174336.fb2 M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Rozdział 7

Na szarej tablicy widniał niebieski napis: „Poradnictwo przedporodowe”. Usłyszała, że w pokoju dzwoni telefon i znieruchomiała z ręką na klamce, wsłuchując się w szmer głosu za zamkniętymi drzwiami.

Zaczerpnęła głęboko powietrza i weszła do środka.

Recepcjonistka jej nie dostrzegła, przynajmniej z początku; była zajęta rozmową przez telefon. Molly przystanęła przed biurkiem, czekając, aż ktoś raczy ją zauważyć. Bała się przerwać tej zapracowanej kobiecie. W końcu recepcjonistka podniosła wzrok i spytała:

– Czym mogę służyć?

– Eee… Miałam tu z kimś porozmawiać…

– Pani Picker?

– Tak. – Molly z ulgą kiwnęła głową. A więc jej oczekiwali. – To ja.

Kobieta uśmiechnęła się, a właściwie posłała jej coś w rodzaju uśmieszku, który wykwita na ustach i na ustach gaśnie.

– Mam na imię Linda, rozmawiałyśmy przez telefon. Przejdźmy do tamtego pokoju, dobrze?

Molly rozejrzała się niepewnie.

– Nie ma tu pielęgniarki? Nie muszę przedtem… No, wie pani, zrobić siusiu do butelki, czy coś w tym stylu?

– Nie, dzisiaj tylko porozmawiamy. A toaleta jest w poczekalni, w każdej chwili może z niej pani skorzystać.

– Nie, jakoś wytrzymam.

Weszła za nią do sąsiedniego pomieszczenia. Był to mały gabinet z biurkiem i dwoma krzesłami. Na ścianie wisiał olbrzymi plakat, przedstawiający poprzeczny przekrój brzucha ciężarnej kobiety, tak że widać było spoczywające w łonie dziecko; miało zamknięte oczy – pewnie spało – i podkurczone rączki i nóżki. Na biurku stał plastikowy model macicy, trójwymiarowa układanka, którą można było rozebrać na poszczególne warstwy, by zademonstrować prawidłowe ułożenie dziecka w brzuchu matki. Leżał tam również duży album, otwarty na zdjęciu pustego wózka – Molly uznała, że to trochę dziwne.

– Proszę usiąść – powiedziała Linda. – Napije się pani herbaty? A może soku jabłkowego?

– Nie, dziękuję.

– Na pewno? To naprawdę żaden kłopot.

– Nie, nie chce mi się pić.

Linda usiadła dokładnie naprzeciwko niej. Uśmiechała się teraz z wyraźnym zatroskaniem. Miała jasnoniebieskie oczy, które przy oszczędnym makijażu byłyby całkiem ładne, gdyby nie spoglądały z twarzy tak nijakiej i posępnej. Molly czuła się przy niej bardzo nieswojo, a Linda nie miała w sobie absolutnie nic, co by ją rozluźniło. Trudno, żeby dopomógł jej w tym widok trwałej, w której rozmówczyni wyglądała jak gospodyni domowa z prowincji, albo sukienka z wysoką stójką czy wąskie, mocno zaciśnięte usta. Różniły się od siebie tak bardzo, że Linda mogłaby pochodzić z innej planety. Molly wyczuła, że i jej rozmówczyni dostrzega tę różnicę: kryło się to w jej sposobie siedzenia, sztywno wyprostowanych ramionach, kościstych dłoniach splecionych na biurku. Nagle stwierdziła, że musi, że po prostu musi obciągnąć spódniczkę i skrzyżować ręce na piersi. Odczuła też coś, czego nie doświadczyła od bardzo dawna.

Czuła, że się wstydzi.

– A teraz – zagaiła Linda – proszę mi opowiedzieć o swojej sytuacji.

– O mojej… sytuacji?

– Powiedziała pani przez telefon, że jest pani w ciąży. Czy ma pani objawy?

– Tak. Chyba tak.

– Może mi pani powiedzieć jakie?

– No… – Molly spojrzała w dół. Spódniczka podjechała jej do pół uda. Dziewczyna niespokojnie poruszyła się na krześle. – Rano wymiotuję. Na okrągło siusiam. I od jakiegoś czasu nie mam miesiączki.

– Od kiedy nie ma pani okresu? Molly wzruszyła ramionami.

– Nie jestem pewna. Ostatni miałam chyba w maju.

– To ponad cztery miesiące temu. Nie martwiła się pani, że tak bardzo się opóźnia?

– Bo ja wiem… Jakoś tego nie śledziłam. A potem złapałam grypę żołądkową i myślałam, że spóźnia się, bo zachorowałam. No i chyba nie chciałam się nad tym zastanawiać. Nad tym, co to znaczy. Wie pani, jak to jest.

Linda najwyraźniej nie wiedziała. Po prostu patrzyła na nią swoimi małymi oczkami.

– Jest pani mężatką?

Zaskoczona Molly parsknęła śmiechem.

– Nie, proszę pani.

– Ale uprawiała pani… seks. – Słowo to zabrzmiało jak zduszone chrząknięcie.

Molly znowu poruszyła się na krześle.

– No, tak – odrzekła. – Uprawiałam.

– Bez zabezpieczenia?

– Pyta pani o gumki? Nie, o gumkach to ja pamiętam, ale… Ale chyba miałam małą wpadkę.

Linda odchrząknęła.

– Molly, czy wie pani, jak teraz wygląda pani dziecko? Molly pokręciła głową.

