174336.fb2
Pogrzeby zaczynały Bigelowa nużyć. W tylu już uczestniczył, a ostatnio bywał na nich coraz częściej, tak często, że przywodziły na myśl wciąż szybsze i szybsze uderzenia bębna, odmierzające upływ czasu. To, że stracił tylu przyjaciół, nie było niczym nieoczekiwanym; ostatecznie miał siedemdziesiąt sześć lat i przeżył większość z nich. Śmierć szła teraz po niego. Czuł, jak się skrada, słyszał jej ciche kroki, a oczyma wyobraźni widział dokładny obraz swego sztywnego ciała w otwartej trumnie: przypudrowana twarz, starannie zaczesane włosy, szary wełniany garnitur, porządnie odprasowany i zapięty. I tłum tych samych co teraz ludzi, którzy przechodzili obok trumny, w milczeniu składając hołd zmarłemu. To, że na katafalku stała trumna Angusa Parmentera, a nie Jamesa Bigelowa, było tylko kwestią czasu. Jeszcze miesiąc, jeszcze rok i w zakładzie pogrzebowym wystawią na widok publiczny trumnę z jego zwłokami. Wszyscy muszą kiedyś dotrzeć do…
Ludzie się przesuwali, wraz z nimi przesuwał się Bigelow. Przystanął przy trumnie i spojrzał na swego przyjaciela. Nawet ty nie byłeś nieśmiertelny, Angus.
Poszedł dalej, skręcił w środkowe przejście i usiadł w czwartym rzędzie. Z tego miejsca obserwował procesję znajomych twarzy z Brant Hill. Była wśród nich Anna Valentine, sąsiadka Angusa, która niestrudzenie zadręczała go telefonami i zapiekankami. Byli wśród nich koledzy z pola golfowego, znajomi z kółka degustatorów wina i muzycy z amatorskiej orkiestry.
A gdzie Phil Dorr?
Bigelow rozejrzał się, wiedząc, że Phil powinien tu być. Nie dalej jak przed trzema dniami wypili w klubie po kilka szklaneczek, poszeptując o starych kumplach od pokera, o Angusie, Harrym i Stanie Mackie. Żaden już nie żył, pozostali tylko on i Phil. Poker we dwóch to gra niewarta świeczki – stwierdził Phil. Chciał wsunąć Angusowi do trumny talię kart. Ot tak, na pożegnanie i na dobry początek przy zielonym stoliku w niebiesiech. Zastanawiał się, czy rodzina miałaby coś przeciwko temu. Uznają, że to tani dowód przyjaźni? Że uchybia godności nieboszczyka, spoczywającego na połyskliwych atłasach? Śmiali się z tego ze smutkiem, sącząc kolejną szklaneczkę toniku. Pies to drapał – zdecydował Phil. Zrobi to tak czy inaczej. Angus na pewno by ten gest docenił.
Mimo to nie pokazał się z kartami na pogrzebie.
Między krzesła wcisnęła się Anna Valentine i usiadła obok Bigelowa. Twarz miała mocno upudrowaną, lecz – o ironio! – miast kamuflować jej wiek, puder uwydatniał każdą, nawet najdrobniejszą zmarszczkę. Jeszcze jedna wygłodniała wdowa. Gdziekolwiek się obrócisz – wdowa. W normalnych okolicznościach pewnie unikałby rozmowy, nie chcąc rozbudzać w niej fałszywych nadziei – Anna myślała tylko o jednym – ale tak się złożyło, że w pobliżu nie było nikogo, z kim mógłby zamienić choćby parę słów.
Nachylił się do Anny i szepnął:
– Gdzie Phil?
Spojrzała na niego, zdziwiona, że się do niej zwrócił.
– Co?
– Phil Dorr. Miał tu być.
– Chyba źle się czuje.
– Co mu jest?
– Nie wiem. Dwa dni temu zrezygnował z wyprawy do teatru. Powiedział, że ma coś z oczami.
– Mnie nic nie mówił.
– Zauważył to dopiero w ubiegłym tygodniu, miał iść do lekarza. – Głęboko westchnęła i popatrzyła na trumnę. – To straszne, jak szybko wszystko się nam psuje, prawda? Oczy, biodra, uszy… Dzisiaj zdałam sobie sprawę, że zmienił mi się głos. Nigdy dotąd nie zwróciłam na to uwagi. Oglądałam kasetę z wycieczki do Faneull Hall i nie mogłam uwierzyć, że mówię jak sędziwa staruszka. I czuję się jak sędziwa staruszka, Jimmy, przestałam rozpoznawać się w lustrze… – Znowu przeciągle westchnęła. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, żłobiąc w pudrze kręty wąwóz. Otarła ją, ale rozmazała przy tym makijaż.
Phil ma coś z oczami.
