174336.fb2
Nareszcie porządne żarcie, żaden tam gumowy kurczak – pomyślał Robbie Brace, gdy kelnerka postawiła przed nim talerz. Spojrzał na apetyczną porcję jagnięcego mięsa z kostką, na młode ziemniaki i młode warzywa polanę masłem. Wszystko było młodziutkie i delikatniutkie. Uprzywilejowani lubią jadać to, co młode – pomyślał, krojąc mięso. Tego wieczoru nie czuł się jednak szczególnie uprzywilejowany, choć na stole płonęły świece, a obok talerza stał kieliszek różowego szampana. Spojrzał na Gretę. Żona miała zmarszczone czoło. Wiedział, że nie ma to nic wspólnego z jakością serwowanego jadła; jej prośba o danie wegetariańskie została hojnie spełniona i talerz prezentował się nadzwyczaj okazale. Rozglądała się po sali, może więc zauważyła coś, co on spostrzegł już na samym początku uroczystego bankietu, mianowicie to, że posadzono ich przy stole stojącym najdalej od podium, że wygnano ich do kąta sali, gdzie prawie nikt nie mógł ich widzieć.
Połowa krzeseł przy ich stole była pusta, pozostałe trzy zajmowały pracownice administracji domu opieki i głuchy jak pień inwestor. Tak, wygnano ich na Syberię. Brace powiódł wzrokiem po sali, konstatując, że pozostali lekarze zajmują znacznie lepsze miejsca. Doktor Chris Olshank, którego przyjęto do pracy w tym samym tygodniu co jego, wylądował o kilka stołów bliżej podium. Może to nic nie znaczy. Może to tylko wina ludzi odpowiedzialnych za rozmieszczenie gości. A jednak trudno było nie zauważyć różnicy między nim a Chrisem Olshankiem.
Olshank był biały.
Człowieku, pieprzy ci się we łbie.
Upił łyk szampana i przełknął z bolesną powściągliwością, zdając sobie sprawę, że jest jedynym ciemnoskórym mężczyzną na bankiecie. Przy sąsiednim stole siedziały dwie Murzynki, ale on był tutaj jedynym Murzynem. Zauważał to zawsze, rejestrował podświadomie, ilekroć wchodził do pomieszczenia pełnego ludzi. Ilu jest białych, ilu Azjatów, a ilu czarnych. Jeśli przeważali jedni albo drudzy, czuł się nieswojo, jakby gwałciło to jakąś powszechnie akceptowaną normę ilościowo-rasową. Nawet będąc w pełni wykwalifikowanym lekarzem, nie potrafił wyzbyć się cierpkiej świadomości faktu, że jego skóra jest czarna. „Dr med.” przed nazwiskiem niczego nie zmieniło.
Greta dotknęła jego ręki. Biała dłoń uderzająco kontrastowała z jego skórą.
– Nic nie jesz.
– Jem, jem. – Spojrzał na jej talerz. – Jak ci smakują królicze warzywka?
– Są pyszne. Masz, spróbuj. – Wsunęła mu do ust widelec ziemniaków z czosnkiem. – Dobre, prawda? I żyły się od nich nie zatykają, tak jak od tego biednego jagniątka.
– Mięsożerca…
– …mięsożercą pozostanie. Ale wciąż mam nadzieję, że otworzą ci się oczy.
W końcu się uśmiechnął, podziwiając urodę żony. Greta przykuwała wzrok nie tylko pięknem ciała – z jej twarzy biła inteligencja i ogień. Choć na pozór nie interesowała się efektem, jaki wywiera na przedstawicielach płci przeciwnej, Brace był boleśnie świadom spojrzeń, które posyłali jej inni mężczyźni. I jak patrzyli na niego, na Murzyna, który poślubił rudą. Zazdrość, oburzenie, zaskoczenie – widział to w ich oczach, gdy gapili się to na nią, to na niego, to na białą, to na czarnego.
Ktoś zastukał w mikrofon. Brace podniósł wzrok i zobaczył na podium Kennetha Foleya, dyrektora naczelnego Brant Hill.
Światła przygasły i na ekranie nad głową Foleya wyświetlono pierwszy slajd. Był to znak firmowy Brant Hill, barokowa litera „B” przepleciona z literą „H”, a poniżej słowa: „Gdzie dobre życie jest najlepszą nagrodą”.