– Ale rozumie pani, że tam, w brzuchu, nosi pani dziecko, prawda? – Podsunęła jej album, przerzuciła kilka kartek i wskazała zdjęcie dziecka zwiniętego w kłębuszek. – Tak wygląda czteromiesięczny płód. Ma buzię, rączki i stopki. Widzi pani, że jest już w pełni ukształtowany? To prawdziwe dziecko. Czyż nie jest piękne?

Molly zaszurała nogami.

– Zdecydowała się już pani na imię? Nie sądzi pani, że trzeba je jakoś nazwać? Kiedy zacznie się poruszać, a już wkrótce to pani poczuje, nie może pani mówić do niego „hej, ty”. Zna pani imię jego ojca?

– Nie.

– Jak w takim razie ma na imię pani tato? Molly przełknęła ślinę.

– William – szepnęła. – Tato ma na imię William.

– Bardzo ładnie! Może nazwie go pani Willie? Oczywiście, jeśli okaże się, że to dziewczynka, imię trzeba będzie zmienić. – Uśmiechnęła się do niej. – Jest tyle pięknych imion dla dziewcząt. Mogłaby pani nadać jej swoje…

Molly spojrzała na nią oszołomiona.

– Dlaczego pani mi to robi? – spytała cicho.

– Co takiego?

– Próbuje pani…

– Próbuję dać ci szansę, Molly. Jedyną szansę. Nosisz w sobie dziecko. Czteromiesięczny płód. Dobry Pan obarczył cię świętą odpowiedzialnością.

– Ale to nie dobry Pan mnie zerżnął. Kobieta aż sapnęła, położyła rękę na ustach. Molly znów poruszyła się na krześle.

– Chyba już sobie pójdę…

– Nie, nie. Próbuję tylko przedstawić ci możliwości, wszystkie możliwości. Masz wybór, Molly, nie wierz tym, którzy mówią inaczej. Możesz dać temu dziecku życie. Mały Willie może dzięki tobie żyć.

– Proszę go tak nie nazywać. – Molly wstała. Linda też.

– On ma imię. To człowiek. Mogę skontaktować cię z agencją adopcyjną. Są ludzie, którzy tego dziecka pragną, czekają na nie tysiące rodzin. Czas pomyśleć o kimś innym prócz siebie.

– Muszę myśleć o sobie – szepnęła Molly. – Bo nikt inny o mnie nie myśli.

Wyszła z biura na ulicę.

W budce telefonicznej znalazła książkę z bostońskimi numerami, wśród nich kliniki świadomego macierzyństwa, ale z adresem na drugim końcu miasta.

Muszę myśleć o sobie. Bo nikt inny o mnie nie myśli. I nigdy nie myślał.

Pojechała autobusem i po dwóch przesiadkach znalazła się o jedną ulicę od celu wyprawy.

Na chodniku falował tłum. Ludzie coś skandowali, ale słów nie rozumiała. Słyszała tylko pulsujący rytmicznie, hałaśliwy chór głosów. Z boku stali dwaj policjanci z założonymi rękami. Wyraźnie się nudzili.

Molly przystanęła, niepewna, czy podejść bliżej, czy nie. Raptem tłum skupił uwagę na samochodzie, który zaparkował przy krawężniku. W tej samej chwili z gmachu wyszły spiesznie dwie kobiety. Przebiły się buńczucznie przez tłum i zatrzymały przy samochodzie, pomogły wysiąść wystraszonej kobiecie i, otoczywszy ją kręgiem ramion, ruszyły z powrotem ku drzwiom.

Do akcji wkroczyli znudzeni policjanci. Przepychali się przez gąszcz ludzi, torując drogę idącym.

– Oto co robią tu z dziećmi! – wrzasnął jakiś mężczyzna i cisnął na chodnik słój.

Rozprysło się szkło, a na beton chlusnęła krew, struga szokująco szkarłatnej krwi.

– Dzieciobójcy! – skandował tłum. – Dzieciobójcy! Dzieciobójcy!

Trzy kobiety pochyliły głowy i na oślep szły za policjantami. Po chwili były już na schodach. Trzasnęły drzwi.

Molly poczuła, że ktoś szarpie ją za rękaw – jakiś mężczyzna wetknął jej do ręki broszurę.

– Przyłącz się do naszej krucjaty, siostro!

Molly spojrzała na broszurę. Widniało na niej zdjęcie uśmiechniętego dziecka z miękkimi, jaśniutkimi włosami. I napis: Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.

– Potrzebujemy nowych żołnierzy – dodał mężczyzna. – To jedyny sposób na pokonanie szatana. Chętnie cię wśród nas powitamy. – Wyciągnął do niej rękę, z dłonią jak u kościotrupa.

Molly wybuchnęła płaczem i uciekła.

Autobusem wróciła do swojej dzielnicy.

Kiedy weszła na schody, zegarek wskazywał piątą. Była tak zmęczona, że ledwo powłóczyła nogami i z trudem pokonała ostatnie piętro.

Padła na łóżko, a za chwilę do pokoju wtargnął Romy.

– Gdzie byłaś? – warknął.

– Na spacerze. Kopnął łóżko.

– Dorabiasz na boku, co? Mam na ciebie oko, wiem, gdzie łazisz.

– Daj mi spokój. Chce mi się spać.

– Puszczasz się? Gadaj, pieprzysz się na lewo?

– Wyjdź! Precz stąd! – Zepchnęła go nogą z łóżka.

Błąd. Romy wykręcił jej rękę. Zrobił to tak mocno i gwałtownie, że omal nie trzasnęły jej kości.

– Przestań! – krzyknęła. – Złamiesz mi…

– Zapominasz, kim jesteś, Molly Dolly. Zapominasz, z kim masz do czynienia. Nie lubię, jak znikasz, nie mówisz, dokąd wychodzisz.

– Puszczaj. Proszę cię, Romy, to boli!

