174197.fb2
Zrachujcie trupy – ja zliczyłem ducha.
Cyprian Kamil Norwid, Wzroki. Przypowieść
KOMENDA WOJEWÓDZKA POLICJI PAŃSTWOWEJ we Lwowie dysponowała kilkoma niewielkimi mieszkaniami położonymi w ważnych, newralgicznych punktach miasta, najczęściej w centrum jakiejś dzielnicy lub przy głównym trakcie komunikacyjnym. Lokatorzy tych wynajmowanych mieszkań nie tylko nie wzbudzali żadnych podejrzeń właścicieli nieruchomości, lecz wręcz przeciwnie – obdarzano ich zaufaniem. Byli to najczęściej poważni panowie zatrudnieni na solidnych państwowych posadach. Ich bezżenny stan gwarantował, iż inni lokatorzy nie będą narażeni na krzyki dzieci i na kuchenne wyziewy, a staranny ciemny ubiór odsuwał podejrzenie o pijaństwo czy też o niemoralne prowadzenie. Żaden kamienicznik nie wątpił w to, że dokument o zatrudnieniu jego lokatora w namiestnikostwie lub w Polskiej Agencji Telegraficznej jest prawdziwy. Żadnemu do głowy by nie przyszło, że natychmiastowe podłączenie linii telefonicznej do świeżo wynajętego mieszkania świadczy, iż nowy lokator jest policyjnym tajniakiem. Raczej byliby skłonni uważać, że kontakt ze światem jest konieczny w wypadku odpowiedzialnego urzędnika służbisty, który w każdej chwili może być wezwany przez swojego szefa do ważnych zadań. Ci nowi lokatorzy, zaufani ludzie z różnych instytucji policyjnych, nie narzekali na maskaradę, do której byli zmuszeni, ponieważ ich incognito było hojnie opłacane – ich wynagrodzenie wynosiło, ściśle mówiąc, połowę czynszu. Za to musieli natychmiast i bez zastrzeżeń spełniać żądanie ulotnienia się na bliżej nie ograniczony czas i pozostawić swe mieszkanie do dyspozycji władz. Tak oto ich kwatera zamieniała się w tajny lokal policyjny, gdzie dokonywano głęboko zakonspirowanych działań.
Instalator pan Stefan Pokrzywka, pracujący w dziale technicznym Komendy Wojewódzkiej, otrzymawszy wczoraj po południ stosowne polecenie, opuścił swoje mieszkanie na ulicy Grunwaldzkiej 4. Uczynił to bez szemrania i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku na rozkaz naczelnika Urzędu Śledczego.
– Zanim pozostawicie nam lokal – ton Kocowskiego był kategoryczny – macie zaopatrzyć mieszkanie w szkolną tablicę i kredę. Weźcie z jakiejś szkoły! W razie trudności dyrektor szkoły niech dzwoni do mojego sekretariatu, a tam potwierdzą waszą policyjną tożsamość.
Pokrzywka zaopatrzył mieszkanie w potężną tablicę i zapas kredy, które to przedmioty wypożyczył z pobliskiego gimnazjum żeńskiego imienia Królowej Jadwigi – za pokwitowaniem i nie bez trudności przewidzianych przez Kocowskiego. Opuścił potem swój lokal, sądząc, że tablica posłuży do zaprezentowania jakiegoś planu policyjnych działań skierowanych – jak był przekonany – przeciwko komunistom czy innym wywrotowcom.
Pan Pokrzywka głęboko się mylił, tablica nie zmieniła swego przeznaczenia. Również w jego mieszkaniu służyła celom dydaktycznym. Teraz były bowiem na niej wyrysowane różne kwadraty wypełnione już to liczbami, już to hebrajskimi literami.
Edward Popielski napisał właśnie ostatnią literę, przeprosił zebranych, wyszedł do przedpokoju, tam umył starannie ręce i otrzepał rękawy marynarki z kredowego pyłu, po czym wrócił i uważnie przyjrzał się czterem słuchaczom.
– Drodzy panowie, dziękuję za cierpliwość. Wszystko, co chciałem, już zapisałem na tablicy, i nic teraz nie rozproszy naszej uwagi.
