174336.fb2 M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Rozdział 4

Znaleźć nagiego człowieka – czy to aż takie trudne?

Toby siedziała w samochodzie i mrużąc oczy, patrzyła na szpitalny parking. Był już ranek i boleśnie jaskrawe światło dnia raziło jej nawykłe do mroku oczy. Słońce. Kiedy zdążyło wzejść? Nie widziała, jak wschodziło, nie miała ani chwili, żeby wyjrzeć na dwór, dlatego blask dnia był szokiem dla jej siatkówek. Oto skutki pracy na cmentarnej szychcie: przedzierzgnęła się w nocnego stwora.

Westchnęła i uruchomiła silnik mercedesa. Nareszcie do domu. Nareszcie mogła zostawić za sobą nocne koszmary.

Ale nawet teraz nie potrafiła otrząsnąć się z przygnębienia. W ciągu godziny straciła dwoje pacjentów. Nie miała wątpliwości, że śmierć kobiety była nieunikniona, że tej pacjentki uratować nie mogła.

Natomiast Harry Slotkin to zupełnie co innego. Prawie na godzinę zostawiła rozkojarzonego pacjenta bez żadnej opieki. Była ostatnią osobą, która go widziała, i choć próbowała ze wszystkich sił, za nic nie mogła sobie przypomnieć, czy przed wyjściem z gabinetu przywiązała mu ręce do wózka. Na pewno zapomniałam. Jedynie dlatego zdołał uciec. To moja wina. Harry Slotkin to moja wina.

Nawet gdyby nie ona zawiniła, niczego by to nie zmieniało, ponieważ Toby była szefem zespołu, osobą odpowiedzialną za wszystko i wszystkich w izbie przyjęć. Skutek? Gdzieś tam po przedmieściach krążył nieszczęsny starzec, zdezorientowany i nagi.

Zwolniła. Wiedziała, że policjanci już przeszukali tę okolicę, mimo to obserwowała chodniki z nadzieją, że gdzieś dostrzeże zbiegłego pacjenta. Newton jest stosunkowo bezpiecznym przedmieściem Bostonu, a przy ulicach, którymi jechała, mieszkali ludzie dość zamożni. Skręciła w wysadzaną drzewami aleję, spoglądając na dobrze utrzymane domy, starannie przystrzyżone żywopłoty i na podjazdy za żelaznymi bramami. Nie, w takiej okolicy nikt by staruszka nie napadł. A może ktoś przygarnął go na noc? Może w tej chwili Harry właśnie siedzi w jakiejś przytulnej kuchni i pałaszuje śniadanie?

Gdzie jesteś, Harry?

Krążyła po okolicy, próbując patrzeć jego oczyma. Byłoby tu ciemno, zmarzłby bez ubrania, zdezorientowany, nie wiedziałby, dokąd idzie. Bo dokąd właściwie szedł?

Do domu. Próbowałby wrócić do domu, do Brant Hill.

Dwa razy przystawała, by spytać o drogę, a kiedy wreszcie dotarła do Brant Hill Road, omal jej nie przegapiła. Nie było tam żadnych tablic, żadnych drogowskazów, była tylko olbrzymia żelazna brama między dwiema kamiennymi kolumnami. Toby przystanęła. We wzór na kutych wrotach wpleciono dwie eleganckie litery, barokowe „B” i „H”. Wijąca się za kolumnami droga ginęła dalej między liściastymi drzewami. A więc tak wygląda najbliższe sąsiedztwo Harry’ego Slotkina…

Toby wcisnęła pedał gazu i wjechała na Brant Hill Road.

Chociaż nawierzchnię drogi wyłożono stosunkowo niedawno, rosnące po obu jej stronach klony i dęby były drzewami w pełni dojrzałymi. Na niektórych liściach pyszniły się płomienne barwy jesieni. Bo to już wrzesień – pomyślała. Boże, kiedy minęło lato? Jechała krętą drogą, spoglądając na drzewa, na gęste poszycie, na cieniste miejsca, gdzie mogłoby spoczywać ciało Harry’ego. Czy policja przeszukała te krzaki? Jeśli Slotkin szedł tędy po ciemku, mógł łatwo wśród nich zabłądzić. Postanowiła, że zadzwoni na posterunek i zasugeruje, by przeczesali tę okolicę.

Drzewa się nagle przerzedziły, ustępując miejsca widokowi tak rozległemu i nieoczekiwanemu, że Toby gwałtownie zahamowała. Na poboczu stała tablica z zielono-złotym napisem:

Brant Hill, Wjazd Tylko Dla Mieszkańców i Gości.