Mruknął coś z odrazą i wreszcie ją puścił. Podszedł do starego trzcinowego stolika, gdzie zostawiła torebkę. Chwycił ją i opróżnił na podłogę. Z portmonetki wyjął jedenaście dolarów, wszystkie pieniądze, jakie miała. Jeśli chodziła na lewiznę, marnie jej płacili. Wkładając pieniądze do kieszeni, zobaczył broszurę, tę ze zdjęciem blond bobaska na okładce.

Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.

Podniósł ją i wybuchnął śmiechem.

– Co to za gówno?

– Takie tam…

– Skąd to masz? Wzruszyła ramionami.

– Od jakiegoś faceta.

– Od kogo?

– Nie wiem, jak się nazywa. Przechodziłam koło kliniki położniczej. Na ulicy stała banda wariatów. Wrzeszczeli coś i popychali ludzi.

– Coś ty robiła koło kliniki?

– Nic. Nic nie robiłam.

Podszedł do łóżka i gwałtownie chwycił ją za podbródek.

– Chyba nie zrobiłaś czegoś bez mojej wiedzy? – spytał cicho.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Nikt nie ma prawa dotknąć cię bez mojej zgody, jasne? – Wbił palce w jej twarz i wtedy się przestraszyła. Mówił cicho, a kiedy mówił cicho, był zły. Widziała sińce na twarzach innych dziewcząt. Widziała krwawe dziury zamiast zębów. – Myślałem, że wyjaśniliśmy to sobie już dawno. Nacisk palców stawał się nie do zniesienia.

– Tak – szepnęła. – Tak, ja tylko… – Zamknęła oczy, przygotowując się na cios. – Zawaliłam, Romy. Chyba jestem w ciąży.

Ku jej zdziwieniu cios nie padł. Romy puścił ją i chyba zachichotał. Nie miała odwagi na niego spojrzeć i z pokorą schyliła głowę.

– Nie mam pojęcia, jak to się stało – dodała. – Bałam się ci o tym powiedzieć. Pomyślałam, że sama to jakoś załatwię. Wtedy nie musiałabym nic ci mówić.

Ręka opadła na jej głowę – o dziwo, bardzo łagodnie. Niemal pieszczotliwie.

– Wiesz, że nie tak to załatwiamy. Wiesz, że o ciebie dbam. Musisz nauczyć się mi ufać, Molly Dolly. Musisz nauczyć się mi zwierzać. – Musnął palcami jej policzek. – Znam takiego jednego lekarza.

Molly zesztywniała.

– Zajmę się tym tak samo, jak zajmuję się wszystkim innym. Dlatego nie rób nic na własną rękę. Dotarło?

Kiwnęła głową.

Kiedy wyszedł, powoli rozprostowała kończyny i głęboko westchnęła. Tym razem jakoś się wywinęła. Dopiero teraz, po awanturze, zdała sobie sprawę, że niewiele brakowało, a straszliwie by oberwała. Z Romym zadzierały tylko te, które nie szanowały własnych zębów.

Znów zgłodniała, ostatnio ciągle była głodna. Sięgnęła pod łóżko po fritosy, ale przypomniała sobie, że rano wykończyła całą paczkę. Wstała i zaczęła buszować po pokoju, szukając czegoś do zjedzenia.

Jej wzrok padł na zdjęcie bobasa na broszurze; leżała na podłodze, tam gdzie rzucił ją Romy.

Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.

Podniosła ją i przyjrzała się buzi dziecka. Czy to dziewczynka, czy chłopiec? Nie umiała powiedzieć. Nie znała się na dzieciach, nie widywała ich od lat, odkąd sama była dzieckiem. Jak przez mgłę przypominała sobie tylko, że kiedyś trzymała na kolanach Lily, młodszą siostrę. Pamiętała chrzęst majteczek z tworzywa na jej pieluszce, słodki zapach zasypanej pudrem skóry. I to, że Lily nie miała szyi, tylko mały, miękki garb między ramionkami.

Położyła się i dotknęła brzucha, jędrnego, twardego jak pomarańcza. Przed oczyma stanęło jej zdjęcie z albumu Lindy: fotografia dziecka z całkowicie ukształtowanymi paluszkami i stopkami. Kieszonkowego malca, który zmieściłby się w jednej dłoni.

Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.

Zamknęła oczy i pomyślała: A co ze mną, Boże? O mnie zapomniałeś.

Toby ściągnęła rękawiczki i wrzuciła je do kosza.

– Już po wszystkim. Będziesz miał co pokazywać kolegom. Chłopak zebrał się na odwagę i spojrzał na swój łokieć. Gdy Toby zszywała ranę, zacisnął powieki, nawet nie próbował zerkać. Teraz patrzył zdziwiony na niebieską plastikową nić.

– O rany… Ile szwów?

– Pięć.

– To dużo?

– O pięć za dużo. Może lepiej odstaw deskorolkę, co?

– Nie, przyłatwiłem się inaczej. – Usiadł, zsunął się ze stołu i natychmiast się zachwiał.

– No proszę. – Maudeen podtrzymała go pod pachy i pomogła mu usiąść na krześle. – Za szybko się wstało, panie kolego. – Wepchnęła mu głowę między kolana, spojrzała na Toby i wywróciła oczami. Te nastolatki! Chwalą się tylko, a słabe to jak muchy. Ten bohater wmaszeruje jutro do szkoły, dumnie wymachując ręką, by pokazać wszystkim nową bitewną ranę. Nie będzie zawracał sobie głowy szczegółami i na pewno nie wspomni, że omal nie zemdlał w ramionach pielęgniarki.

Zaterkotał interkom. Dzwoniła Val.

– Pani doktor, reanimacja na drugim zachodnim!