Wyprostował się i przeciągnął. Kocowski, Zaremba, Kacnelson i Grabski wpatrywali się w niego w natężeniu – jak uważni i krytyczni studenci. Nie bał się jednak ich ewentualnej krytyki. Był pewien, że nie stanie się już jego udziałem blamaż nieudanego wykładowcy, co wiele łat temu w Wiedniu było spowodowane epilepsją, a całkiem niedawno na Uniwersytecie Jana Kazimierza złośliwością profesora Kłapkowskiego. Teraz już nikt nie obali jego rozumowania. I to wcale nie dlatego, że jego słuchacze nie znają hebrajskiego ani matematyki. Jego wywód zrozumie każdy, kto myśli logicznie. Wynikanie wniosków będzie bowiem bezbłędne, zimne i piękne. Jak kryształ. Jak matematyka.
– Tematem naszego wykładu – omiótł wzrokiem słuchaczy – jest oczywiście rozszyfrowanie hebrajskich zapisów, które ktoś, najprawdopodobniej morderca, wysłał do pana naczelnika Kocowskiego. Są to dwa komunikaty, a każdy z nich liczy po trzydzieści sześć liter. Pierwsze, co wpadło mi w oczy, to pewna zadziwiająca symetria obu zapisów. Proszę spojrzeć. – Wskaźnik powędrował na dwa pierwsze kwadraty. – Bez rozrywania i przenoszenia wyrazów i jeden, i drugi komunikat można zapisać w postaci kwadratu. Każdy kwadrat ma bok utworzony z sześciu hebrajskich liter i jak tabela składa się z wierszy i kolumn. Każdy wiersz po przetłumaczeniu ma sens.
A teraz na chwilę przejdźmy od hebrajszczyzny do prostej matematyki. Istnieje w niej coś, co nazywamy macierzami. Są to prostokąty składające się z liczb. Spójrzmy – wskaźnik powędrował w stronę następnych kwadratów wypełnionych liczbami – oto prosta macierz, składająca się z trzech wierszy i z trzech kolumn.
Gdybyśmy chcieli precyzyjne określić pozycje poszczególnych liczb w tej macierzy, to jak to zrobić? Otóż najprościej powiedzieć: liczba 35 leży w pierwszym wierszu i w drugiej kolumnie, liczba 78 w drugim wierszu i w pierwszej kolumnie, a liczba 2 w trzecim wierszu i w trzeciej kolumnie. Podając zatem wiersz i kolumnę w tej właśnie kolejności – najpierw wiersz, potem kolumna – możemy ustalić pozycję każdej liczby w macierzy, czyli podać jej współrzędne. Jeszcze szybciej to zrobimy, kiedy opiszemy liczbami wiersze i kolumny macierzy.
Wtedy mówimy krótko, podając najpierw liczbę wiersza, a potem kolumny: liczba 35 ma współrzędne (l, 2), liczba 78 – (2, l), liczba 13 – (3, 2), liczba 27 – (l, 3), i tak dalej.
Rzucił okiem na zebranych. Bzyczenie połyskliwej muchy obijającej się wewnątrz klosza wiszącej lampy odbijało się po pustym pokoju zwielokrotnionym echem. W popielnicy dopalały się dwa porzucone papierosy, co dobrze świadczyło o koncentracji słuchaczów, którzy skupiwszy się na słowach wykładowcy, zapomnieli nawet o nałogu.
– A teraz postawmy sobie fundamentalne pytanie. – Popielski z przyjemnością słuchał swego kaznodziejskiego zaśpiewu. – Po co ja mówię panom o macierzach? Co litery hebrajskie mają wspólnego z liczbami? Odpowiedź jest bardzo prosta: każda litera hebrajska jest znakiem jakiejś liczby. Na przykład za literę alef możemy podstawić liczbę 1, za lamed – 30, zamiast resz – 200 1 i tym podobne. Spójrzmy na tabelę, która nam pokaże, jaką wartość ma każda hebrajska litera:
Podstawmy zatem – ciągnął, stukając wskaźnikiem w omawiane litery – w zapisach mordercy zamienionych w macierz liczby zamiast liter: 1 zamiast alef, 2 zamiast bet i tak do końca. Otrzymamy wówczas
w wypadku Lii Koch.