Bigelow pogrążył się w zadumie. Koło trumny wciąż sunął sznur żałobników, wciąż skrzypiały krzesła, wciąż niósł się szmer przyciszonych głosów:
– Pamiętasz, jak Angus…
– Nie mogę uwierzyć, że już zgasł…
– Powiadają, że to wylew…
– Nie, słyszałem, że to coś innego… Bigelow gwałtownie wstał.
– Nie zostajesz na nabożeństwie? – spytała Anna.
– Muszę… muszę z kimś porozmawiać – odrzekł, przeciskając się między krzesłami. Chyba go wołała, ale ruszył w stronę wyjścia i nie obejrzał się za siebie.
Najpierw pojechał do Phila, który mieszkał ledwie kilka domów od niego. Drzwi były zamknięte, nikt nie reagował na dzwonek. Bigelow stał na ganku, potem zajrzał przez okno. Widział stamtąd tylko mały hol, stolik z wiśniowego drewna i mosiężny stojak na parasole. Aha, jeszcze but na podłodze. But. Uznał, że to dziwne, wręcz niemożliwe! Phil był chorobliwie pedantyczny.
Bigelow zawrócił i mijając ogrodową furtkę, dostrzegł, że skrzynka na listy jest pełna. To też było do Phila niepodobne.
Miał coś z oczami…
Wsiadł do samochodu i krętą alejką przejechał kilkaset metrów do gmachu kliniki. Wszedł do recepcji ze spotniałymi dłońmi i z walącym sercem.
Recepcjonistka go z początku nie zauważyła, zbyt zajęta rozmową przez telefon.
Bigelow załomotał w okienko.
– Muszę się widzieć z doktorem Wallenbergiem.
– Zaraz do pana podejdę – odrzekła.
Coraz bardziej sfrustrowany patrzył, jak się od niego odwraca, jak zaczyna postukiwać w klawiaturę komputera, nie przerywając rozmowy o składkach ubezpieczeniowych i numerach autoryzacyjnych.
– To ważne! – krzyknął. – Muszę wiedzieć, co się dzieje z Philem Dorrem!
– Rozmawiam przez telefon, proszę pana.
– Phil też zachorował, tak? Ma kłopoty z oczami.
– Musi pan porozmawiać z jego lekarzem.
– W takim razie proszę mnie wpuścić do doktora Wallenberga.
– Doktor Wallenberg wyszedł na lunch.
– Kiedy wróci? Kiedy?!
– Proszę się uspokoić, musi się pan uspokoić… Bigelow wsunął rękę przez okienko i grzmotnął pięścią w widełki telefonu.
– Chcę się widzieć z Wallenbergiem!
Recepcjonistka cofnęła się z zasięgu jego ramion. Z sąsiednich pomieszczeń archiwum wyszły dwie kobiety. Wszystkie trzy gapiły się na starca szalejącego w poczekalni.
Otworzyły się drzwi i wszedł lekarz, olbrzymi Murzyn, górujący nad Bigelowem niczym wieża. Na przypiętym do fartucha identyfikatorze widniało nazwisko: Dr Brace.
– Co się stało? – zapytał. – Mogę w czymś pomóc?
– Muszę się zobaczyć z Wallenbergiem.
– W tej chwili nie ma go w klinice.
– W takim razie to pan mi powie, co się dzieje z Philem.
– Z kim?
– Dobrze pan wie! Z Philem Dorrem! Mówią, że jest chory, że ma coś z oczami. Zabrali go do szpitala?
– Zaraz sprawdzimy. Zechce pan tymczasem usiąść. Siostry zajrzą do kartoteki i…
– Nie chcę siadać! Chcę wiedzieć, czy Phil zachorował na to samo co Angus! Na to samo co Stan Mackie!
Frontowymi drzwiami do poczekalni weszła pacjentka. Zamarła, widząc Bigelowa z zaczerwienioną twarzą, i natychmiast wyczuła, że dzieje się coś niedobrego.
– Porozmawiamy w moim gabinecie, dobrze? – zaproponował Brace głosem cichym i łagodnym. Wyciągnął rękę. – To kilka kroków stąd.
Bigelow spojrzał na jego szeroką, zaskakująco białą od środka dłoń, przeciętą grubą, czarną linią życia. Podniósł wzrok.
– Chciałem się tylko dowiedzieć… – szepnął.
– Czego?
– Czy… czy zachoruję tak jak oni?
Brace pokręcił głową. Nie była to odpowiedź na pytanie, lecz wyraz zdumienia.
– Dlaczego miałby pan zachorować?
– Mówili, że nie ma żadnego ryzyka, że zabieg jest całkowicie bezpieczny. Ale potem zachorował Mackie i…
– Mackie? Nie znam pana Mackie. Bigelow spojrzał na recepcjonistkę.
– Pani go pamięta. Pamięta pani Stana Mackie, musi go pani pamiętać.
– Oczywiście – odrzekła. – Było nam bardzo smutno, kiedy odszedł.
– Phil też odszedł, prawda? Tylko ja zostałem.