Toby zerwała się na równe nogi.

– Już lecę.

Minąwszy windę, wbiegła na schody. Wiedziała, że szybciej dotrze tam piechotą.

Na drugim piętrze skręciła do skrzydła zachodniego i, widząc pielęgniarkę pchającą przez drzwi wózek reanimacyjny, wpadła za nią do sali.

Przy łóżku stały już dwie pielęgniarki oddziałowe. Jedna trzymała maskę przy twarzy pacjenta i pompowała tlen, druga robiła masaż serca. Pielęgniarka z wózkiem wyszarpnęła kable i przyłożyła elektrody EKG do piersi pacjenta.

– Co się stało? – rzuciła Toby.

– Kiedy go znalazłam, miał drgawki – odpowiedziała pielęgniarka zajęta masażem serca. – Potem zwiotczał i… przestał oddychać – mówiła rytmicznie, w tempie nachylania się i ugniatania klatki piersiowej. – Doktor Wallenberg… już tu jedzie.

Wallenberg? Toby spojrzała na głowę chorego. Nie rozpoznała go, ponieważ miał na twarzy maskę tlenową, ale teraz…

– Czy to pan Parmenter?

– Niedomaga od kilku dni. Dziś rano chciałam przenieść go na OIOM.

Toby przecisnęła się bliżej wezgłowia.

– Szybciej z tymi przewodami. Zajmę się oddechem. Rurka numer siedem.

Pielęgniarka podała jej laryngoskop i rozerwała opakowanie rurki intubacyjnej. Toby przykucnęła przy głowie pacjenta.

– Dobra, do roboty.

Zdjęto maskę. Toby odchyliła Parmenterowi głowę i wsunęła mu do ust laryngoskop. Błyskawicznie zlokalizowała struny głosowe i wprowadziła plastikową rurkę. Podłączono przewody i wznowiono pompowanie tlenu.

– Mam zapis – zawołała pielęgniarka zajmująca się przewoźnym EKG. – Wygląda na migotanie.

– Defibrylator! – rzuciła Toby. – Sto dżuli. I bolus lidokainy, sto miligramów.

Wydawała za dużo poleceń naraz i pielęgniarka sprawiała wrażenie zagubionej. W izbie każde zadanie wykonano by w mgnieniu oka, lekarz nie musiałby mówić ani słowa. Toby żałowała, że nie zabrała ze sobą Maudeen.

Chwyciła elektrody i przyłożyła do klatki piersiowej pacjenta.

– Cofnąć się! – rzuciła i włączyła prąd.

Przez ciało Angusa Parmentera popłynęło sto dżuli.

Wszystkie utkwiły wzrok w ekranie monitora.

Linia rytmu pracy serca wystrzeliła w górę, opadła, a po chwili… mignął na niej jasny punkcik, stromy szczyt zespołu QRS. Potem następny. I jeszcze jeden.

– Tak! – sapnęła Toby. Ujęła pacjenta za rękę i natychmiast wyczuła puls. Był słaby, ale był. – Niech ktoś zadzwoni na OIOM, trzeba go tam przewieźć.

– Jest ciśnienie. Osiemdziesiąt pięć…

– Możemy pobrać elektrolity? Podajcie mi strzykawkę do pobierania krwi na gazy.

– Proszę, pani doktor.

Toby zdjęła nasadkę z igły. Nie tracąc czasu na poszukiwanie tętnicy promieniowej, od razu wkłuła się pod kątem w udową. Trafiła bez pudła, czego dowodem była struga jasnoczerwonej krwi w strzykawce. Pobrała trzy centymetry sześcienne i podała strzykawkę pielęgniarce.

– Dobrze, w porządku. – Uciskając tętnicę, głęboko odetchnęła. Pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku, by spokojnie ocenić sytuację. Pacjent oddychał, miał wyczuwalne tętno i dobre ciśnienie – jakoś sobie poradziły. Teraz mogła zadać pytanie najważniejsze: dlaczego się załamał?

– Mówiła pani, że miał drgawki? – spytała.

– Tak, to był atak konwulsji – odrzekła pielęgniarka. – O dziesiątej roznosiłam lekarstwa i zobaczyłam, że ręka mu dygocze. No i nie reagował na bodźce. W razie potrzeby mamy podawać mu dożylnie valium i właśnie szykowałam strzykawkę, kiedy przestał oddychać.

– Valium? Wallenberg zaordynował valium?

– Tak, na te ataki.

– Dużo ich miał?

– Odkąd do nas trafił? Może sześć. Średnio raz dziennie.

Zwykle ma drgawki prawej ręki. I nie jest w stanie utrzymać równowagi.

Toby zmarszczyła czoło. Nagle przed oczyma stanął jej Harry Slotkin, jego dygocząca noga.

– Jaką diagnozę postawili? Wiedzą już, co mu jest?

– Ciągle nad tym pracują. Ściągnęli nawet neurologa, ale chyba nic jeszcze nie wykrył.

– Pacjent jest tu od tygodnia, a oni nie potrafią nic ustalić?

– Nie wiem, mnie nic nie mówili. – Pielęgniarka spojrzała na koleżanki, które jednocześnie pokręciły głowami.

Usłyszały go, zanim zdały sobie sprawę, że wszedł do sali.

– Co z nim? – rzucił. – Utrzymałyście go?

Toby się odwróciła. Wallenberg. Spotkali się wzrokiem i przez ułamek sekundy widziała w jego oczach wyraźne zdumienie. Zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.

– Miał migotanie komór – odparła. – Poprzedzone drgawkami i zatrzymaniem oddechu. Zastosowałyśmy defibrylację i przywróciłyśmy rytm zatokowy. Czekamy, aż przygotują łóżko na OIOM-ie.