Za tablicą rozciągał się pejzaż jakby przeniesiony ze starego angielskiego malarstwa. Ujrzała rozległe połacie łagodnie falujących, wypielęgnowanych trawników, zobaczyła ozdobny ogród z rzadkimi zwierzętami, kępy jesiennych brzóz i klonów. Nieco dalej, niczym klejnot pośród zieleni, błyszczał staw z dzikimi irysami. Między liliami wodnymi sunęły wolno dwa łabędzie. Za stawem ciągnęła się „wieś” – grupka eleganckich domów, każdy z własnym ogrodem, każdy ogród zaś otoczony płotem z palików. Wyglądało na to, że głównym środkiem transportu są tu wózki golfowe z zielono-białymi markizami. Widać je było dosłownie wszędzie, na podjazdach i ścieżkach między domami. Toby wypatrzyła kilka na polu golfowym, gdzie przewoziły graczy od dołka do dołka.

Skupiła uwagę na stawie, rozważając, czy jest głęboki, czy można się w nim utopić. Zdezorientowany, rozkojarzony człowiek mógłby po ciemku wejść wprost do wody.

Pojechała w kierunku osiedla. Pięćdziesiąt metrów dalej był skręt w prawo i kolejna tablica:

Klinika i Dom Opieki w Brant Hill.

Toby skręciła.

Wijąca się między świerkami droga całkiem nieoczekiwanie urywała się na parkingu. Za parkingiem stał wielki, dwupiętrowy gmach. Po jego prawej stronie rozpoczęto przygotowania do budowy nowego skrzydła. Przez siatkę widać było wykop pod fundamenty. Na skraju wykopu konferowała nad planami grupka mężczyzn w kaskach.

Toby wjechała na parking dla gości i weszła do kliniki.

Powitał ją delikatny szmer muzyki klasycznej. Toby przystanęła – wystrój wnętrza zrobił na niej nieliche wrażenie. Nie była to zwykła poczekalnia, o nie. Stały tam kanapy z kremowo-złocistej skóry, na ścianach wisiały prawdziwe oleje. Spojrzała na wyłożone czasopisma. „Architectural Digest”. „Town and Country”. „Popular Mechanics”? Nie, nie na tym stoliku.

Zza okienka recepcji uśmiechała się do niej pielęgniarka w różowym fartuchu.

– Czym mogę służyć?

Toby podeszła bliżej.

– Nazywam się Harper, Toby Harper. Jestem lekarką ze Springer Hospital. Dziś w nocy badałam jednego z waszych pacjentów. Próbowałam skontaktować się z jego lekarzem, ale nie mogę go złapać.

– Nazwisko lekarza?

– Doktor Carl Wallenberg.

– Och, doktor Wallenberg jest na konferencji. W klinice będzie dopiero w poniedziałek.

– A czy mogłabym przejrzeć kartę choroby pacjenta? Wyzbyłabym się kilku wątpliwości.

– Przykro mi, ale nie mamy prawa udostępniać kart bez zgody pacjenta.

– Rzecz w tym, że pacjent nie może jej wyrazić. Czy mogłabym porozmawiać z którymś z waszych lekarzy?

– Pozwoli pani, że najpierw odszukam tę kartę, dobrze? Nazwisko chorego?

– Slotkin.

Pielęgniarka wysunęła szufladę i zaczęła przeglądać sztywne kartoniki.

– Harold czy Agnes Slotkin?

– Agnes Slotkin? – powtórzyła skonsternowana Toby. – To jego krewna?

Pielęgniarka zerknęła na kartę.

– Żona.

Dlaczego syn Harry’ego ani słowem nie wspomniał o jego żonie? Poszperała w torebce i wyjęła długopis.

– Czy mogłaby mi pani zapisać jej numer telefonu? Bardzo chciałabym porozmawiać z nią o Harrym.

– W jej pokoju nie ma telefonu. Musi pani skorzystać z windy.

– Z windy?

– Pani Slotkin jest na górze, na oddziale fachowej opieki pielęgniarskiej. Pokój numer trzysta czterdzieści jeden.

Zapukała do drzwi.

– Pani Slotkin?

Odpowiedziała jej cisza. Toby weszła do środka.

Radio grało cichutko muzykę klasyczną. Firanki z białego muślinu filtrowały promienie porannego słońca, tak że pokój zalewała miękka, mglista poświata. Stojące na nocnym stoliku róże zaczynały tracić różowe płatki. Leżąca w łóżku kobieta nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie zwracała uwagi ani na kwiaty, ani na słońce, ani na gościa.

Toby podeszła bliżej.

– Agnes?

Kobieta ani drgnęła. Leżała na lewym boku, twarzą do drzwi. Oczy miała półotwarte, lecz nie widzące, jej ciało podtrzymywały poduszki upchnięte za plecami. Ręce skrzyżowała na piersi, niczym płód w ciele matki, dłonie mocno zacisnęła. Rurką tkwiącą w nosie spływał kremowo-biały płyn z wiszącego nad łóżkiem pojemnika. Choć prześcieradła były czyste, w powietrzu unosił się odór, którego nie likwidował nawet aromat róż. Był to odór charakterystyczny dla udarówki, zapach talku, uryny i pieluch. Zapach ciała z wolna ulegającego zmianom wstecznym.