– Niebezpieczny slogan – szepnęła Greta. – Dlaczego nie napiszą po prostu: „Tam, gdzie mieszkają bogacze”?
Brace ostrzegawczo ścisnął jej kolano. Najzupełniej się z nią zgadzał, ale wśród futer z norek i wśród brylantów nie ma miejsca na socjalizm.
Foley rozpoczął prezentację.
– Przed sześcioma laty Brant Hill było zaledwie koncepcją. Koncepcją bynajmniej nieoryginalną, ponieważ Amerykanie się starzeją i każdy stan wznosi nowe osiedla dla ludzi starszych. Nie koncepcja zatem wyróżnia Brant Hill spośród innych ośrodków, lecz sposób jej realizacji. Stopień, w jakim urzeczywistniamy odwieczne marzenie.
Na ekranie widniała panorama osiedla, staw z łabędziami w tle i łagodne wzgórza pola golfowego, otulone całunem mgły.
– Dobrze wiemy, że marzenie to nie ma nic wspólnego z dostatnią starością, po której następuje bezbolesna śmierć. Marzenie to łączy się z życiem. Z początkiem, nie końcem. Właśnie to oferujemy naszym klientom. Ziściliśmy ich sen. I spójrzcie, jak daleko zaszliśmy! Brant Hill Newton się rozbudowuje. W Brant Hill La Jolla wykupiono wszystkie miejsca. W ubiegłym miesiącu rozpoczęliśmy budowę naszego trzeciego ośrodka, w Naples na Florydzie, a do dnia dzisiejszego wyprzedaliśmy aż siedemdziesiąt pięć procent jeszcze nie istniejących domów. Dziś, w szóstą rocznicę rozpoczęcia budowy naszego pierwszego osiedla, pragnę przekazać państwu wiadomość najwspanialszą. – Zamilkł, a na ekran powrócił znak firmowy Brant Hill na lśniącym błękitnym tle. – Jutro o ósmej rano rozpoczynamy publiczną sprzedaż naszych udziałów. Myślę, że rozumieją państwo, co to oznacza.
Pieniądze – pomyślał Brace pośród szmeru podekscytowanych głosów w sali. Fortunę dla pierwszych inwestorów. Gwałtowny napływ gotówki, dzięki której firma będzie mogła budować ośrodki w innych stanach. Nic dziwnego, że serwują szampana. Poczynając od jutrzejszego ranka, połowa ludzi z tej sali będzie bardzo bogata.
Rozległy się burzliwe oklaski.
Greta nie klaskała, co Robbie zauważył z pewnym zażenowaniem. Rude są uparte – w przypadku jego żony stereotyp ten sprawdzał się do końca. Siedziała z założonymi rękami i z dumnie podniesioną głową, niczym uosobienie wkurzonej socjalistki.
Przesuwające się na ekranie obrazy rozświetlały jej twarz kolażem barw. Zdjęcia ośrodka w La Jolla, gdzie wzniesione nad Pacyfikiem domy zaprojektowano w stylu śródziemnomorskich willi. Zdjęcie klubu w Newton, gdzie tuzin podstarzałych pań w modnych kostiumach gimnastycznych ćwiczyło aerobik. Zdjęcie piątego dołka tamtejszego pola golfowego, gdzie dwóch mężczyzn pozowało przy wózku z markizą. Potem zdjęcie grupy mieszkańców w restauracji miejscowego klubu sportowego, popijających szampana z butelki chłodzącej się w srebrnym kubełku z lodem.
Tam, gdzie mieszkają bogacze…
Brace poruszył się na krześle. Czuł się nieswojo, doskonale wiedząc, co o tym wszystkim myśli Greta. Jako student medycyny bynajmniej nie zamierzał poświęcać się leczeniu bogaczy. Ale wtedy nawet nie przeczuwał, jak wielkich wyrzeczeń będzie wymagać spłacanie stypendium studenckiego, spłacanie hipoteki, oszczędzanie na naukę dziecka. Nie wyobrażał sobie, że mógłby się sprzedać…
Greta rozprostowała nogi, musnęła udem jego udo, a Brace poczuł, że ogarnia go fala nagłej złości. Greta nie potrafiła spojrzeć na to z jego perspektywy. Była tylko żoną, mogła sobie pozwolić na wierność swym zasadom, bo to on musiał utrzymywać rodzinę i dom. Czy leczenie bogaczy to taki grzech? Bogacze też chorują, bogacze też potrzebują lekarzy i współczucia.