Wallenberg kiwnął głową i automatycznie sięgnął po kartę choroby. Czyżby unikał jej wzroku? Obserwowała go, jak przerzuca kartki, mimowolnie podziwiając jego opanowanie. Jego elegancję. Nie odstawał mu ani jeden włosek na głowie, na białym fartuchu nie było ani jednej zmarszczki. Ubrana w zbyt obszerny fartuch, Toby poczuła się nagle tak, jakby wywleczono ją z kosza na brudną bieliznę.

– Słyszałam, że miał już kilka takich ataków – dodała. – To udar?

– Nie jesteśmy pewni. EEG tego nie potwierdza. – Wallenberg odłożył kartę i spojrzał na monitor, który pokazywał normalny rytm zatokowy. – Wygląda na to, że sytuacja jest opanowana. Resztą zajmę się sam. Dziękuję, pani doktor.

– Czy wykluczył pan toksyny? Czynniki zakaźne?

– Poprosiliśmy o konsultację neurologa.

– Czy badał go pod tym kątem?

Wallenberg posłał jej zdziwione spojrzenie. – Dlaczego?

– Ponieważ Harry Slotkin miał identyczne objawy. Drgawki ogniskowe, ostre stany splątania…

– U pacjentów z tej grupy wiekowej ostre stany splątania występują dość często, pani doktor. To nie katar, tego nie można złapać.

– Ale obaj mieszkali w Brant Hill. Obaj przedstawiali ten sam obraz kliniczny. Może powodem jest jakaś toksyna…

– Jaka toksyna, pani doktor? Może pani mówić konkretniej?

– Nie, ale neurolog mógłby to ustalić.

– Mamy tu neurologa.

– No i? Wie, co mu jest?

– A pani, pani doktor?

Umilkła, zdumiona wrogim tonem jego głosu. Spojrzała na pielęgniarki. Skwapliwie unikały jej wzroku.

– Pani doktor? – W drzwiach pojawiła się głowa pielęgniarki pomocniczej. – Izba na linii. Mają pacjenta z bólem głowy.

– Już idę. – Toby spojrzała na Wallenberga, ale on już nałożył słuchawki, skutecznie ucinając dalszą dyskusję. Sfrustrowana wyszła z sali.

Schodząc do izby, powtarzała sobie, że Angus Parmenter nie jest jej pacjentem, że to nie jej problem. Że Wallenberg jest geriatrą i na pewno ma lepsze kwalifikacje niż ona.

Mimo to sprawa ta nie dawała jej spokoju.

Przez następnych dziesięć godzin harowała w izbie, odbierając paradę chorób, bólów w piersi, bólów brzucha i dzieci z gorączką. Ilekroć jednak zdarzyła się jej chwila spokoju, wracała myślą do Angusa Parmentera.

I do Harry’ego Slotkina, którego do tej pory nie odnaleziono. Zniknął przed z górą trzema tygodniami. Poprzedniej nocy temperatura spadła poniżej zera i Toby z trwogą wyobrażała sobie, jak musi czuć się człowiek wędrujący nago w takim zimnie. Wiedziała, że tylko się zadręcza, że znowu wymierza sobie karę. Harry Slotkin nie cierpiał na mrozie. Harry Slotkin niemal na pewno już nie żył.

O świcie, kiedy poczekalnia wreszcie opustoszała, Toby weszła do pokoju lekarzy. Za biurkiem wisiała półka z książkami medycznymi. Przesunęła po nich palcem i wyjęła podręcznik neurologii. W indeksie odszukała hasło „splątanie”. Występowało przy nim co najmniej dwadzieścia odsyłaczy do przeróżnych chorób, od gorączki poczynając aż po delirium tremens. Popatrzyła na spis treści. Splątanie metaboliczne. Zakaźne. Zwyrodnieniowe. Neoplastyczne. Wrodzone.

Doszła do wniosku, że „splątanie” jest określeniem za szerokim; potrzebowała czegoś konkretniejszego, oznak fizycznych lub wyników badań laboratoryjnych, które umożliwiłyby właściwą diagnozę. Znowu przypomniała sobie Harry’ego Slotkina, jego drgającą nogę. Przypomniała sobie również słowa pielęgniarki o dygoczącej ręce Angusa Parmentera. Udar? Wallenberg twierdzi, że EEG udar wykluczyło.

Zamknęła książkę i z jękiem wstała. Musiała przejrzeć kartę choroby Parmentera. Może tam znajdzie wyniki badań laboratoryjnych, które odbiegają od normy, lub dane kliniczne, na które nikt dotąd nie zwrócił uwagi.

Siódma rano. Dyżur wreszcie dobiegł końca.

Wjechała windą na czwarte piętro, na oddział intensywnej opieki medycznej. Na stanowisku pielęgniarek stało siedem monitorów EKG. Siedząca przed nimi dyżurna wpatrywała się w ekrany jak zahipnotyzowana.

– Gdzie leży Angus Parmenter? Pielęgniarka otrząsnęła się z transu.

– Parmenter? Nie znam tego nazwiska.

– Przeniesiono go wczoraj z drugiego zachodniego.

– Wczoraj? Wczoraj nikogo do nas nie przeniesiono. Jest tu ten zawałowiec, którego nam pani przysłała, ale…

– Nie, nie, Parmenter był po reanimacji.

– A tak, już pamiętam. Odwołali przeniesienie.

– Dlaczego?

– Musi pani zapytać na dole.

Toby zeszła schodami na drugie piętro. Stanowisko pielęgniarek było opustoszałe, na telefonie mrugało światełko. Toby podeszła do segregatora z kartami choroby, ale nie znalazła tam karty Angusa Parmentera. Coraz bardziej sfrustrowana, poszła na koniec korytarza, pchnęła drzwi do jego sali…

…i zamarła.