w wypadku Luby Bajdyki
– Kiedy to dzisiaj pod wpływem pewnego impulsu – pomyślał o żydowskim kochanku Juliusza Szaniawskiego – rozpisałem i przyjrzałem się wynikowi, natychmiast zauważyłem, że niektóre liczby w tych macierzach mają specjalny status. Liczby o specjalnym statusie wyeksponowałem w powyższych zapisach kolorem. Na czym polega ich specjalna pozycja? Otóż na tym, że każda z tych zaznaczonych liczb równa się iloczynowi swych współrzędnych – spojrzał na skupionych policjantów, słusznie się spodziewając, że nie pamiętają ze szkoły znaczenia tego terminu. – Iloczyn, jak panowie świetnie wiedzą, to wynik mnożenia. Zajmijmy się najpierw macierzą Luby Bajdyk Idźmy po kolei, przedstawiając wszystkie zaznaczone liczby w macierzy Bajdyk w postaci iloczynów współrzędnych:
· 2 ma współrzędne (l, 2), a 1 x 2 = 2,
· 4 ma współrzędne (l, 4), a 1 x 4 = 4,
· 2 ma współrzędne (2, l), a 2 x 1 = 2,
· 6 ma współrzędne (2, 3). a 2 x 3 = 6,
· 10 ma współrzędne (2, 5), a 2 x 5 = 10,
· 6 ma współrzędne (3, 2), a 3 x 2 = 6,
· 8 ma współrzędne (4, 2), a 4 x 2 = 8,
· 10 ma współrzędne (5, 2), a 5 x 2 = 10,
· 20 ma współrzędne (5,4), a 5 x 4 = 20,
· 30 ma współrzędne (5, 6), a 5 x 6 = 30,
· 30 ma współrzędne (6, 5). a 6 x 5 = 30.
Jeszcze raz podkreślam – współrzędne wszystkich zaznaczonych liczb pomnożone przez siebie dadzą nam tę zaznaczoną liczbę! To samo widzimy w wypadku macierzy Lii Koch. Proszę zobaczyć:
· 1 ma współrzędne (i, l), a 1 x 1 = l,
· 2 ma współrzędne (l, 2), a 1 x 2 = 2,
· 4 ma współrzędne (2, 2), a 2 x 2 = 4,
· 8 ma współrzędne (2, 4), a 2 x 4 = 8,
· 10 ma współrzędne (2, 5), a 2 x 5 = 10,
· 3 ma współrzędne (3, l), a 3 x 1 = 3,
· 6 ma współrzędne (3, 2), a 3 x 2 = 6,
· 8 ma współrzędne (4, 2), a 4 x 2 = 8,
· 5 ma współrzędne (5, l), a 5 x 1 = 5,
· 10 ma współrzędne (5, 2), a 5 x 2 = 10,
· 20 ma współrzędne (5,4), a 5 x 4 = 20,
· 30 ma współrzędne (5, 6), a 5 x 6 = 30,
· 30 ma współrzędne (6, 5), a 6 x 5 = 30.