– Panie Bigelow? – odezwała się jedna z kobiet spoza okienka. – Właśnie sprawdziłam kartę pana Dorra. Pan Dorr nie jest chory.
– To dlaczego nie był na pogrzebie Angusa? Miał tam być!
– Pan Dorr wyjechał z nagłych powodów rodzinnych. Prosił, żeby przenieść jego dokumenty do La Jolla, ma tam nowego lekarza.
– Co?!
– Tak tu jest napisane – pokazała mu z daleka kartę z przypiętą do niej notatką. – Na upoważnieniu jest wczorajsza data. Przeczytam je panu: „Pacjent nie wraca – przeniesiony z nagłych powodów rodzinnych. Kartę choroby przesłać do Brant Hill West, La Jolla, Kalifornia”.
Bigelow podszedł do okienka i spojrzał na widniejący na upoważnieniu podpis: dr med. Carl Wallenberg. Brace położył mu rękę na ramieniu.
– Jestem przekonany, że pański przyjaciel wkrótce się do pana odezwie. Wygląda na to, że wezwały go pilne sprawy rodzinne.
– Ale jakim cudem? – zapytał cicho Bigelow.
– Może ktoś zachorował. Albo umarł.
– Przecież Phil nie ma żadnej rodziny.
Patrzył na niego Brace, patrzyły na niego kobiety zza okienka recepcji. Czuł, że stoją za szybą i gapią się na niego jak na zwierzę na wybiegu w zoo.
– Coś tu nie gra – dodał. – Nie chcecie mi powiedzieć, tak?
– Możemy o tym porozmawiać – odezwał się lekarz.
– Chcę się zobaczyć z Wallenbergiem.
– Jest na lunchu. Ale może pan porozmawiać ze mną, panie…
– Bigelow. James Bigelow. Brace otworzył drzwi na korytarz.
– Przejdźmy do mojego gabinetu, dobrze? Wszystko mi pan opowie.
Bigelow spojrzał w głąb długiego, białego korytarza, który ciągnął się za progiem.
– Nie – szepnął, cofając się o krok. – Nie, nie ma o czym, nieważne…
I uciekł z budynku.
Robbie Brace zapukał do drzwi i wszedł do gabinetu Carla Wallenberga. Gabinet odzwierciedlał dobry, acz snobistyczny gust jego właściciela. Brace nie znał się na meblach, ale nawet on zauważył, że są najwyższej jakości. Masywne biurko z ciepłego, egzotycznego drewna, którego nie rozpoznawał. Na ścianach abstrakcyjne mazaje, za które płaciło się fortunę. Biurko stało przy oknie, a za oknem zachodziło słońce, tak że głowa Wallenberga tonęła w złocistej poświacie. Siedzi tu jak sam Pan Bóg na niebieskim tronie – pomyślał Brace.
Wallenberg oderwał wzrok od dokumentów.
– Tak, Robbie?
„Robbie”. Nie „panie doktorze”, tylko „Robbie”. Ciekawe, kto tu rządzi.
– Czy pamięta pan pacjenta o nazwisku Stan Mackie? Na tle słońca nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy. Wallenberg powoli odchylił się w fotelu, głośno zaskrzypiała skóra.
– Gdzie pan słyszał to nazwisko?
– Wspomniał o nim jeden z pańskich pacjentów. Zna pan pana Bigelowa?
– Tak, oczywiście. To jeden z moich pierwszych podopiecznych. Jako jeden z pierwszych wprowadził się do Brant Hill.
– Otóż pan Bigelow przyszedł tu wczoraj po południu. Był bardzo zdenerwowany, dlatego nie wiem, czy dobrze go zrozumiałem. W kółko powtarzał, że zachorowali jego wszyscy przyjaciele, niepokoił się, że będzie następny. I wspomniał nazwisko pana Mackie.
– Chodziło mu o doktora Mackie.
– Był lekarzem? Wallenberg wskazał krzesło.
– Niech pan spocznie, Robbie. Trudno jest rozmawiać, gdy pan tak nade mną góruje.
Brace usiadł i natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił taktyczny błąd. Stracił przewagę wzrostu, bo głowy mieli teraz na tej samej wysokości, a Wallenberg przewyższał go pod każdym innym względem. Był jego szefem. Był biały. No i miał lepszego krawca.
– Wyglądało na to, że pan Bigelow śmiertelnie boi się na coś zachorować. O co mu chodziło? – spytał.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Mówił o jakimś zabiegu, twierdził, że przechodził go wraz z przyjaciółmi.
Wallenberg pokręcił głową.
– Może chodziło mu o kurację hormonalną? O cotygodniowe zastrzyki?
– Nie wiem.
– Jeśli miał na myśli kurację, niepotrzebnie się niepokoi. W tym, co robimy, nie ma nic rewolucyjnego, dobrze pan o tym wie.
– A więc jednak pan Bigelow i jego przyjaciele przechodzili kurację hormonalną?