Przez okno wpadały promienie porannego słońca, oświetlając łóżko, na którym leżał Angus Parmenter. Miał na wpół otwarte oczy. Siną twarz i bezwładnie opuszczoną szczękę. Odłączono wszystkie kroplówki i kable monitora. Angus Parmenter nie żył.

Na korytarzu otworzyły się drzwi. Pielęgniarka wyprowadzała wózek z lekarstwami z sali naprzeciwko.

– Co się stało? – zapytała Toby, wskazując zwłoki. – Kiedy zszedł?

– Przed godziną.

– Dlaczego nie wezwano mnie do reanimacji?

– Był tu doktor Wallenberg. Postanowił go nie reanimować.

– Pacjent miał być przeniesiony na OIOM.

– Tak, ale doktor Wallenberg zadzwonił do jego córki i uzgodnili, że nie ma sensu tego robić. Ani stosować jakichś nadzwyczajnych środków. Pozwolili mu umrzeć.

Toby nie mogła z tym polemizować; Angus Parmenter miał osiemdziesiąt dwa lata, od tygodnia pozostawał w stanie śpiączki, na poprawę trudno było liczyć.

Miała jeszcze jedno pytanie:

– Czy rodzina wyraziła zgodę na sekcję zwłok? Pielęgniarka oderwała wzrok od lekarstw.

– Sekcji nie będzie.

– Przecież musi być.

– Załatwiono już formalności pogrzebowe. Ci z kostnicy przyjeżdżają po ciało.

– Gdzie jest jego karta?

– Oddziałowa już ją zlikwidowała. Czekamy, aż doktor Wallenberg wystawi świadectwo zgonu.

– Wallenberg jest w szpitalu?

– Chyba tak. Ma spotkanie z konsultantem na chirurgii.

Toby wróciła do stanowiska pielęgniarek. Pielęgniarki oddziałowej tam nie było, ale na biurku leżały formularze wypełnione na podstawie karty choroby Parmentera. Toby szybko je przejrzała i zatrzymała wzrok na ostatnim wpisie Wallenberga.

Rodzina powiadomiona. Oddech ustał – pielęgniarki nie wyczuwają tętna. Pacjent osłuchany – nie stwierdzono bicia serca. Brak reakcji źrenic. Godzina zgonu: 05:58.

Ani słowa o sekcji zwłok, ani słowa na temat przypuszczalnej przyczyny śmierci.

Usłyszała pisk kół. Dwóch sanitariuszy wyprowadziło z windy wózek. Szli w stronę sali numer trzysta czterdzieści jeden.

– Chwileczkę – zatrzymała ich Toby. – Przyszliście po zwłoki Angusa Parmentera?

– Tak.

– Moment. Na razie go nie zabierajcie.

– Już wysłali karawan.

– Zwłoki zostaną tutaj. Muszę porozmawiać z rodziną.

– Ale…

– Żadnych ale. Zaczekajcie, aż porozumiem się z doktorem Wallenbergiem.

Nie odpowiadał jednak na sygnał pagera. Sanitariusze stali na korytarzu, spoglądając po sobie i wzruszając ramionami. Toby spróbowała połączyć się z córką zmarłego; jej numer figurował w dokumentach. Po szóstym sygnale odłożyła słuchawkę, by kipiąc z wściekłości, zobaczyć, że sanitariusze wprowadzają wózek do sali zmarłego.

Natychmiast za nimi pobiegła.

– Mówiłam, żeby nigdzie go nie zabierać!

– Pani doktor, kazano nam zwieźć go na dół…

– To na pewno jakaś pomyłka. Doktor Wallenberg jest jeszcze w szpitalu. Zaczekajcie, aż z nim porozmawiam…

– O czym, pani doktor?

Toby odwróciła się na pięcie. W drzwiach stał Wallenberg.

– O sekcji zwłok – odrzekła.

Wallenberg wszedł do sali. Drzwi zamknęły się za nim z cichym fuknięciem.

– To pani do mnie dzwoniła?

– Tak. Zabierają zwłoki do kostnicy. Kazałam im zaczekać, aż zarządzi pan autopsję.

– Nie ma takiej potrzeby.

– Przecież nie wiadomo, dlaczego się załamał. Nie wiadomo, dlaczego był w stanie splątania.

– Najbardziej prawdopodobną przyczyną był udar.

– Badanie tomograficzne tego nie potwierdziło.

– Niewykluczone, że zrobiono je za wcześnie. Poza tym mogliście nie zauważyć martwicy.

– To są tylko domysły, panie doktorze.

– Czego pani chce? Żebym zlecił badanie komputerowe głowy martwego pacjenta?

Zafascynowani sanitariusze przysłuchiwali się gwałtownej wymianie zdań, spoglądając to na niego, to na nią. Teraz patrzyli na nią, czekali na odpowiedź.

– Harry Slotkin miał identyczne symptomy. Ostry napad splątania i drgawki ogniskowe. Obaj mieszkali w Brant Hill, obaj byli poprzednio zdrowi…

– Ludzie w ich wieku mają skłonność do udarów.

– Tak, ale może chodzić o coś innego i tylko drogą autopsji można to ustalić. Czy są jakieś powody, dla których nie chce pan jej przeprowadzić?

Wallenberg poczerwieniał. Wpadł w złość, w złość tak wielką, że niewiele brakowało, a Toby by się cofnęła. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, w końcu nad sobą zapanował.

– Nie zlecę autopsji, ponieważ córka zmarłego nie wyraziła zgody. A ja szanuję jej życzenie.