Toby delikatnie wyprostowała jej ramię. Łokieć nie stawiał prawie żadnego oporu, do stałego przykurczu zgięciowego nie doszło; pielęgniarki musiały poddawać pacjentkę regularnym ćwiczeniom pasywnym. Toby puściła jej rękę, nie omieszkając zauważyć, że jest dość pulchna. Mimo stanu śpiączki chora była dobrze odżywiona i nawodniona.

Toby spojrzała na jej obwisłą twarz, zastanawiając się, czy kobieta na nią patrzy. Czy w ogóle coś widzi, czy cokolwiek rozumie.

– Dzień dobry, pani Slotkin – wyszeptała. – Mam na imię Toby.

– Agnes nie może odpowiedzieć – odezwał się ktoś od wejścia. – Ale myślę, że panią słyszy.

Wystraszona Toby odwróciła się na pięcie. Mężczyzna stał w drzwiach, właściwie całkiem je sobą wypełniał. Był wielki, olbrzymi, miał szeroką ciemnoskórą twarz, lśniący, trójkątny nos i dobre oczy. Tak, to dzięki oczom ma taką miłą twarz – pomyślała.

Murzyn uśmiechnął się i wyciągnął do Toby rękę. Ramię miał tak długie, że rękaw białego fartucha nie sięgał nadgarstka. Czy w ogóle szyją fartuchy dla takich olbrzymów?

– Robbie Brace – powiedział. – Leczę panią Slotkin. Jest pani jej krewną?

– Nie. – Toby poczuła, że dłoń Brace’a obejmuje jej rękę niczym ciepła, brązowa rękawica. – Jestem lekarką z izby przyjęć Springer Hospital. Toby Harper.

– Sprowadzają tu panią sprawy służbowe?

– Pośrednio. Miałam nadzieję, że pani Slotkin powie mi coś na temat choroby męża.

– Pan Slotkin zachorował? Co się stało?

– Trafił do nas w nocy w stanie splątania i dezorientacji. Byłam akurat zajęta, a nim skończyłam, Harry opuścił szpital. Nie możemy go odnaleźć i nie mam pojęcia, co mu jest. Wie pan może, na co się leczył?

– Zajmuję się wyłącznie stałymi pacjentami z domu opieki. Powinna się pani skontaktować z lekarzami z kliniki.

– Leczy go doktor Wallenberg. Ale doktor Wallenberg wyjechał, a bez jego upoważnienia klinika nie chce udostępnić mi karty choroby.

Robbie Brace wzruszył ramionami.

– Takie obowiązują tu przepisy.

– Czy zna pan Harry’ego? Czy on na coś choruje?

– Znam pana Slotkina tylko z widzenia. Spotykam go, kiedy odwiedza Agnes.

– A więc od czasu do czasu pan z nim rozmawia.

– Och, mówimy sobie dzień dobry, to wszystko. Pracuję tu dopiero od miesiąca i jeszcze nie wszystkie nazwiska kojarzę sobie z postaciami.

– Czy ma pan prawo udostępnić mi jego kartę choroby? Brace pokręcił głową.

– Takie uprawnienia ma wyłącznie doktor Wallenberg, ale nawet on zażąda pisemnej zgody pacjenta.

– Przecież może to mieć negatywny wpływ na zdrowie podopiecznego.

Brace zmarszczył czoło.

– Powiedziała pani, że Harry wyszedł ze szpitala, tak?

– No tak, ale…

– A więc na dobrą sprawę nie jest już pani pacjentem, prawda?

Toby milczała chwilę, nie mogąc temu zaprzeczyć. Fakt, że Harry Slotkin opuścił izbę przyjęć Springer Hospital, rezygnując tym samym z jej opieki. Nie miała przekonującego powodu, by domagać się jego karty choroby.

Spojrzała na chorą kobietę.

– Pani Slotkin też mi chyba nic nie powie.

– Niestety, Agnes nie mówi.

– To wylew?

– Podpajęczynówkowy. Według karty Agnes przebywa tu od roku. Znajduje się w stanie wegetacji, ale od czasu do czasu jakby na mnie patrzyła. Prawda, Agnes? Patrzysz na mnie, skarbie?

Kobieta ani drgnęła, nie poruszyła nawet powieką.

Brace stanął przy łóżku i zaczął ją badać; jego czarne dłonie zdumiewająco kontrastowały z bladą skórą Agnes. Osłuchał jej serce i płuca, sprawdził perystaltykę, zaświecił latarką w oczy, po czym rozprostował pacjentce kończyny, żeby zbadać opór mięśni. W końcu obrócił ją ku sobie i obejrzał skórę na plecach i pośladkach. Nie miała śladu odleżyn. Ostrożnie ułożył ją znowu na poduszkach i okrył prześcieradłem.

– Bardzo dobrze, Agnes – mruknął i poklepał ją po ramieniu. – Miłego dnia.

Toby wyszła za nim z pokoju, czując się jak karlica przy wielkoludzie.