– Tak. Między innymi dlatego przyjechali do Brant Hill. Żeby skorzystać z rezultatów naszych prekursorskich badań i zabiegów.
– Zabiegów? No właśnie. To ciekawe, że użył pan tego słowa. Pan Bigelow nie wspominał o zastrzykach. Mówił o „zabiegu”, jakby chodziło mu o jakiś zabieg chirurgiczny.
– Nie, nie. Pan Bigelow nie przechodził żadnego zabiegu. O ile pamiętam, do chirurga zgłosił się tylko raz, z polipem w nosie. I, oczywiście, nie był to nowotwór złośliwy.
– A ta kuracja hormonalna? Czy stwierdził pan jakieś poważne skutki uboczne?
– Nie, żadnych.
– A więc to wykluczone, żeby spowodowała śmierć Angusa Parmentera?
– Jak dotąd nie ustalono, na co umarł.
– Wykryto u niego chorobę Creutzfeldta-Jakoba. Wiem to od doktor Harper.
Wallenberg znieruchomiał, a Brace uświadomił sobie natychmiast, że nie powinien był wymieniać jej nazwiska. Że nie powinien przyznawać się do utrzymywania z nią jakichkolwiek kontaktów.
– Cóż – zauważył cicho Wallenberg – wyjaśniałoby to symptomy, jakie u niego zaobserwowaliśmy.
– A niepokoje pana Bigelowa? O to, że zachoruje na tę samą chorobę co jego przyjaciele?
Wallenberg pokręcił głową.
– Sam pan wie, że naszym pacjentom trudno jest pogodzić się z faktem, że ich życie dobiega kresu. Angus Parmenter miał osiemdziesiąt dwa lata. Starość i śmierć czeka nas wszystkich.
– Jak umarł doktor Mackie? Wallenberg odpowiedział nie od razu.
– To było niezwykle przykre i denerwujące zdarzenie. Doktor Mackie załamał się psychicznie. Wyskoczył oknem w Wicklin Hospital.
– Chryste…
Przeżyliśmy szok. Doktor Mackie był chirurgiem, bardzo dobrym chirurgiem. Miał siedemdziesiąt cztery lata i wciąż operował. Pracował do ostatniej chwili, do dnia tego… nieszczęsnego wypadku.
– Przeprowadzono autopsję?
– Zmarł od ciężkich urazów, więc…
– Tak, ale czy przeprowadzono autopsję?
– Nie wiem. Był pod opieką chirurgów z Wicklin. Zszedł tydzień później. – Przyjrzał mu się w zamyśleniu. – Widzę, że wyraźnie to pana niepokoi, Robbie.
– Pewnie dlatego, że Bigelow był tak bardzo zdenerwowany. Wymienił nazwisko jeszcze jednego przyjaciela, który ponoć zachorował, niejakiego Philipa Dorra.
– Pan Dorr ma się doskonale. Przeniósł się do Brant Hill West w La Jolla. Właśnie otrzymałem podpisane przez niego upoważnienie do przeniesienia dokumentacji medycznej. – Poszperał wśród papierów na biurku i wyciągnął kartkę papieru. – Faks z Kalifornii.
Na dole widniał własnoręczny podpis Dorra.
– A więc nie jest chory.
– Kilka dni temu robiłem mu rutynowe badania kontrolne.
– I?
Wallenberg spojrzał mu prosto w oczy.
– Był zupełnie zdrowy.
Po powrocie do swego pokoju Brace skończył wypełniać codzienną porcję kart choroby i zaliczył codzienną sesję dyktowania. O wpół do siódmej wyłączył magnetofon, spojrzał na uporządkowane biurko i przyłapał się na tym, że patrzy na nazwisko, które wypisał na okładce protokołu laboratoryjnego: dr Stanley Mackie. Wczorajszy incydent w recepcji ciągle nie dawał mu spokoju. Przypomniały mu się dwa inne nazwiska, które wymienił Bigelow: Angus Parmenter i Philip Dorr. Mackie, Parmenter i Dorr. W tym, że dwaj z nich już nie żyli, nie było nic niepokojącego. Wszyscy trzej należeli do ludzi starszych, wszyscy trzej przekroczyli średnią statystyczną długości życia.
Rzecz w tym, że to nie starość była przyczyną ich śmierci.
Brace widział strach w oczach Bigelowa, widział w nich prawdziwy lęk i poczuł się nieswojo. Od tamtej pory nie mógł się z tego otrząsnąć.
Zadzwonił do Grety, by ją uprzedzić, że się spóźni, bo musi wpaść na chwilę do Wicklin. Potem spakował teczkę i wyszedł.
Klinika już opustoszała, tylko na końcu korytarza, przy recepcji, paliła się jedna jarzeniówka. Kiedy pod nią przechodził, usłyszał ciche brzęczenie. Podniósł głowę i zobaczył owada, który trzepotał się pod plastikową osłoną i zmagał z nieuchronną śmiercią. Brace pstryknął przełącznikiem. W korytarzu zapadła ciemność, mimo to wciąż słyszał dochodzące z góry bzyczenie i szaleńczy trzepot.
