońce. On jest jak ta pogoda, pomyślała Adelia. A ja nie wiem wszystkiego.

– Lubisz jujubę, panie? – spytała.

– Uwielbiam, pani. Dlaczego pytasz? Chcesz mnie poczęstować?

– Nie.

– Och. Popatrzył na nią tak, jakby jego umysłu nie powinno się już dłużej niepokoić, a potem odezwał się, mówiąc powoli i życzliwym głosem:

– Może opowiesz mi, pani, kto posłał ciebie i twoich towarzyszy, abyście prowadzili to śledztwo?

– Król Sycylii – odparła. Ostrożnie pokiwał głową.

– Król Sycylii. Zaczęła się śmiać. Przecież równie dobrze mogłaby to być królowa

Saby albo cesarz chiński. On i tak nie rozpozna prawdy, albowiem nie ma tego we zwyczaju. Pomyśli, że jestem szalona.

A kiedy się śmiała, promienie słońca przeniknęły młode bukowe listki i światło padło na nią niczym deszcz świeżo wybitych, miedzianych pensów.

Twarz poborcy zmieniła się tak, że Adelia ucichła i odwróciła wzrok.

– Wracaj do domu, pani – powiedział. – Wracaj do Salerno. Teraz zobaczyła Ulfa prowadzącego ku nim Szymona i Mansura od strony mogiły owiec.

Poborca podatków znowu przybrał pozę pełną powagi. Witam, witam zacnych panów. To ty, panie, pomagałeś naszej łaskawej pani medyk, kiedy oglądała zwłoki tamtych biednych dzieci… Tak jak on podejrzewał, że właśnie to wzgórze jest miejscem… Przeszukiwał je, ale nic nie znalazł… Czy oni, cała czwórka, nie podzieliliby się zdobytą wiedzą, aby doprowadzić tego demona przed oblicze sprawiedliwości…

Adelia odsunęła się, chcąc dołączyć do Ulfa, który uderzał się czapką po nodze, starając strzepać krople deszczu. Pomachał nią w stronę Picota.

– Nie lubię go.

Sir Rowley, w roztargnieniu, pomyślała, że później tego żałował, głaskał psi łeb, wciskający mu się na kolana.

Ulf zaburczał z niesmakiem.

– Myślisz, że to ten sam załatwił owce? – spytał później. – Tak jak Harolda i resztę?

– Tak – odparła – To była podobna broń. Chłopak się zastanowił.

– Jak myślisz, gdzie on zabijał, jak go tu nie było…? Mądre pytanie. Adelia zadała je sobie od razu na samym początku.

To było także pytanie, które powinien zadać poborca podatków. A tego nie zrobił.

Bo on wie, pomyślała.

Szymon z Neapolu, jadąc z powrotem do miasta, wozem, niczym porządny aptekarz po dniu spędzonym na zbieraniu ziół, wyraził swoje zadowolenie z połączenia sił z sir Rowleyem Picotem.

– Bystry umysł jak na kogoś jego postury, nie znam bystrzejszego. W najwyższym stopniu zainteresował się znaczeniem, które przypisaliśmy zjawieniu się ciała świętego Piotrusia akurat na trawniku Chaima, a jako że ma dostęp do rachunków hrabstwa, obiecał pomóc mi w odkryciu, kto był winien Chaimowi pieniądze. A zatem on i Mansur zamierzają zbadać arabskie statki kupieckie i zobaczyć, który z nich przewozi jujubę.

– Na Boga! – zakrzyknęła Adelia. – O wszystkim mu powiedziałeś?

– Prawie o wszystkim – uśmiechnął się, widząc jej irytację. – Moja droga pani medyk, jeśli on jest zabójcą, to i tak już wszystko wie.

– Jeśli on jest zabójcą, to wie, że jesteśmy coraz bliżej. Wie wystarczająco dużo, aby nas zwieść. Kazał mi wracać do Salerno.

– Tak, zaiste. Martwi się o ciebie. „To nie jest sprawa dla kobiety", powiedział mi. „Czy ty chcesz, żeby ją zamordowano we własnym łóżku?" – Szymon puścił do niej oko. Miał dobry humor. – Ciekawe, dlaczego zawsze mają nas mordować w naszych łóżkach? Nigdy nie morduje się nas przy śniadaniu. Albo w kąpieli.

– Och, przestań. Nie ufam temu człowiekowi.

– Ja ufam, a mam spore doświadczenie z ludźmi.

– On mnie wyprowadza z równowagi. Szymon mrugnął do Mansura.

– W tym też duże doświadczenie z kobietami. Myślę, że on jej się podoba.

– A czy on powiedział ci, że był krzyżowcem? – z furią rzuciła Adelia.

– Nie – odwrócił się do niej, teraz śmiertelnie poważny. – Nie, tego mi nie mówił.

– Był nim.