– Jak na kogoś, kto jest w takim stanie od roku, rzeczywiście wygląda bardzo dobrze.

Brace otworzył kartę choroby.

– Oczywiście. Zapewniamy tu superluksusową opiekę.

– Po superwysokiej cenie?

Spojrzał na nią znad karty z cieniem uśmiechu na ustach.

– Powiedzmy, że nie mamy tu pacjentów podlegających państwowemu programowi powszechnej opieki medycznej.

– Wszyscy płacą z własnej kieszeni?

– Stać ich na to, są bardzo zamożni.

– Przyjmujecie tylko emerytów?

– Nie, kilkoro z nich wciąż pracuje. Wykupili udziały w Brant Hill, by zapewnić sobie spokojną przyszłość. Otrzymują mieszkanie, wyżywienie, opiekę medyczną, a w razie potrzeby również długoterminową opiekę pielęgniarską. Pewnie pani zauważyła, że się rozbudowujemy.

– Widziałam też piękne pole golfowe.

– Są tu ponadto korty tenisowe, kino i kryty basen. – Zamknął kartę i z szerokim uśmiechem dodał: – Chciałoby się przejść na wcześniejszą emeryturę, co?

– Nie sądzę, żebym mogła sobie pozwolić na Brant Hill.

– Zdradzę pani pewien sekret: ani jednego z nas też na to nie stać. – Spojrzał na zegarek. – Było mi bardzo miło, pani doktor. Proszę wybaczyć, ale mam mnóstwo pacjentów.

– W jaki sposób mogłabym dowiedzieć się czegoś więcej o Harrym?

Doktor Wallenberg wraca w poniedziałek. Proszę z nim porozmawiać.

– Chciałabym wiedzieć już teraz, to naprawdę nie daje mi spokoju. Nie mógłby pan przejrzeć jego karty i zadzwonić do mnie, gdyby znalazł pan coś interesującego? – Szybko zapisała swój numer telefonu na służbowej wizytówce.

Przyjął kartonik raczej niechętnie.

– Zobaczę, co da się zrobić. – Nie powiedział nic więcej, odwrócił się i wszedł do sąsiedniego pokoju, zostawiając ją na korytarzu.

Toby westchnęła. Zrobiła co mogła, ale klinika Brant Hill odmawia współpracy. Dopadł ją głód i zmęczenie, czuła, że jej organizm wydaje stanowcze rozkazy: zjedz coś i do łóżka. Natychmiast. Powłócząc nogami, ruszyła do windy. W połowie drogi przystanęła i znieruchomiała.

Ktoś krzyczał.

Przeraźliwy wrzask dochodził z pokoju na końcu korytarza.

I nie był wywołany bólem, lecz strachem.

Pędząc w tamtą stronę, słyszała, że z tyłu otwierają się drzwi, słyszała zaniepokojone głosy, szybki tupot nóg. Dobiegła na miejsce jako pierwsza i pchnęła drzwi.

W pierwszym momencie zobaczyła tylko starszego mężczyznę na czworakach. Nagi od pasa w dół, wykonywał na łóżku coś w rodzaju samczego tańca godowego, potrząsając pomarszczonymi pośladkami.

Dopiero po chwili zauważyła, że przygniata sobą drobną kobietę, prawie niewidoczną w kłębowisku zmiętych prześcieradeł i pledów.

– Zabierzcie go stąd! – krzyczała. – Błagam, zabierzcie go stąd!

Toby chwyciła starca za ramię i próbowała odciągnąć, ale pchnął ją tak mocno, że runęła na podłogę.

Wtedy do pokoju wpadła pielęgniarka.

– Panie Hackett, niech pan przestanie! Proszę natychmiast przestać! – Ona też usiłowała zwlec go z łóżka i też skończyła na podłodze.

Toby z trudem wstała.

– Niech go pani chwyci za jedno ramię, ja chwycę za drugie! – rzuciła, zachodząc starca od tyłu. Chwyciły go razem, teraz skutecznie, ale nawet gdy ściągały go z łóżka, poruszał pośladkami niczym groteskowy seksualny robot bez wyłącznika. Napastowana kobieta zwinęła się w kłębek, objęła wpół, i zaszlochała z twarzą wtuloną w pościel.

Nagle starzec wykonał gwałtowny skręt, uderzając Toby łokciem w szczękę. Zadzwoniły jej wszystkie zęby, czaszkę przeszył ostry ból, zrobiło się jej biało przed oczyma, tak że omal go nie puściła, ale z czystej wściekłości jeszcze mocniej zacisnęła chwyt. Staruch próbował uderzyć ją jeszcze raz. Szarpali się jak dzikie zwierzęta, czuła odór jego potu, czuła, że szaleniec napina wszystkie mięśnie, by stawić jej opór. Pielęgniarka poślizgnęła się, zatoczyła i puściła jego ramię, w tej samej chwili starzec sięgnął do tyłu, chwycił Toby za włosy i zaczął dźgać ją wzwiedzionym penisem w biodro. Zagotowało się w niej z odrazy i furii. Napięła mięśnie, żeby kopnąć go w krocze, lecz nagle…

Cel zniknął. Zadyndał w powietrzu, dźwignięty parą silnych, czarnych rąk. Robbie Brace postąpił kilka kroków do tyłu i warknął:

– Haldol! Pięć miligramów domięśniowo! Natychmiast! Pielęgniarkę wymiotło z pokoju. Za chwilę wróciła ze strzykawką w ręku.