Wyszedł z budynku w wietrzną, wilgotną noc.
Jego zielona toyota była jedynym samochodem na parkingu. W żółtawym blasku latarni sprawiała wrażenie czarnej i przypominała lśniący pancerz żuka. Przystanął, by wygrzebać z kieszeni kluczyki, i spojrzał na oświetlone okna domu opieki. Dostrzegł nieruchome sylwetki pacjentów w pokojach oraz błękitnawą poświatę z telewizyjnych ekranów, na które mało kto patrzył. I nagle przytłoczyła go fala przemożnego przygnębienia. To, co tam widział, było kresem życia. Zapowiedzią jego własnej przyszłości.
Wsiadł do samochodu i wyjechał z parkingu, mimo to nie potrafił otrząsnąć się z depresji. Przylgnęła do niego jak zimna mgła do skóry. Powinienem był wybrać pediatrię – pomyślał. Dzieci. Początki. Rozwijające, a nie rozkładające się ciało. Podczas studiów jednak uległ przekonaniu, że przyszłość praktyki medycznej leży w geriatrii, w leczeniu posiwiałych przedstawicieli wyżu demograficznego, całej ich armii, która maszerując ku starości, pochłania po drodze góry medykamentów. Dziewięćdziesiąt centów z każdego dolara przeznaczonego na opiekę medyczną pacjent wydaje w ostatnim roku życia: to właśnie stąd popłyną pieniądze, to na tym można porządnie zarobić.
Jako człowiek praktyczny, Robbie Brace wybrał praktyczny zawód.
Praktyczny, za to koszmarnie przygnębiający.
Jadąc do Wicklin, zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby wybrał pediatrię. Pomyślał o swojej córeczce i przypomniało mu się, z jaką radością patrzył na jej pomarszczoną twarzyczkę, gdy wściekała się i wrzeszczała na porodówce. Pamiętał też inne rzeczy: wyczerpujące karmienia o drugiej w nocy, zapach pudru, kwaśny zapach mleka, zapach jedwabistej skóry w ciepłej kąpieli. Pod wieloma względami niemowlęta przypominają sędziwych starców. Trzeba je kąpać, karmić i ubierać. Trzeba im zmieniać pieluszki. Nie umieją ani chodzić, ani mówić. Żyją na łasce ludzi, którzy się nimi opiekują.
Było wpół do ósmej, kiedy dojechał do Wicklin Hospital, małego szpitala komunalnego w granicach administracyjnych Bostonu. Nałożył biały fartuch, poprawił identyfikator, po czym wszedł do budynku. Nie miał tu żadnych uprawnień ani władzy, by żądać okazania kart choroby; zaryzykował, stawiając na to, że nikt nie zechce zawracać sobie głowy sprawdzaniem jego praw.
W archiwum wypełnił formularz zapotrzebowania na kartę choroby Stanleya Mackie, po czym wręczył go drobnej blondynce za ladą. Zerknęła na jego identyfikator i zawahała się, najpewniej wiedząc, że Brace u nich nie pracuje.
– Jestem z Brant Hill – wyjaśnił. – Pan Mackie był naszym pacjentem.
Kiedy urzędniczka przyniosła dokumenty, usiadł przy pustym biurku. Okładkę karty przecinał czarny napis: Zmarł. Brace zajrzał do środka. Na pierwszej stronie wyszczególniono dane osobowe: imię i nazwisko, datę urodzenia i numer ubezpieczenia społecznego. Uwagę Brace’a natychmiast przykuł adres denata: 101 Titwillow Lane, Newton, Massachusetts.
To był adres Brant Hill.
Przerzucił kartę. Zapiski i adnotacje dotyczyły tylko ostatniej hospitalizacji, okresu zakończonego zgonem pacjenta. Brace zaczął od protokołu lekarza przyjmującego z dnia dziewiątego marca i czytał z rosnącym zdumieniem.
Doktor Mackie: 74 lata, biały, z zawodu lekarz. Dotychczas zdrowy, przeniesiony z izby przyjęć z rozległymi obrażeniami po upadku z okna na trzecim piętrze szpitala. Tuż przed wypadkiem pacjent wykonywał rutynowy zabieg usunięcia wyrostka robaczkowego; instrumentariuszki, asystujące przy operacji, zauważyły wyraźne drżenie obu jego rąk. Bez żadnego wyjaśnienia doktor Mackie dokonał resekcji kilkudziesięciu centymetrów zdrowego jelita cienkiego operowanej pacjentki, wskutek czego nastąpił rozległy krwotok wewnętrzny. Kiedy obecni na miejscu zdarzenia członkowie personelu medycznego próbowali go odciągnąć od stołu operacyjnego, doktor Mackie zaatakował anestezjologa, przeciął mu skalpelem żyłę szyjną, po czym zbiegł z sali operacyjnej.