I płacą rachunki.
Założył ręce, odsunął się od Grety fizycznie i psychicznie i spojrzał na ekran. A więc to dlatego Ken Foley zaprosił ich wszystkich na uroczystą kolację: żeby rozdmuchać ekscytującą wiadomość o publicznej sprzedaży udziałów, żeby podbić zapotrzebowanie na udziały nowe. Kierował swoje przemówienie nie tylko do zgromadzonych w sali bankietowej: kierował je do przyszłych inwestorów. Brant Hill musiało już istnieć na ekranach radarów firm brokerskich w całym kraju i nie było najmniejszych wątpliwości, że każde słowo, które tu wypowie, błyskawicznie trafi do mediów.
Wyświetlono kolejny slajd, artystyczną wizję nowego skrzydła domu opieki. Dzień wcześniej powstały jego fundamenty, a w przyszłym tygodniu rozpoczynano wykop pod fundamenty trzeciego skrzydła. Budowali najszybciej, jak mogli, mimo to popyt ciągle wzrastał.
Opisawszy produkt, Foley przystąpił do analizy rynku. Następny slajd był graficzną ilustracją wzrostu populacji ludzi starych w USA. Dzieci, które urodziły się w okresie demograficznego wyżu sprzed lat, wciskały się w paszczę węża starości i wędrowały przez jego cielsko niczym świnia połknięta przez anakondę. Pokolenie samolubnych japiszonów stopniowo rezygnowało z nart i przerzucało się na laski.
– Oto nasza docelowa populacja – mówił Foley, dźgając laserowym wskaźnikiem statystyczną świnię w wężu. – Oto nasi przyszli klienci. W roku dwutysięcznym piątym zaczną przechodzić na emeryturę, a wtedy zainteresują się ośrodkami takimi jak Brant Mili. Mówimy tu o potężnych dochodach, o gigantycznych zyskach. Ten nowy etap życia będzie dla przyszłych emerytów czymś ekscytującym i ważnym. Ci ludzie nie chcą martwić się chorobami i ułomnościami. Wielu z nich przyjdzie do nas z zaoszczędzonymi pieniędzmi, z bardzo dużymi pieniędzmi. Będą się starzeli, pragnąc czuć się młodo.
Kto by tego nie pragnął? – pomyślał Brace. Kto z nas patrzy w lustro bez zdumienia, że twarz, którą widzi, jest stanowczo za stara, by mogła być jego twarzą?
Na „syberyjskim” stole pojawił się w końcu deser i kawa. Greta spróbowała okraszonych śmietanką chemikaliów i odłożyła łyżeczkę. Brace zjadł obie porcje, oddając się z przygnębieniem kalorycznej orgii. Kiedy usłyszał, że wyczytują jego nazwisko, usta miał pełne bitej śmietany. Greta szturchnęła go w bok.
– Wstań. Przedstawiają nowych lekarzy.
Brace zerwał się na równe nogi, trącił talerzyk z deserem i uwalał sobie marynarkę śmietaną. Stał tylko kilka sekund, miętosząc serwetkę i machając publiczności ręką, potem opadł na krzesło. Pozostali trzej nowi lekarze też wstali i pomachali zebranym, ale żaden z nich nie poplamił sobie marynarki bitą śmietaną, żaden z nich też nie zaciskał z zażenowania ust.
Ukończyłem studia z drugą lokatą – myślał. Wybrano mnie studentem roku. Doszedłem do tego wbrew wszystkiemu i wszystkim, bez najmniejszej pomocy finansowej od rodziny. A teraz siedzę tu i czuję się jak ostatni kretyn. Greta dotknęła jego kolana.
– Za bogato tu jak dla mnie – szepnęła. – Jeszcze chwila i zadławię się złocistym pyłem.
– Chcesz wyjść?
– A ty?
Spojrzał na podium, gdzie Foley perorował o pieniądzach, o zyskach i o wzroście na emerytalnym rynku. Ludzie, te staruchy, to prawdziwa kopalnia złota!