– Szybko! Nie mogę go tak trzymać w nieskończoność…

– Nie mogę trafić w pośladek!

– Szybciej! Szybciej!

– Ciągle się szarpie!

– Chryste, silny jest. Czym go karmicie?

– Jest na kuracji, no i ma Alzheimera. Nic z tego. Nie mogę się do niego dobrać!

Brace obrócił starca pośladkami w stronę pielęgniarki. Chwyciła fałd nagiej skóry i wbiła igłę. Chory wrzasnął, wygiął się do tyłu, porwał ze stolika szklankę z wodą i grzmotnął nią Brace’a w twarz.

Szklanka roztrzaskała się na skroni.

Toby rzuciła się na starca jak lwica i zanim zdążył uderzyć ponownie, chwyciła go za nadgarstek i wykręciła mu rękę. Na podłogę spadł kawałek szkła o poszarpanych brzegach.

Brace objął napastnika wpół, ścisnął go kleszczami ramion i krzyknął:

– Daj mu resztę haldolu!

Pielęgniarka wbiła igłę w pośladek i wcisnęła tłok.

– Poszło! Boże, mam nadzieję, że poskutkuje lepiej niż mellaril.

– On jest na mellarilu?

– Na okrągło. Mówiłam doktorowi Wallenbergowi, że to na niego nie działa. Tych z Alzheimerem trzeba pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę, inaczej… Panie doktorze, pan krwawi!

Toby poderwała wzrok i struchlała: Brace miał zakrwawiony policzek, krew ściekała na fartuch. Szkło rozorało mu skroń.

– Musimy powstrzymać krwawienie – powiedziała. – Trzeba będzie szyć.

– Najpierw klienta unieruchomimy, skutecznie i elegancko. Chodźmy, panie Hacktett. Wracamy do pokoju.

Starzec próbował plunąć mu w twarz.

– Czarnuch! Puszczaj mnie, czarnuchu!

– O rany – westchnął Brace. – Próbujemy się przymilać, co?

– Nie cierpię czarnuchów.

– Tak samo jak wszyscy – odrzekł Brace głosem, w którym miast irytacji pobrzmiewała nutka zmęczenia. Na wpół wlokąc, na wpół pchając pacjenta, wyszedł z nim na korytarz. – No, dziadku, wygląda na to, że zasłużyłeś sobie na randkę z kaftanikiem bezpieczeństwa.

– Aj! Niech mnie pani nie przerobi w drugiego Frankensteina, dobra?

Toby powoli opróżniła strzykawkę i wyjęła igłę. Wstrzyknęła mu ksylokainę w obydwa brzegi rany, a po chwili delikatnie ukłuła go w skroń.

– Czuje pan coś?

– Nie. Zdrętwiała.

– Nie wolałby pan pójść z tym do chirurga plastycznego?

– Pracuje pani w izbie przyjęć, robicie to na co dzień, prawda?

– No tak, ale jeśli zależy panu na dobrych rezultatach kosmetycznych…

– Niby dlaczego miałoby mi zależeć? Brzydszy już nie będę. Blizna doda mi urody.

– I charakteru. – Sięgnęła po imadło z igłą i szew. Znalazła je we wspaniale zaopatrzonej sali zabiegowej. Sprzęt był nowiuteńki i najnowocześniejszy, jak wszystko w Brant Hill. Oparcie i końcową część stołu, na którym leżał Brace, można było ustawiać pod dowolnym kątem; umożliwiało to przeprowadzenie każdego zabiegu – od szycia ran głowy poczynając, na usuwaniu hemoroidów kończąc. Światło też było znakomite, a w kącie stał wózek reanimacyjny, supernowoczesny – jakżeby inaczej! – i gotowy do natychmiastowego użytku.

Toby ponownie przetarła skórę betadiną i przekłuła brzegi rany zakrzywioną igłą. Brace leżał na boku i ani drgnął. Większość pacjentów zamknęłaby oczy, tymczasem on ani o tym myślał, po prostu patrzył w ścianę. Choć posturę miał doprawdy imponującą, oczy łagodziły bijące z niej zagrożenie. Były jasnobrązowe, ocienione długimi jak u dziecka i gęstymi rzęsami.

Przeciągnęła nić przez skórę.

– Staruszek głęboko pana poharatał. Ma pan szczęście, że nie trafił w oko.

– Zdaje się, że celował w gardło.