Założyłem, że morderca matematyk (a że jest matematykiem, wiemy od Mikołaja Bajdyka, syna zamordowanej wróżki) coś zaszyfrował w tych specjalnych liczbach. Wypisałem je i otrzymałem w wypadku Luby Bajdyk jedenaście liczb: 2, 2, 4, 6, 6, 8, 10, 10, 20, 30, 30, z których cztery (2, 6, 10, 30) się powtarzają, w wypadku zaś Lii Koch liczb jest trzynaście: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 8, 8, 10,10, 20, 30, 30, a trzy spośród nich (8, 10, 30) się powtarzają. To jakieś zakodowane przesłanie. Dodawałem te liczby, odejmowałem, a nawet całkowałem. I co? I nic. Pomyślałem sobie, że trzeba by je oddać do analizy jakiemuś szyfrantowi. Ale najpierw dokonałem działania odwrotnego i wszystkie te liczby w macierzach znów pozamieniałem na hebrajskie litery i wtedy spojrzałem, które z tych liter mają specjalny status. W wypadku Luby Bajdyk otrzymałem:
W wypadku zaś Lii Koch
Czy te litery coś oznaczają? Jak należałoby je poukładać, aby nadać im jakiś sens? – Otarł pot z czoła, widząc, że słuchacze zaczynają się trochę niecierpliwić. – Proszę sobie wyobrazić, moi panowie, ciąg liter „aseijmyzpa”. Ileż to musiałby się nagłowić znawca polszczyzny, by powstało z nich sensowne zdanie „Jerzy ma psa”. A ja znam hebrajski w stopniu nie najgorszym, jednak o wiele gorzej niż grekę, nie mówiąc już o łacinie, niemieckim czy o mojej ojczystej polszczyźnie! Jedyne, co potrafię, to zrozumieć właściwie tekst biblijny ze słownikiem i gramatyką! Nie byłbym zatem w stanie poradzić sobie z sensownym ułożeniem wyeksponowanych liter. To prawdziwy rebus dla znawcy hebrajszczyzny! Skąd takiego wziąć? Od razu mi przyszło do głowy jedno jedyne nazwisko… Nazwisko człowieka, z którym rozegrałem niejedną partię szachów w klubie „Foyer” i z którym podczas gry nie raz i nie dwa rozprawiałem na tematy językowe. Wybitny szachista i szaradzista… Wiedzą panowie, o kim mówię?
– Wiemy – mruknął Herman Kacnelson. – Stary mądry Żyd…
– Tak, moi panowie – Popielski jak w transie powtarzał tę apostrofę – rabin Pinchas Schatzker jest nie tylko znawcą hebrajszczyzny, on jest także mistrzem łamigłówek. Nie pomyliłem się… Mój dawny przeciwnik szachowy w ciągu godziny ułożył z jedenastu zaznaczonych liter
z macierzy Luby Bajdyk takie oto słowa:
Uczony hebraista odszyfrował imię i nazwisko ofiary oraz narzędzie zbrodni, którym ją zabito.
– A „choroba”? – zapytał Zaremba.
– O tym za chwilę – Popielski nabrał tchu. – Niewiele więcej czasu zabrało Schatzkerowi odkodowanie nazwiska ofiary oraz narzędzia zbrodni poprzez odpowiednie ułożenie trzynastu literz macierzy Lii Koch. Oto co wyszło rabinowi:
Znów mamy imię i nazwisko oraz narzędzie zbrodni. Jak panowie pamiętają, Lija Koch została uduszona sznurem przytwierdzonym do przegubów jej dłoni. Sznur ten był tak misternie zawiązany, że im dłużej się z nim szarpała, tym mocniej zaciskała się pętla na jej szyi. Narzędzie zbrodni to zatem nic innego jak „sznur” i „ręka”. W obu wypadkach mamy zatem nazwiska i narzędzia zbrodni. Pozostaje wyjaśnienie słów „choroba” z macierzy Bajdyk i „arogancja” z macierzy Koch.
Zniecierpliwienie słuchaczy minęło momentalnie. Wbijali w Popielskiego wzrok tak mocno, że gdyby posiadali zdolności telekinetyczne wtłoczyliby go pewnie w wiszący za nim obraz, na którym Józef i Maryja przewozili małego Jezuska łodzią przez jezioro, a łabędzie z nastroszonymi piórami wpatrywały się łagodnie w Dzieciątko.