Świadkowie obecni w korytarzu widzieli, jak rzuca się głową naprzód w okno. Upadł na parking. Nie reagował na bodźce i krwawił z licznych ran ciętych.
Po zaintubowaniu i stabilizacji pacjenta w izbie przyjęć skierowano go na oddział urazowy z licznymi pęknięciami czaszki i z prawdopodobnym złamaniem kompresyjnym kręgosłupa…
Protokół sporządzono w charakterystycznym dla chirurgów stylu, lapidarnym i bezdusznym. Opis w sumie sprowadzał się do zwięzłego wypunktowania odniesionych przez pacjenta ran, a także spostrzeżeń neurologicznych. Liczne okaleczenia skóry głowy i twarzy. Otwarte złamania kości ciemieniowych oraz płaszczyzny czołowej, połączone z wypchnięciem z czaszki substancji szarej. Uszkodzona tęczówka prawego oka. Zatrzymanie oddechu spontanicznego, brak reakcji na ból. Słowem, obrażenia typowe dla człowieka, który upadł na parking głową w dół.
Po przerzuceniu kilku kartek Brace zobaczył adnotację chirurga:
Wynik badania rtg: złamanie kompresyjne kręgów C6, C7, T8.
Potwierdzało to fakt, że upadł na głowę, gdyż siła upadku zadziałała przede wszystkim na górną część kręgosłupa.
Tygodniowe leczenie szpitalne Stanleya Mackie było pasmem stopniowej dysfunkcji organów wewnętrznych – podłączony do respiratora, zapadł w śpiączkę, z której już się nie obudził. Najwcześniej przestały funkcjonować nerki, pewnie wskutek wstrząsu pourazowego. Potem przyplątało się zapalenie płuc, pacjentowi dwukrotnie spadało ciśnienie, co doprowadziło do zawału krezki. W końcu, siedem dni po upadku z trzeciego piętra, doszło do zatrzymania pracy serca.
Brace zajrzał na koniec karty, gdzie umieszczono wyniki badań laboratoryjnych. Znalazł tam plik wydruków komputerowych z tygodniowego leczenia, na bieżąco aktualizowane dane na temat składu elektrolitów, krwi i moczu. Przewracał kartkę po kartce, przeglądając wydruki rejestrujące badania warte tysięcy dolarów – badania, które przeprowadzono, mimo że pacjenta nieuchronnie czekała śmierć.
Więcej czasu poświęcił zestawieniu z nagłówkiem „Patologia”.
Wątroba (post-mortem):
Oględziny zewnętrzne. Waga: 1600g. Blada, wyraźnie widoczne obszary silnego krwawienia. Brak chronicznych zmian zwłóknieniowych.
Oględziny mikroskopowe. W preparatach barwionych hematoksyliną i eozyną słabo wybarwione ogniska martwicy komórek, ogniska zakrzepowej martwicy niedokrwiennej.
Na następnej stronie znalazł wynik badania krwi, wpięty tam najpewniej przez pomyłkę. Przerzucił kolejną kartkę i zobaczył… okładkę. Więcej kartek nie było.
Zaczął przeglądać papiery od początku, szukając wyników autopsji, ale prócz opisu wątroby nie znalazł absolutnie nic. Nie trzymało się to kupy. Dlaczego mieliby przeprowadzać sekcję tylko jednego organu? Gdzie podział się opis płuc, serca i mózgu?
Spytał urzędniczkę, czy udostępniła mu komplet dokumentów.
– Tak, innych w archiwum nie ma – odrzekła.
– Brakuje tu niektórych wyników badań patologicznych.
– Może pan sprawdzić bezpośrednio w patologii. Mają tam kopie wszystkich protokołów.
Oddział patologii mieścił się w podziemiach i był poprzecinany labiryntem niskich korytarzy o białych ścianach, obwieszonych egzotycznymi plakatami biur podróży. Mgła nad Serengeti. Tęcza nad Kauai. Mangrowce na tle turkusowego morza. Z radia płynęła ściszona muzyka rockowa. Biorąc pod uwagę rodzaj wykonywanej pracy, samotna laborantka, którą tam zobaczył, sprawiała absurdalnie wesołe wrażenie. Róż na policzkach, krzykliwie zielony cień na powiekach – podobnie jak plakaty dziewczyna była jaskrawą plamą na tle bieli.
– Próbuję odnaleźć protokół z autopsji, którą przeprowadzaliście w marcu – powiedział. – Nie ma go w karcie. W archiwum powiedziano mi, żebym spróbował tutaj.
– Nazwisko pacjenta?
– Stanley Mackie.
Laborantka pokręciła głową i ruszyła w stronę szafki na akta.
– Taki miły człowiek. Strasznie było nam go żal.
– Znała go pani?