– I cały czas jest na środkach uspokajających? – Pokręciła głową. – Lepiej podwójcie mu dawkę i trzymajcie go pod kluczem.

– Zwykle go zamykamy. Pacjenci z Alzheimerem zajmują osobny oddział i są pod stałą obserwacją. Hackett musiał się stamtąd wyślizgnąć. Wie pani, jak to jest. Starcy nie potrafią zapanować nad chucią. Hamulce już siadły, ale ciało jeszcze by chciało.

Toby zdjęła igłę, zacisnęła ostatni szew i przemyła alkoholem zamkniętą ranę.

– Na jakiej kuracji? – spytała. – Hę?

– Pielęgniarka mówiła, że ten Hackett jest na kuracji.

– Ach to… Wallenberg prowadzi jakieś badania. Wstrzykuje starcom hormony.

– Po co?

– Jak to po co? Żeby mogli czerpać ze źródełka młodości. Mamy tu zamożną klientelę, większość z nich chciałaby żyć wiecznie. To eksperymentalna kuracja, a wszyscy chętnie zgłaszają się na ochotnika. – Usiadł i potrząsnął głową, jakby broniąc się przed gwałtownym atakiem osłabienia.

Im są więksi, tym większy huk, gdy padają – pomyślała spanikowana Toby. I tym trudniej ich dźwignąć z podłogi.

– Niech pan się położy – powiedziała. – Za szybko pan wstał.

– Nic mi nie jest. Muszę wracać do pracy.

– Nie, niech pan tu trochę posiedzi. Upadnie pan i będę musiała zszywać z drugiej strony.

– Więcej blizn, więcej charakteru – mruknął.

– Charakter już pan ma, panie doktorze.

Uśmiechnął się, choć wzrok miał lekko szklisty. Przez chwilę obserwowała go czujnie, gotowa podtrzymać, gdyby zemdlał, lecz Brace wytrwał w pozycji siedzącej.

– Niech pan mi opowie o tej kuracji Wallenberga. Jakie hormony im wstrzykuje?

– Robi mieszankę. Hormon wzrostu. Testosteron. DHEA. Jeszcze kilka innych. Przeprowadził gruntowne badania.

– Wiem, że hormon wzrostu zwiększa masę mięśniową, zwłaszcza u ludzi starszych. Ale nie pamiętam, żebym czytała o eksperymentach z mieszankami.

– Chyba jest w tym sens, prawda? W miarę upływu lat przysadka mózgowa stopniowo zanika. Nie wytwarza już tych świeżych, soczystych hormonów. W myśl teorii właśnie dlatego się starzejemy. Hormony nam wysiadają, ot i tyle.

– A Wallenberg zastępuje je nowymi.

– Wygląda na to, że coś w tym jest. Weźmy choćby Hacketta – ile w nim energii, jaka żywotność.

– Aż za dużo. Dlaczego podajecie hormony pacjentowi z Alzheimerem? Przecież nie może wyrazić na to zgody.

– Pewnie zgodził się wiele lat temu, kiedy był jeszcze sprawny umysłowo.

– Tak długo to trwa?

– Wallenberg rozpoczął badania w dziewięćdziesiątym drugim. Może to pani sprawdzić w „Index Medicus”, jego nazwisko widnieje w co najmniej kilkunastu publikacjach. Znają je wszyscy geriatrzy. – Ostrożnie spuścił nogi, wstał i po chwili kiwnął głową. – Jak skała. Kiedy zdjąć szwy?

– Za pięć dni.

– A kiedy dostanę rachunek?

– Nie będzie żadnego rachunku – odrzekła z uśmiechem. – Proszę tylko o przysługę.

– Wiedziałem, że coś się za tym kryje.

– Niech pan zajrzy do karty Harry’ego Slotkina. I zadzwoni do mnie, jeśli będzie tam coś, o czym powinnam wiedzieć. Coś, co mogłam przegapić.

– A mogła pani?

– Sama nie wiem. Ale nie znoszę niczego zawalać. Koszmarnie tego nie znoszę. Niewykluczone, że Harry jest wystarczająco przytomny, by trafić do Brant Hill. Może nawet zawitać do pokoju żony. Powinniście się go spodziewać.

– Dobra, uprzedzę pielęgniarki.

– Trudno go nie zauważyć. – Sięgnęła po torebkę. – Jest nagusieńki.

Zaparkowała obok hondy Bryana i wyłączyła silnik. Zamiast wysiąść z samochodu, siedziała za kierownicą i wsłuchując się w jękliwe potrzaskiwania stygnącego metalu, cieszyła się chwilą spokoju, nie zakłóconą wiecznymi żądaniami. Tyloma, tyloma żądaniami… Głęboko odetchnęła i oparła się o zagłówek. Było wpół do dziesiątej, spokojna godzina w dzielnicy zamieszkanej przez ludzi czynnych zawodowo. Mężowie i żony wyszli już do pracy, dzieci odwieziono do szkoły lub przedszkola – opustoszałe domy czekały na przyjazd ekip sprzątających, które odkurzą je, wyczyszczą i znikną, pozostawiając za sobą ulotny cytrynowy zapach pasty do podłóg. Była to okolica bezpieczna i zadbana. Nie należała do najelegantszych części Newton, lecz zaspokajała potrzebę ładu, którego w życiu Toby brakowało. Po nieprzewidywalnych atrakcjach nocnego dyżuru w izbie przyjęć fascynujący był nawet starannie przystrzyżony trawnik.