Brace rzucił serwetkę na stół.
– Spadamy stąd.
Angus Parmenter nie czuł się za dobrze. Szczerze mówiąc, czuł się fatalnie. Od tamtego czwartku prawa ręka drżała mu jeszcze dwa razy. Odkrył, że jeśli się skupi, może jej dygotanie opanować, ale kosztowało to dużo wysiłku i bolało go potem ramię. Za każdym razem drżenie ustępowało samo z siebie. Od dwóch dni nie pojawiało się wcale, doszedł więc do wniosku, że te dziwne ataki nic nie znaczą. Może pił za dużo kawy. Albo za dużo ćwiczył na atlasie i nadwerężył mięśnie rąk. Odkąd przestał korzystać z atlasa, drżenie ustało, co było dobrym znakiem.
Bardziej niepokoiło go coś innego.
Zauważył to po obudzeniu się z popołudniowej drzemki. Zapadł już zmrok, więc zapalił lampę i rozejrzał się po sypialni. Wszystkie meble stały krzywo, były wyraźnie pochylone. Co się stało? Czyżby je poprzestawiał? Za nic nie mógł sobie tego przypomnieć. Jednak musiał je poprzestawiać, bo stolik nocny stał za daleko, pochylony, jakby zaraz miał runąć na podłogę. Angus wybałuszył oczy, próbując zrozumieć, dlaczego stolik wciąż stoi, czemu szklanka z wodą nie zsuwa się z blatu.
Spojrzał w okno. Ono też zmieniło położenie. Było teraz bardzo daleko, przypominało małe prostokątne światełko na końcu długiego tunelu.
Wstał z łóżka i natychmiast się zachwiał. Co jest? Trzęsienie ziemi, czy co? Podłoga falowała niczym rozkołysane morze. Postąpił krok w jedną, potem w drugą stronę i wylądował koło toaletki. Tam znieruchomiał, przytrzymując się blatu i próbując odzyskać równowagę. Na stopę spływało mu coś ciepłego. Spojrzał w dół i zobaczył, że dywan jest mokry. Poczuł odór moczu. Kto się tu zsikał, do diabła?
Coś zadzwoniło. Dźwięki płynęły w powietrzu niczym maleńkie czarne balony. Dzwony kościelne? Zegar? Nie, ktoś dzwoni do drzwi.
Wytoczył się z sypialni, przytrzymując się ścian, futryn, wszystkiego, czego tylko zdołał się przytrzymać. Korytarz gwałtownie się wydłużył, frontowe drzwi odjechały daleko poza zasięg rąk. Nagle trafił dłonią w klamkę. Zacisnął na niej palce i z triumfalnym stęknięciem mocno szarpnął.
W progu stały dwa karzełki. Angus spojrzał na nie w zdumieniu.
– Idźcie sobie – powiedział.
Karzełki patrzyły na niego, miaucząc jak koty. Chciał zamknąć drzwi, ale mu się nie udało, bo jak spod ziemi wyrosła przed nim jakaś kobieta.
– Co ty robisz, tatusiu? Dlaczego jesteś nie ubrany?
– Idźcie sobie. Precz z mojego domu.
– Tatusiu! – Kobieta wpychała się do środka.
– Precz! – powtórzył Angus. – Dajcie mi spokój! Odwrócił się, zatoczył i ruszył korytarzem, żeby uciec od kobiety i karzełków, ale oni zaczęli go ścigać. Karzełki miauczały, a kobieta wrzeszczała:
– Co się stało? Co ci jest?
Potknął się o dywan. To, co nastąpiło potem, przypominało urzekający podwodny taniec. Poczuł, że leci, że płynie, żegluje w powietrzu. Poczuł, że rozkłada ramiona jak skrzydła i fruwa w płynnych przestworzach.
Siły upadku nawet nie zarejestrował.
– Tatusiu! O mój Boże!
Te przeklęte karzełki piszczały i drapały go pazurami po głowie. Kobieta uklękła. Odwróciła go na plecy.
– Tatusiu, nic ci się nie stało?
– Umiem latać – wyszeptał.
Kobieta spojrzała na karzełki.