– Chirurdzy często wpadają tu, by zajrzeć do protokołów swoich pacjentów. Znaliśmy doktora Mackie bardzo dobrze. – Wyciągnęła szufladę i zaczęła szukać akt. – Na gwiazdkę kupił nam ekspres do kawy. Nazwałyśmy go „Kawowarem Stanleya”… Wyprostowała się, wpatrzona w otwartą szufladę. – Dziwne.
– Co?
– Nie mogę go znaleźć, tego protokołu. – Zatrzasnęła szufladę. – Ale jestem pewna, że autopsję robiliśmy.
– Może ktoś włożył go przez pomyłkę pod „S”, jak „Stanley”? Otworzyła inną szufladę, przeszukała ją, zamknęła i odwróciła się, widząc, że do laboratorium ktoś wchodzi.
– Hej, Tim! – zawołała. – Widziałeś gdzieś protokół z autopsji doktora Mackie?
– Robiliśmy ją chyba dość dawno.
– Na początku roku.
– W takim razie powinien gdzieś tu być. – Postawił na stole tacę z preparatami. – Spytaj Hermana.
– Dlaczego nie pomyślałam o Hermanie? – Laborantka westchnęła i weszła do jednego z pomieszczeń sąsiadujących z laboratorium.
Brace ruszył za nią.
– Kto to jest Herman?
– Nie kto, a co. – Zapaliła światło. – Oto Herman we własnej osobie – powiedziała wskazując biurko z komputerem. – Pieszczoszek doktora Seiberta.
– Ten Herman… Co on takiego robi?
– Błyskawicznie zestawia dane. Powiedzmy, że chce pan wiedzieć, ile niemowląt palących matek zmarło lub ile spośród tych matek straciło dziecko w czasie porodu. Wystukuje pan na klawiaturze wyrazy „palacz” i „okołoporodowy”, a Herman wyświetla listę pacjentek, które do nas trafiły.
– A więc przechowujecie tu dane ze wszystkich przeprowadzonych autopsji?
– Nie, tak dobrze nie jest. Doktor Seibert zaczął wprowadzać je dopiero dwa miesiące temu, do końca jeszcze daleko. – Usiadła, wystukała na klawiaturze nazwisko Stanleya Mackie i kliknęła myszką: „Szukaj”.
Komputer wyświetlił po chwili protokół z sekcji zwłok doktora Mackie. Laborantka wstała.
– Herman jest do pańskiej dyspozycji.
Dane wprowadzono przed sześcioma tygodniami – oryginał protokółu musiał zaginąć właśnie wtedy. Brace wcisnął klawisz z napisem „Page down” i zaczął czytać.
Protokół rozpoczynał się opisem zwłok sprzed rozpoczęcia sekcji: liczne ślady po nakłuciach dożylnych, ogolona głowa, na niej nacięcia wykonane nożem neurochirurga. Poniżej zamieszczono ogólną charakterystykę organów wewnętrznych. Płuca przekrwione i obrzęknięte. Serce po świeżym zawale. Liczne krwotoki domózgowe. Wyniki badania makroskopowego potwierdzały diagnozę chirurga: rozległe obrażenia głowy i obustronne zapalenie płuc. Bezpośrednią przyczyną zgonu był prawdopodobnie zawał.
Brace przeszedł do wyników badań mikroskopowych, gdzie natknął się na streszczenie opisu wątroby; była to komputerowa wersja dokumentu zamieszczonego w oryginale protokółu. Ale znalazł tam również dane, których w oryginale nie było: wyniki badań mikroskopowych wątroby, serca i płuc. Żadnych niespodzianek – pomyślał. Facet grzmotnął głową w beton, roztrzaskał sobie czaszkę, a urazy neurologiczne doprowadziły do dysfunkcji organów wewnętrznych.
Nacisnął klawisz i na ekranie pojawiły się wyniki badań mózgu. I nagle… Spośród zdań opisujących rozległe urazy tkanki mózgowej oczy Brace’a natychmiast wyłowiły coś, co go zmroziło.
…w siatce włókien nerwowych liczne wahuole. Ubytki neuronalne i astrocytoza odczynowa z Kongopozytywnymi płytkami kum, jak w preparatach móżdżkowych.
Natychmiast przeskoczył na ostatnią stronę, gdzie zamieszczono diagnozę końcową:
1. Liczne pourazowe krwotoki domózgowe.
2. Choroba Creutzfeldta-Jakoba.
Siedział w samochodzie na parkingu i zastanawiał się, co powinien teraz zrobić. Czy w ogóle powinien cokolwiek robić, rozważał wszystkie konsekwencje kroków, jakie mógłby podjąć. Byłby to druzgoczący cios dla reputacji Brant Hill. Prasa, radio i telewizja natychmiast by to podchwyciły; oczyma wyobraźni widział już nagłówki: Ritz i śmierć; Choroba wściekłych krów dla bogaczy.
Wyleciałby z pracy.