Na drugim końcu ulicy zawył odkurzacz do uprzątania liści. Chwila ciszy prysnęła niczym sen. Rozpoczęła się codzienna inwazja śmieciarek.

Toby niechętnie wysiadła z mercedesa i weszła na schody.

W progu czekał na nią Bryan, opiekun matki. Ręce skrzyżowane na piersi, z dezaprobatą zmrużone oczy – miał wzrost dżokeja, był szczupłym, schludnym mężczyzną w miniaturze, a jednak stanowił trudną przeszkodę do pokonania.

– Mama od samego rana chodzi po ścianach – powiedział. – Nie powinnaś jej tego robić.

– Jak to? Nie powiedziałeś jej, że wrócę później?

– To nic nie daje. Dobrze wiesz, że ona tego nie rozumie. Spodziewa się ciebie rano, a jeśli nie przyjeżdżasz, staje przy oknie i zaczyna kiwać się w tę i we w tę, wyglądając samochodu.

– Przepraszam, Bryan, nie mogłam przyjechać wcześniej. Wyminęła go, weszła do środka i postawiła torebkę na stoliku w holu. Kurtkę zdejmowała bardzo powoli. Nie złość się – myślała. Nie daj się ponieść nerwom, dobrze wiesz, że go potrzebujesz. I ty, i mama.

– Dwie godziny spóźnienia to dla mnie betka – mówił Bryan. – Płacisz mi za to. Dużo mi za to płacisz, za co bardzo ci dziękuję. Ale twoja mama, biedactwo, twoja mama tego nie rozumie.

– Mieliśmy kłopoty w pracy.

– Nie tknęła śniadania, jajecznica wystygła. Toby trzasnęła drzwiami szafy.

– No to zrobię jej drugą!

W holu zapadła cisza.

Toby stała tyłem do niego, z ręką na drzwiach szafy. Nie chciałam się na niego wściec – myślała. Jestem po prostu zmęczona. Bardzo zmęczona.

– No cóż… – W tych dwu słowach zawarł wszystko, całą urazę i rezygnację.

Spojrzała na niego. Znali się od dwóch lat, mimo to nigdy nie wyszli poza układ pracodawca-pracobiorca, nigdy nie przekroczyli granicy dzielącej ich od prawdziwej przyjaźni. Ani razu nie była u niego w domu, nie poznała Noela, przyjaciela, z którym mieszkał. W tym momencie jednak zdała sobie sprawę, że może polegać na Bryanie bardziej niż na kimkolwiek innym. Tylko dzięki niemu, jak dotąd, nie popadła w obłęd. Nie, nie mogła go teraz stracić.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie poradzę sobie z kolejnym impasem, miałam koszmarną noc.

– Co się stało?

– Straciliśmy dwóch pacjentów. W ciągu godziny. Czuję się paskudnie. Nie chciałam się na tobie wyżywać.

Lekko kiwnął głową na znak, że powściągliwie przyjmuje przeprosiny.

– A jak minął twój dyżur? – spytała.

– Przespała całą noc. Przed chwilą wyprowadziłem ją do ogrodu. To ją uspokaja.

– Mam nadzieję, że nie wyrwała całej sałaty.

– Niechętnie to robię, ale ktoś musi ci o tym powiedzieć: twoja sałata poszła w nasienie miesiąc temu.

Niech będzie, jako ogrodniczka też jestem do niczego – pomyślała, przechodząc przez kuchnię. Co roku zakładała nową grządkę warzywną – z wielkimi nadziejami siała rzędy sałaty, cukinii i zielonego groszku – co roku skutecznie warzywa pielęgnowała i doprowadzała do fazy kiełkowania. A potem zaczynało się coś dziać, brakowało czasu, życie brało górę i zapominała o ogrodzie. Sałata przerastała, zachwaszczony groszek żółkł i drewniał. Zniechęcona, wyrywała wszystko jak leci, ale z mocnym postanowieniem, że za rok sprawi się lepiej, doskonale wiedząc, że przyszłoroczne cukinie będą tak samo „jadalne” jak kije do baseballa.

Wyszła na podwórze. W pierwszej chwili jej nie zauważyła. Letni ogród zamienił się w dżunglę wybujałych kwiatów i chwastów. Było w nim coś z improwizacji, wielkiej i przyjemnej, jakby klomby i grządki usypano bez konkretnego planu, jakby rok po roku zieleń rosła tu spontanicznie lub według kaprysu ogrodnika, który rządził tutaj przed Toby. Kupiła ten dom przed ośmioma laty i natychmiast postanowiła wyrwać co niesforniejsze rośliny, by zaprowadzić w ogrodzie jakąś dyscyplinę. I właśnie Ellen jej to wyperswadowała, przekonała ją, że ogrodowy chaos trzeba cenić i pielęgnować.