– Pędźcie do telefonu i niech któraś wykręci dziewięćset jedenaście. Szybko!
Angus poruszył ręką, machając nią niby skrzydłem.
– Nie ruszaj się, tatusiu. Zaraz przyjedzie karetka.
– Umiem latać! Płynął, żeglował w powietrzu jak ptak. Umiem latać.
– Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Nie poznaje mnie, nie poznaje wnuczek. Nie wiedziałam, co robić, więc wezwałam karetkę. – Kobieta z trwogą popatrzyła w stronę gabinetu lekarskiego, gdzie pielęgniarka mierzyła Angusowi temperaturę i ciśnienie. – To udar, prawda?
– Będę mogła coś powiedzieć dopiero po badaniu – odparła Toby.
– Ale czy nie wygląda to na udar?
– Możliwe. – Toby ciepło uścisnęła jej ramię. – Proszę usiąść w poczekalni. Porozmawiamy, jak skończę.
Edith Lacy kiwnęła głową. Skrzyżowanymi przed sobą rękami objęła się wpół, wyszła do poczekalni i ciężko opadła na kozetkę między dwiema córkami. Przytuliły się do siebie, ciepło i mocno, by zamknąć się w swoim świecie.
Toby weszła do gabinetu.
Angus Parmenter leżał przywiązany do wózka, bełkocząc coś o obcych w domu. Jak na osiemdziesięciodwuletniego starca kończyny miał zdumiewająco jędrne i muskularne. Był tylko w podkoszulku. Tak znalazła go córka, nagiego od pasa w dół.
Maudeen zdjęła opaskę aparatu do mierzenia ciśnienia krwi i zręcznie wsunęła go do schowka w ścianie.
– Wyniki w normie – powiedziała. – Sto trzydzieści na siedemdziesiąt. Tętno regularne, dziewięćdziesiąt cztery.
– Temperatura?
– Trzydzieści osiem – odrzekła Val.
Toby stanęła przy głowie pacjenta i spróbowała skupić jego uwagę.
– Panie Parmenter? Angus? Jestem doktor Harper.
– …prosto do domu, nie chcieli zostawić mnie w spokoju, a potem…
– Angus, czy pan upadł? Czy uderzył się pan w głowę?
– …te przeklęte karzełki próbowały okraść mnie z pieniędzy. Wszyscy chcą okraść mnie z pieniędzy.
Maudeen pokręciła głową.
– Nie można nic z niego wyciągnąć.
– Córka twierdzi, że był zdrowy. Że ostatnio nie chorował. – Toby zaświeciła pacjentowi latarką w oczy. Źrenice się zwęziły. – Ledwo dwa tygodnie temu rozmawiała z nim przez telefon i mówił ponoć całkiem rozsądnie. Angus! Angus, co się panu stało?
– …zawsze próbują podwędzić te przeklęte pieniądze…
– Zafiksował się – westchnęła Toby i wyłączyła latarkę. Prowadziła badanie dalej, poszukując symptomów urazu głowy, zwracając szczególną uwagę na nerwy czaszkowe. Na próżno. Nie stwierdziła żadnych objawów, które pozwoliłyby umiejscowić ognisko choroby, nie znalazła nic, co mogło stanowić przyczynę jego nagłej dezorientacji i splątania. Córka wspomniała, że się zataczał. Czyżby miał udar móżdżku? Mogłoby to wywołać zaburzenie koordynacji ruchów.
Rozpięła pas na jego prawym nadgarstku i wyciągnęła ku niemu rękę.
– Angus, czy może pan dotknąć moich palców?
– Jest pani za daleko.
– Moja dłoń jest tu, przed pańską twarzą. Śmiało, niech pan spróbuje jej dotknąć.
Podniósł rękę. Zachybotała w powietrzu, zatańczyła niczym kobra.
Zadzwonił telefon. Odebrała Maudeen.
Ręka Angusa zadrżała, zaczęła dygotać rytmicznie i tak gwałtownie, że aż trząsł się wózek.
– Co mu jest? – spytała Val. – Ma konwulsje?
– Angus! – Toby chwyciła go za głowę i zajrzała mu w oczy. Nie patrzył na nią, patrzył na swoją rękę. – Angus, czy może pan mówić?
– Znowu to samo – szepnął.