Nie, nie możesz milczeć. Toby Harper ma rację. Grozi nam epidemia, nie znamy jej źródeł. Zastrzyki hormonalne? Żywność?
Sięgnął pod fotel po telefon komórkowy. Nadal miał przy sobie wizytówkę Toby i szybko wystukał jej domowy numer.
Odebrała jakaś kobieta:
– Dom pani Harper, słucham.
– Mówi doktor Brace z Brant Hill. Można prosić panią Toby Harper?
– Pani Harper wyszła, ale przekażę jej, że pan dzwonił. Można prosić o pański numer?
– Dzwonię z samochodu. Proszę jej tylko powiedzieć, że miała rację. To drugi przypadek CJD.
– Słucham?
– Ona będzie wiedziała, co to znaczy. – W lusterku błysnęło światło. Brace odwrócił głowę. Wzdłuż sąsiedniego rzędu samochodów powoli jechał jakiś wóz. – O której wróci?
– Pani doktor ma dyżur, więc…
– Aha. W takim razie wpadnę do szpitala. Sam jej wszystko opowiem, dziękuję. – Rozłączył się, wsunął telefon pod fotel i uruchomił silnik. Wyjeżdżając z parkingu, zauważył, że podążają za nim światła samochodu, który koło niego przejechał. Szybko zgubił go na ruchliwej ulicy.
Do Springer Hospital było pół godziny jazdy i zanim skręcił na parking przed szpitalem, z głodu rozbolała go głowa. Stanął na miejscu dla gości, wyłączył silnik i siedział chwilę, masując sobie skronie. Ból nie był intensywny, lecz uświadomił mu, że od śniadania nic nie jadł. Postanowił, że zabawi u Toby tylko kilka minut, przekaże jej to, czego się dowiedział, i wyjdzie. A ona? Niech robi, co chce. Marzył tylko o powrocie do domu, pragnął zjeść kolację i pobawić się ze swoją małą córeczką.
Wysiadł, zamknął drzwi na klucz i ruszył w stronę wejścia do izby przyjęć. Zrobił zaledwie kilka kroków, gdy usłyszał nagle warkot silnika. Odwrócił się i zobaczył światła samochodu, który zbliżał się powoli, by przystanąć tuż obok. Dobiegł go cichy pomruk silniczka elektrycznie opuszczanej szyby.
Uśmiechał się do niego mężczyzna o włosach tak jasnych, że aż srebrzystych w świetle parkingowych latarni.
– Chyba się zgubiłem.
– A dokąd pan jedzie?
– Na Irving Street.
– To w przeciwnym kierunku. – Brace postąpił krok w stronę samochodu. – Musi pan zawrócić, skręcić w prawo, cztery albo pięć ulic dalej…
Puf-puf. Te dziwne odgłosy bardzo go zaskoczyły. Tak samo jak silne uderzenie w pierś.
Szarpnął się, zdumiony nie sprowokowanym ciosem. Dotknął ręką piersi w miejscu, gdzie narastał ból, i stwierdził, że nie może głębiej odetchnąć. Spod koszuli wypływało coś ciepłego, coś, co oblepiało mu palce. Spojrzał na nie, były uwalane czarną, lśniącą cieczą.
Puf. Kolejny cios w pierś.
Brace zachwiał się, zatoczył. Próbował odzyskać równowagę, ale czuł, że uginają się pod nim nogi. Runął na kolana, dźwignął jeszcze głowę i spojrzał na latarnię. Jej światło zaczynało się rozmywać, drżące niczym refleks na wodzie.
Ostatnia kula trafiła go w plecy.
Upadł na twarz, drobiny żwiru wbiły mu się w policzek. Samochód oddalał się powoli, wreszcie ucichł w mroku nocy. Brace czuł, że wraz z ciepłym strumieniem wypływa z niego życie. Przyłożył rękę do piersi, by zatamować krwotok, ale brakło mu sił. Zdołał tylko niezdarnie zacisnąć palce.
Boże, nie tutaj – pomyślał. Nie teraz.
Zaczął wolno czołgać się w stronę wejścia do izby przyjęć.
Cały czas próbował uciskać pierś, lecz z każdym uderzeniem serca z rany tryskała coraz obfitsza struga. Izba przyjęć – wpatrywał się w jaskrawoczerwony napis, ale nie potrafił skupić wzroku. Litery zaczęły się wyginać na wszystkie strony, krwawiąc tak samo jak on.
Przeszklone drzwi znajdowały się dokładnie naprzeciw niego. Nagle w prostokącie światła ukazała się jakaś postać. Przystanęła ledwie kilka kroków dalej. Zrozpaczony i zdesperowany Brace wyciągnął rękę i szepnął:
– Na pomoc! Proszę, pomóżcie mi!
– Tu ktoś leży! – Kobieta. Krzyczała kobieta. – Ten człowiek mocno krwawi! Potrzebny mi ktoś do pomocy! Szybko!
A potem usłyszał tupot nóg.