Toby stanęła przy drzwiach i objęła wzrokiem gąszcz tak splątany, że ginęła pod nim wykładana kostką ścieżka. Między wysokimi łodygami coś się poruszało, mignął wśród nich fragment słomkowego kapelusza. To Ellen chodziła na kolanach po ziemi.

– Już jestem, mamo.

Rondo kapelusza powędrowało do góry i wychynęła spod niego okrągła, opalona twarz Ellen Harper. Dostrzegła córkę i pomachała jej na powitanie ręką, w której coś trzymała. Toby przebiła się przez splątane rośliny i zobaczyła, że matka ściska w garści pęk mleczów. Jednym z ironicznych paradoksów jej choroby było to, że chociaż tyle rzeczy zapomniała – nie umiała już gotować ani się kąpać – wciąż doskonale odróżniała kwiaty od chwastów. Nie wiedzieć dlaczego, Toby czuła, że tej umiejętności matka nigdy nie zatraci.

– Bryan mówi, że jeszcze nie jadłaś.

– Nie, chyba już jadłam. Nie jadłam?

– Zrobię ci śniadanie. Chodź, zjesz ze mną?

– Ale mam tu jeszcze tyle do zrobienia… – Ellen westchnęła i popatrzyła na grzędy. – Ta praca nigdy się nie kończy. Spójrz tylko, widzisz? Widzisz te paskudztwa? – Pomachała jej przed nosem zwiędłymi mleczami.

– To mlecze.

– Mlecze. Rozrastają się w oczach. Jeśli ich nie wyrwiemy, wedrą się w te pąsowe kwiaty. Jak one się nazywają…

– Te pąsowe? Naprawdę nie wiem, mamo.

– Wszystko jedno. Za mało tu miejsca, trzeba to świństwo usunąć. To walka o przestrzeń życiową. Tyle tu pracy, a ja nigdy nie mam czasu.

Potoczyła wzrokiem wokoło z policzkami zaróżowionymi od słońca. „Tyle tu pracy, a ja nigdy nie mam czasu” – to była jej mantra, powracający refren, który pozostał nietknięty, chociaż reszta pamięci kompletnie się rozpadła. Dlaczego zapamiętała akurat ten konkretny zwrot? Czyżby życie owdowiałej matki dwu córek było do tego stopnia naznaczone ciągłym brakiem czasu i sprawami, których nie zdążyła załatwić?

Ellen opadła na kolana i znowu zaczęła ryć w ziemi. Czego tam szukała? Może tych przeklętych mleczów? Toby spojrzała w bezchmurne niebo. Dzień był ciepły, przyjemny. Nic się nie stanie, mogła zostawić ją samą. Furtka była zamknięta, mama szczęśliwa. Latem zawsze tak robiły. Zostawiała jej w kuchni kanapkę, szła do łóżka, wstawała o czwartej i jadły razem kolację.

Dobiegł ją grzechot odjeżdżającego samochodu Bryana. Wróci o wpół do siódmej, żeby zostać z Ellen na noc, natomiast Toby znów pojedzie na nocny dyżur.

Tyle tu pracy, a ja nigdy nie mam czasu. Ona też zaczynała „mantrować”. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Wzięła głęboki oddech i wolno wypuściła powietrze. Organizm zdążył już wchłonąć dawkę adrenaliny, krążącej w jej żyłach od poranka, i Toby poczuła, że straszliwe zmęczenie przygniata ją niczym wielki głaz. Wiedziała, że powinna pójść prosto do łóżka, nie drgnęła jednak z miejsca. Obserwowała matkę, myśląc, że w tym słomkowym kapeluszu wcale nie wygląda staro. Przypominała małą, krągłolicą dziewczynkę, szczęśliwe dziecko, zajęte robieniem babek z ogrodowej ziemi.

To ja teraz jestem matką – pomyślała Toby. I jak każda matka nagle uświadomiła sobie, jak szybko płynie czas, jak szybko przemijają chwile…

Uklękła koło Ellen.

Matka spojrzała na nią z cieniem zdumienia w niebieskich oczach.

– Potrzebujesz czegoś, kochanie? – spytała.

– Nie, mamusiu. Pomyślałam sobie, że pomogę ci pielić.

– Aha – Ellen uśmiechnęła się i brudną ręką odgarnęła kosmyk włosów z policzka córki. – A czy na pewno wiesz, co trzeba wyrywać?

– Lepiej mi pokaż.

– Dobrze. – Łagodnie położyła jej rękę na kępie zielska. – Na początek wyrwij to.

I ramię w ramię, klęcząc na ziemi, matka z córką zaczęły wyrywać mlecze.