– Co? To drżenie?
– Ręka… Czyja to ręka?
– Pańska.
Nagle wszystko ustało. Ramię bezwładnie opadło na wózek. Angus zamknął oczy.
– No – powiedział. – Teraz lepiej. Maudeen odwróciła się ze słuchawką w ręce.
– Toby? Dzwoni jakiś Wallenberg, doktor Wallenberg. Chce z tobą rozmawiać.
Toby podeszła do telefonu.
– Doktor Wallenberg? Mówi Toby Harper, lekarz dyżurny z izby przyjęć.
– Macie mojego pacjenta.
– Pana Parmentera?
– Przed chwilą dzwonili do mnie z pogotowia. Powiedzieli, że przewieziono go do was. Co się stało?
– Znaleziono go w domu, w stanie splątania. W tej chwili jest przytomny i stabilny, choć ma ataksję ruchową i jest bardzo zdezorientowany. Nie rozpoznaje nawet swojej córki.
– Dawno u was jest?
– Karetka przywiozła go koło dziewiątej.
Wallenberg zamilkł. Toby usłyszała w tle czyjeś głosy i śmiech. Przyjęcie.
– Będę u was za godzinę. Nie pozwólcie mu się załamać.
– Panie doktorze…
Nie zdążyła nic dodać. Wallenberg przerwał połączenie.
Toby spojrzała na Parmentera. Leżał nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Jego gałki oczne przesuwały się to w lewo, to w prawo, jakby oglądał mecz tenisowy pokazywany w zwolnionym tempie.
– Zróbmy mu tomografię – powiedziała. – I trzeba mu pobrać krew.
Val wyjęła z szuflady garść probówek.
– To co zwykle? Biochemia i morfologia?
– I test na obecność narkotyków. Wygląda na to, że ma halucynacje.
Maudeen podniosła słuchawkę.
– Zadzwonię na rentgen.
– Jeszcze jedno, moje drogie panie – dodała Toby. – Bez względu na to, co się dzisiaj będzie działo, nie wolno nam spuścić go z oka. Do chwili, kiedy zostanie wypisany z izby.
Val i Maudeen przytaknęły ze zrozumieniem.
Toby ujęła rękę Parmentera i starannie przypięła ją do bocznej poręczy wózka.
– A oto nasze przekroje – powiedział technik obsługujący tomograf.
Toby spojrzała na ekran monitora, gdzie widniał pierwszy obraz, owal w różnych odcieniach szarości. Patrzyła na przekrój mózgu Angusa Parmentera. Komputer przeanalizował tysiące promieni X, które przeniknęły jego czaszkę, i uwzględniwszy grubość kości, gęstość płynów ustrojowych oraz mózgu, wyświetlił na ekranie ten obraz. Czaszka, gruba, biała krawędź, przypominała skórkę owocu, pod którą znajdowała się szarawa pulpa mózgu, poprzecinana ciemnymi bruzdami.
Na ekranie pojawiła się seria obrazów, z których każdy przedstawiał przekrój innego fragmentu czaszki pacjenta. Zobaczyła rogi przednie komór (bocznych), dwa czarne owale wypełnione płynem mózgowo-rdzeniowym. Zobaczyła jądra ogoniaste, wzgórze wzrokowe… Nie było tam żadnych przesunięć anatomicznych, żadnej asymetrii, najmniejszych śladów wycieku krwi do którejkolwiek części mózgu.
– Nie widzę tu nic, co odbiegałoby od normy – skonstatowała.
Vince nie był lekarzem, ale jako technik rentgenolog widział więcej przekrojów tomograficznych niż ona. Kiedy na ekranie monitora pojawił się kolejny obraz, zmarszczył czoło i rzucił:
– Moment. To dziwne…
– Co?
– Tu, widzi pani? – Wskazał palcem smugę pośrodku przekroju. – To jest siodełko tureckie. Powinno być wyraźne, a ma rozmazane brzegi.
– Może pacjent się poruszył?