– Może nie rozumie, jakie to ważne. Gdybym z nią porozmawiała…

– Niech pani nawet o tym nie myśli. Naruszyłaby pani jej prywatność. – Utwierdziwszy się w przekonaniu, że ugruntował swoją przewagę, zerknął na sanitariuszy. – Zabierzcie go na dół. – I zbywając Toby przelotnym spojrzeniem, wyszedł z sali.

Sanitariusze podprowadzili wózek do łóżka i zablokowali koła. Toby obserwowała ich w milczeniu.

– Raz, dwa, trzy – już!

Przenieśli zwłoki i przymocowali do wózka pasem. Zrobili to nie dla bezpieczeństwa, tylko ze względów estetycznych – po drodze wózek mógł na coś wpaść, rampy były strome, a widok nieboszczyka spadającego na podłogę nie należał do przyjemnych. Nad zwłokami zamocowali materac, który przykryli długim prześcieradłem, tak że postronny obserwator mógł odnieść wrażenie, że ma przed sobą pusty wózek.

Potem wywieźli ciało z sali.

Toby została sama. Wsłuchiwała się w popiskiwanie opon na korytarzu i myślała. Na dole, w kostnicy, będą musieli wypełnić stos dokumentów, formularzy, upoważnień i zezwoleń. Potem zmarłego załadują do karawanu i przewiozą do zakładu pogrzebowego, gdzie ściągną ze zwłok płyny ustrojowe, by zastąpić je środkiem balsamującym.

A może go skremują? Ogień zredukuje ciało do garstki popiołu i na wszelkie pytania czy odpowiedzi będzie za późno?

To była jej ostatnia szansa, ostatnia okazja, żeby wykryć przyczynę śmierci Angusa Parmentera. Niewykluczone, że Harry’ego Slotkina również. Ponownie zadzwoniła do córki zmarłego.

Tym razem miała szczęście.

– Halo?

– Pani Lacy? Mówi doktor Harper. Poznałyśmy się w zeszłym tygodniu w szpitalu.

– Tak, pamiętam.

– Bardzo mi przykro z powodu śmierci pani ojca. Przed chwilą się o tym dowiedziałam.

Kobieta westchnęła, raczej ze znużeniem niż smutkiem.

– Spodziewaliśmy się tego. I szczerze mówiąc, przyjęliśmy to z ulgą. To brzmi strasznie, wiem, ale przez tydzień patrzyłyśmy, jak się męczy i… – Znowu westchnęła. – On nie chciałby tak żyć.

– Nikt by nie chciał, proszę mi wierzyć. – Toby zawahała się, szukając odpowiednich słów. – Proszę pani, wiem, że nie jest to właściwa pora, by o tym mówić, ale naprawdę nie mam wyboru. Doktor Wallenberg powiedział mi, że pani sobie nie życzy sekcji zwłok. Zdaję sobie sprawę, jak ciężko jest rodzinie wyrazić na to zgodę, ale naprawdę uważam, że w tym przypadku autopsja jest niezmiernie istotna. Nie wiemy, co było powodem śmierci pani ojca. Może się okazać, że…

– Nie sprzeciwiałam się sekcji.

– Doktor Wallenberg twierdzi, że nie wyraziła pani zgody.

– Nie, w ogóle o tym nie rozmawialiśmy. Toby zamilkła. Dlaczego Wallenberg skłamał?

– W takim razie – zapytała – czy zechce pani wyrazić zgodę? Córka Angusa Parmentera wahała się tylko kilka sekund.

– Skoro uważa pani, że to konieczne – odrzekła cicho. – Tak.

Toby odłożyła słuchawkę. W pierwszej chwili chciała zadzwonić na patologię, ale zmieniła zdanie. Wiedziała, że jeśli sprzeciwił się temu lekarz prowadzący, żaden ze szpitalnych anatomopatologów nie przeprowadzi sekcji zwłok, nawet za zgodą rodziny.

Dlaczego Wallenberg chce uniknąć autopsji? Czego się boi?

Spojrzała na telefon. Podejmij decyzję. Musisz zdecydować już, teraz, natychmiast. Podniosła słuchawkę i zadzwoniła do informacji.

– Poproszę o numer urzędu anatomopatologa stanowego w Bostonie.

Zanim podano jej numer i zanim połączyła się z odpowiednim wewnętrznym, upłynęło kilka minut. Czekając, wyobrażała sobie, jak zwłoki Angusa Parmentera wędrują do kostnicy. Winda. Automatycznie otwierające się drzwi. Piwnice. Korytarz pełen jęczących rur na ścianach…

– Urząd anatomopatologa stanowego. Mówi Stella. Toby wróciła do rzeczywistości.

– Doktor Harper ze Springer Hospital w Newton. Czy mogłabym rozmawiać z anatomopatologiem stanowym?

– Doktor Rowbotham jest na urlopie, ale mogę panią połączyć z jego zastępcą, doktorem Dvorakiem.

– Bardzo proszę.

Kilka trzasków i głos mężczyzny, beznamiętny i znużony:

– Dvorak, słucham.

– Dopiero co zmarł mi pacjent – powiedziała. – Uważam, że trzeba przeprowadzić sekcję zwłok.

– Można spytać, dlaczego?

– Przyjęliśmy go tydzień temu. Badałam go na dyżurze w izbie przyjęć, gdzie przywieziono go karetką…

– Stwierdziła pani jakieś obrażenia?

– Nie. Pacjent był oszołomiony i rozkojarzony, miał objawy móżdżkowe. Dziś rano doszło do zatrzymania oddechu i zmarł.

– Czy pani widzi w tym coś podejrzanego?