– Te wyrazy, moim zdaniem, wyjaśniają powód zamordowania jednej i drugiej ofiary. Wróżka zginęła, bo była chora wenerycznie, prostytutka – bo była arogancka i zarozumiała. Tak, drodzy panowie, nasz morderca jest nie tylko hebraistą i matematykiem, on jest moralistą, naprawia świat, eliminując jednostki z jakimś moralnym defektem, jednostki chore i zadufane w sobie…
– Jedna z nich była syfilityczką – Kocowski zgniótł w popielnicy papierosa, który już się prawie zamienił w kupkę popiołu – druga pustą, próżną prostytutką. Gdybyśmy znali właściwość kolejnej ofiary! – Spojrzał w sufit w geście desperacji. – Czy jest ona rozpustna, może niesprawiedliwa, a może fałszywa… Jaką ma wadę, panowie? Niestety, mimo błyskotliwej analizy pana Popielskiego nie wiemy tego i nie będziemy wiedzieć, aż pojawi się następny trup i następny list. Wtedy znajdziemy punkty szczególne następnej macierzy, będące iloczynami współrzędnych… A trup będzie gdzieś gnił…
– Zwłaszcza że obaj nauczyciele matematyki znalezieni przez nas na Zadwórzańskiej – Grabski poszedł w ślady zwierzchnika i też spojrzał w sufit – to fałszywe tropy. Mają niepodważalne alibi…
– Jak ich szukaliście? – zapytał Popielski.
– Przepytaliśmy wszystkich dorosłych mężczyzn mieszkających na tej ulicy – odparł Zaremba. – Oddzieliliśmy najpierw ludzi wykształconych od niewykształconych. Następnie tych pierwszych odwiedzaliśmy i rozglądaliśmy się po mieszkaniu w poszukiwaniu matematycznych książek lub zapisków. Znaleźliśmy dwóch panów. Obaj są nauczycielami w szkołach powszechnych. Obaj mają alibi, które sprawdziliśmy. Nie sposób ich podważyć…
– Gdybyśmy znali kolejną macierz – Kocowski głośno myślał, nie zwróciwszy uwagi na wywody swego podwładnego – moglibyśmy ochronić osobę wskazaną hebrajskimi literami…
– Nie – przerwał mu Popielski. – Pierwej wystawilibyśmy ją na wabia…
– Coś pan oszalał! – Kocowski wstał zza stołu i uderzył w blat obiema pięściami. – Żartujesz pan sobie? Co to za metody! Na jakiego wabia! My jesteśmy policja, nie rzezimieszki, którzy ryzykują życie porządnych obywateli! Przypominam panu: jest pan tylko ekspertem – przyznaję, dobrym ekspertem – ale od roboty policyjnej to trzymaj się pan z dala! Panie naczelniku – syknął Popielski – jeszcze nie skończyłem wykładu. Ja wiem, jak znaleźć następną ofiarę.
– CZY JUŻ PAN SKOŃCZYŁ, DROGI PANIE? – zapytał Kocowski.
To pytanie było zgoła niepotrzebne, ponieważ wszystko wskazywało na to, iż dziesięciominutowa prelekcja dobiegła końca – mówca ciężko sapnął, porzucił pod tablicą wskaźnik, zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli i usiadł przy stole.
– Tak, skończyłem.
Popielski skłamał. Nie powiedział wszystkiego. Czekał cierpliwie na chwilę, kiedy będzie mógł wyciągnąć najważniejszy argument, który podsunął mu dzisiaj rabin Schatzker. Oczekiwał w spokoju momentu, aż zapieniony naczelnik wyrzuci z siebie całą wściekłość zwiastowaną słodkim „drogi panie”, aż expressis verbis uzna jego ustalenia za brednie wariata, aż omiecie podwładnych triumfalnym wzrokiem, spodziewając się ich usłużnej akceptacji. Wtedy on, Popielski, wykona ostatnie cięcie, zada ostatni sztych, roześmieje się drwiąco na widok pomieszania szefa, a potem w podskokach, jak młody triumfator, pobiegnie do mieszkania Szaniawskiego, gdzie będzie na niego czekać jego młoda kochanka o alabastrowej skórze i sterczących sutkach. A potem triumf nad Kocowskim odegra w miłosnej pantomimie, napawając się twardością swych mięśni i miękkością kobiecego ciała. A potem zaśnie mocnym snem zwycięzcy na gładkim białym brzuchu ukochanej.
– Drogi panie, domyślam się, że ten jeszcze nie omówiony przez pana zapis – Kocowski wskazał na tablicę – pokazuje nam, że otrzymamy liczbę 68, gdyby podliczyć wszystkie żydowskie spółgłoski w nazwiskach ofiar.