– Pozostała część przekroju jest bardzo ostra. Nie, pacjent się nie poruszył… – Vince podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer domowy radiologa dyżurnego. – Pan doktor? Mówi Vince. Widzi pan te przekroje na swoim komputerze? To świetnie. Tak, właśnie oglądamy je z doktor Harper. Zastanowił nas ten ostatni… – Zatańczył palcami po klawiaturze, przywołując na ekran przekrój siodełka. – Widzi pan? Co pan o tym myśli? Podczas gdy Vince konferował z doktorem Ritterem, Toby przysunęła się bliżej ekranu. Zmiana, którą wychwycił, była tak bardzo subtelna, że prawie niezauważalna. Siodełko tureckie to maleńka kieszeń z cienkiej kości, mieszcząca przysadkę mózgową. Przysadka jest gruczołem niezmiernie ważnym. Wytwarzane tu hormony kontrolują bardzo wiele funkcji organizmu, między innymi płodność, wzrastanie w okresie dzieciństwa, cykl snu i czuwania. Czy to możliwe, by maleńka erozja siodełka wywołała u pacjenta symptomy chorobowe?
– Dobra – rzucił Vince – zrobię gęste przekroje czołowe siodełka. Coś jeszcze?
– Chcę z nim porozmawiać – Toby wzięła słuchawkę. – Cześć, George, mówi Toby. Co myślisz o tym siodełku?
– Niewiele tu do myślenia. – Usłyszała skrzypnięcie fotela, pewnie skórzanego. George Ritter lubił luksus. Wyobraziła sobie, jak siedzi w swoim gabinecie, otoczony najnowszymi osiągnięciami techniki komputerowej. – Gruczolak przysadki mózgowej u pacjenta w jego wieku nie należy do rzadkości. Ma je dwadzieścia procent osiemdziesięciolatków.
– I są duże na tyle, by doprowadzić do erozji siodełka?
– No, nie. Ten jest lekko powiększony. A jak u niego z hormonami?
– Jeszcze nie sprawdzałam. Dopiero co przywieziono go do nas w stanie ostrego splątania. Czy powodem może być gruczolak?
– Nie, chyba że doprowadził do wtórnej anomalii metabolicznej. Sprawdzałaś elektrolity?
– Właśnie czekamy na wyniki.
– Jeśli są w normie, system wydzielania wewnętrznego funkcjonuje prawidłowo i powodem splątania jest coś innego. Ten gruczolak jest za mały, żeby wywierać nacisk na mózg. Kazałem Vince’owi zrobić gęste przekroje czołowe siodełka, to powinno nam dopomóc. Pewnie zechcesz wysłać pacjenta również na MR. Kto go leczy?
– Doktor Wallenberg.
W słuchawce zapadła cisza.
– To pacjent z Brant Hill?
– Tak.
Poirytowany Ritter ciężko westchnął.
– Szkoda, że mnie nie uprzedziłaś.
– Dlaczego?
– Nie diagnozuję pacjentów z Brant Hill, mają swojego radiologa. Co oznacza, że mi za to nie zapłacą.
– Przepraszam, nie wiedziałam. Od kiedy tak jest?
– Od miesiąca. Podpisaliśmy z nimi porozumienie, że pacjenci z Brant Hill nie będą przechodzić przez naszą izbę. Tamtejsi lekarze kierują ich bezpośrednio na odpowiednie oddziały. Jak ten człowiek do was trafił?
– Córka spanikowała i wykręciła dziewięćset jedenaście. Wallenberg już tu jedzie.
– Z Bogiem. W takim razie niech on zdecyduje, co robić z tym przekrojem czołowym siodełka. Ja idę spać.
Toby odłożyła słuchawkę i spojrzała na Vince’a.
– Dlaczego nie powiedział mi pan, że Brant Hill ma zamknięty system rejestracyjny?
Spojrzał na nią lękliwie.
– Bo nie powiedziała mi pani, że on jest stamtąd.
– Nie ufają naszym radiologom?
– Nasi technicy robią tylko zdjęcia, od interpretacji są tamci. Pewnie chcą dać zarobić swoim.
Znowu ta polityka – pomyślała Toby. Wszyscy walczą o każdego centa, a budżet służby zdrowia wciąż się kurczy.
Wstała i zajrzała przez okno do komory tomograficznej. Pacjent leżał nieruchomo. Miał zamknięte oczy, bezgłośnie poruszał wargami. Drżenie ręki nie powróciło, ale trzeba będzie zrobić mu EEG, żeby wykluczyć wylew. I prawdopodobnie nakłucie lędźwiowe. Znużona oparła się o szybę, zastanawiając się, co przeoczyła tym razem, na przeoczenie czego nie mogła sobie pozwolić.