– Nie, ale…

– W takim razie autopsję może przeprowadzić anatomopatolog szpitalny. Nie musi pani meldować o zgonie pacjenta, chyba że śmierć nastąpiłaby w ciągu dwudziestu czterech godzin od jego przyjęcia.

– Tak, zdaję sobie sprawę, że koroner z reguły nie zajmuje się takimi przypadkami. Rzecz w tym, że lekarz prowadzący nie wyraża zgody na autopsję, co oznacza, że nasz anatomopatolog jej nie przeprowadzi. Dlatego do pana dzwonię. Rodzina się zgodziła.

Usłyszała długie westchnienie, szelest papierów i niemal ujrzała go oczyma wyobraźni: zmęczony, przepracowany, otoczony niezliczonymi symbolami śmierci – siedział za biurkiem i wzdychał. Smutny zawód – pomyślała – i Dvorak ma głos smutnego człowieka.

– Pani doktor, wydaje mi się, że nie rozumie pani roli naszego urzędu. Interweniujemy tylko wtedy, gdy dochodzi do przestępstwa albo gdy zagrożone jest zdrowie publiczne…

– No właśnie, może być zagrożone.

– Jak to?

– To już drugi przypadek w tym miesiącu. W ciągu jednego miesiąca przyjęłam dwóch pacjentów z identycznymi objawami: obaj byli oszołomieni i splątani, obaj mieli objawy móżdżkowe i drgawki ogniskowe. A najbardziej niepokoi mnie to, że obaj mieszkali w tym samym ośrodku dla emerytów. Pili tę samą wodę, jadali w tej samej restauracji. Prawdopodobnie się znali.

Dvorak milczał.

– Nie mam pojęcia, co to może być – mówiła dalej Toby. – W grę wchodzi wiele możliwości: od wirusowego zapalenia opon mózgowych poczynając, na truciznach ogrodowych kończąc. Nie chciałabym przeoczyć niczego, co może zapobiec dalszym przypadkom występowania tej samej choroby.

– Mówi pani, że było ich dwóch…

– Tak. Pierwszego przyjęłam trzy tygodnie temu.

– I wyniki jego autopsji pani nie zadowoliły?

– Nie było żadnej autopsji. Pacjent zniknął. Ciała dotąd nie znaleziono.

Dvorak znów cicho westchnął, ale gdy się odezwał, w jego głosie brzmiało lekkie zainteresowanie.

– Pracuje pani w Springer Hospital, tak? Nazwisko pacjenta?

– Angus Parmenter.

– Zwłoki są jeszcze u was?

– Dopilnuję, żeby były.

Zbiegła do piwnicy. Jarzeniówki na suficie mrugały jak lampy stroboskopowe, a kiedy pędziła korytarzem w stronę drzwi z napisem: „Obcym wstęp wzbroniony”, nogi zdawały się jej co chwila nieruchomieć niczym w filmowej stop-klatce. Weszła do kostnicy.

W środku paliło się światło, grało radio stojące na biurku, ale w przedpokoju nie było nikogo.

Poszła dalej, do laboratorium anatomopatologicznego. Wyłożony nierdzewną blachą stół był pusty. Zajrzała do chłodni, gdzie przechowywano zwłoki przed sekcją. Wszędzie unosił się odór martwego ciała. Zapaliła światło i zobaczyła dwa wózki. Podeszła do pierwszego i rozpięła plastikową torbę. Wychynęła z niej twarz starszej kobiety z otwartymi oczami o koszmarnie przekrwionych twardówkach. Toby wzdrygnęła się, zapięła torbę i stanęła przy drugim wózku. Zwłoki były duże i kiedy zaczęła rozpinać zatrzask, spod plastikowej folii buchnął straszliwy fetor. Wystarczyło, że rzuciła okiem na twarz mężczyzny i aż się cofnęła, dławiąc mdłości. Z prawego policzka odpadało mu ciało.

Przeżarły je bakterie – pomyślała – paciorkowiec martwiczny.

– Tu nie wolno wchodzić.

Odwróciła się i zobaczyła pracownika kostnicy.

– Szukam zwłok Angusa Parmentera. Gdzie są?

– Wywieźli je na rampę.

– Już go zabierają?

– Przed chwilą przyjechał karawan.

– Cholera jasna – mruknęła i wybiegła z kostnicy. Trucht korytarzem i znalazła się przy drzwiach na rampę załadunkową. Pchnęła je i jej twarz zalały promienie jaskrawego słońca. Gwałtownie mrugając, błyskawicznie oceniła sytuację: sanitariusz stojący przy pustym wózku, odjeżdżający karawan. Puściła się pędem, minęła sanitariusza i biegnąc obok samochodu, zaczęła walić pięścią w okno od strony kierowcy.

– Stać! Niech pan stanie! Kierowca zahamował i opuścił szybę.

– Co jest?

– Nie możecie zabrać zwłok.

– Wydali mi je, mam papiery.

– Ciało zabiera anatomopatolog stanowy.

– Nikt mi nic nie mówił. Wiem tylko tyle, że rodzina załatwiła już pogrzeb.

– Sprawę przejmuje urząd anatomopatologa stanowego. Może pan tam zadzwonić, niech pan poprosi doktora Dvoraka.

Kierowca obejrzał się na rampę, gdzie wciąż stał zaskoczony sanitariusz.

– Kurczę, sam nie wiem…

– Niech pan posłucha – nie ustępowała Toby. – Biorę na siebie pełną odpowiedzialność. A teraz proszę się cofnąć. Trzeba wyładować zwłoki.

Kierowca wzruszył ramionami.

– Jak pani chce – mruknął, wrzucając wsteczny. – Ale ktoś za to beknie. Mam nadzieję, że nie ja.