Harry Slotkin zniknął przed dwoma tygodniami i od tamtej pory zarząd szpitala miał ją na oku, musiała więc być jeszcze staranniejsza niż zwykle. Każdego popołudnia budziła się z przeczuciem, że właśnie znaleźli lub znajdą dziś jego zwłoki, że jej nazwisko znowu stanie się nazwiskiem publicznym. Wystarczyła jej pierwsza fala wątpliwej popularności. Przez tydzień od tamtego nieszczęsnego dyżuru wszystkie miejscowe stacje telewizyjne nadawały programy o zaginięciu Slotkina. Ciężko tę burzę przeżyła. Teraz wiadomość się zestarzała i ludzie pewnie o niej zapomnieli, ale dobrze wiedziała, że gdy tylko znajdą jego zwłoki, prasa, radio i telewizja zrobią z tego sensację dnia. I znowu pójdę pod ścianę – myślała – i znów czeka mnie walka z prawnikami i reporterami. Otworzyły się drzwi.
– To mój pacjent tam leży?
Zaskoczona Toby odwróciła się, by zobaczyć w progu uderzająco wysokiego mężczyznę w smokingu. Mężczyzna rzucił okiem na Vince’a i, rozpoznając w nim zwykłego technika, od razu go zignorował. Podszedł do szyby i spojrzał na Angusa Parmentera.
– Nie prosiłem o tomografię. Kto ją zlecił?
– Ja – odparła Toby.
Teraz z kolei Wallenberg skupił wzrok na osobie lekarki, jakby w końcu uznał, że warto jej się przyjrzeć. Mógł mieć najwyżej czterdzieści lat, jednak patrzył na nią z wyraźną wyższością. Może to przez ten smoking? Facet jak model z okładki „Gentelmen’s Quarterly” miał wszelkie powody, żeby patrzeć na nich z góry. Z grzywą brązowych, idealnie przystrzyżonych, odrzuconych do tyłu włosów, z czujnymi, choć niezbyt przyjaznymi oczami w kolorze bursztynu przypominał młodego lwa.
– Doktor Harper?
– Tak. Chciałam zaoszczędzić panu czasu, zleciłam więc tomografię.
– Pozwoli pani, że następnym razem sam zaordynuję badania.
– Uznałam, że to przyspieszy sprawę.
Zwęziły mu się oczy. Zamierzał coś odpowiedzieć, ale zmienił zdanie. Kiwnął głową i spojrzał na Vince’a.
– Proszę przewieźć pacjenta na drugie piętro skrzydła medycznego. – I ruszył w stronę drzwi.
– Panie doktorze – zatrzymała go Toby. – Nie chce pan spojrzeć na wyniki badań?
– A jest na co?
– Wykryliśmy niewielką erozję siodełka tureckiego. Wygląda na to, że ma gruczolaka przysadki mózgowej.
– Coś jeszcze?
– Nie, pewnie jednak zechce pan zrobić pacjentowi przekrój czołowy siodełka, a skoro już mamy go na stole…
– To niekonieczne. Proszę odesłać go na górę. Wypiszę skierowanie.
– A co z tym gruczolakiem? Wiem, że to nic groźnego, ale interwencja chirurgiczna może się okazać niezbędna.
Wallenberg odwrócił się, niecierpliwie wzdychając.
– Pani doktor. Doskonale wiem, że pacjent ma gruczolaka przysadki mózgowej. Obserwuję go od dwóch lat. Badanie siodełka, o którym pani mówi, byłoby stratą pieniędzy. Ale dziękuję za cenną sugestię. – I z tymi słowami opuścił pokój.
– Jezu – mruknął Vince. – A temu kto nasrał w kieszeń?
Toby spojrzała na Angusa, który cicho bełkotał. Nie zgadzała się z Wallenbergiem, uważała, że wnikliwsze badania radiologiczne są niezbędne. No ale cóż, pacjent przestał już być jej pacjentem.
Przeniosła wzrok na Vince’a.
– Do roboty. Przenieśmy go na wózek.