I twierdzi pan ponadto, że morderca wybiera sobie ofiary, kierując się tą liczbą w ich nazwisku oraz jakąś szpetotą ich charakteru, czyli brudem, chorobą, wadą i tym podobnym. O ile mógłbym się zgodzić z pańską ekspertyzą, pardon, raczej z ekspertyzą rabina Schatzkera…
– Za pozwoleniem, panie naczelniku – wtrącił się Kacnelson – macierze i współrzędne ważnych liter odkrył komisarz Popielski, nie rabin…
– Och tak, rzeczywiście, zwracam honor. – Naczelnik pochylił się przed Popielskim, wykonując coś w rodzaju błazeńskiego ukłonu, po czym spojrzał gniewnie na młodego aspiranta. – A panu przypominam, że pan ekspert został już pozbawiony policyjnej rangi!
Zapadła cisza. Mucha wyleciała przez otwarte okno. Łagodne spojrzenie łabędzi otaczających Jezuska na oleodruku wydało się Popielskiemu szydercze. Grabski założył ręce na wydatnym brzuchu i kręcił młynka kciukami, Zaremba przymknął oczy, Kacnelson chciwie zaciągał się papierosem i krążył wokół tablicy, uważnie się przyglądając magicznym kwadratom, a Kocowski pisał coś w kajecie.
– Proszę zobaczyć, drogi panie ekspercie. – Naczelnik podsunął jakiś zapis pod oczy Popielskiego. – Widzi pan? Wypisałem tu nasze nazwiska i okazuje się, że dwa z nich składają się z siedmiu liter – Z-A-R-E-M-B-A i G-R-A-B-S-K-I – a dwa z dziewięciu – K-A-C-N-E-L-S-O-N i P-O-P-I-E-L-S-K-I. Wyobraźmy sobie, że na przykład dwaj ostatni panowie zostają zamordowani, a wszystko wskazuje na to, iż zabił ich ten sam morderca! I wtedy jakiś mędrzec, jakiś błyskotliwy ekspert, wyciąga następujący wniosek: zbrodniarz morduje ludzi o dziewięcioliterowych nazwiskach. Świetna informacja! – Klasnął w dłonie. – Szukajmy wszystkich lwowiaków o dziewięcioliterowych nazwiskach! Rzucajcie, drodzy policjanci, wszystkie sprawy, siedźcie bykiem w meldunku i wypisujcie te nazwiska, a kiedy już wypiszecie ich tysiące, proście kolegów z innych województw, by wam pomogli, i wspólnie ochraniajcie te tysiące dziewięcioliterowców albo – jak chce nasz ekspert – wystawcie ich jako przynętę! Tego pan właśnie żąda, co, panie mądry? Żeby policja była niemoralna i narażała życie niewinnych ludzi? O nie!
– To wcale nie taka syzyfowa praca – Popielski nie mógł opanować protekcjonalnego tonu. – Po pierwsze, takich ludzi jest niewielu. Gematria większości połączonych imion i nazwisk, co sprawdziłem dzisiaj w książce telefonicznej, przekracza liczbę 100, a co dopiero 68! Proszę zwrócić uwagę, jak krótkie są nazwiska obu zamordowanych kobiet i jak podobne zawierają litery! Po drugie zaś, zgodziłbym się z panem naczelnikiem, gdyby na przykład w dwóch dziewięcioliterowych nazwiskach „Kacnelson” i „Popielski” było coś zakodowane, jakaś istotna informacja odnosząca się czy to do pana aspiranta, czy to do mnie…
– A co, nie ma tam przypadkiem czegoś? – Kocowski triumfował. – Podkreślam „przypadkiem”. W pańskim nazwisku jest ukryte słowo „pop”, a w nazwisku pańskiego byłego kolegi – słowo „kac”. A potem się okaże, że któryś z pańskich przodków był popem, a pan Kacnelson często miewa kaca! I teraz już gotowe jest obwieszczenie: morderca zabija ludzi o dziewięciu literach w nazwisku, którzy są grekokatolikami lub alkoholikami! Panie, panie – Kocowski uśmiechał się drwiąco – pańskie ekspertyzy nadają się do pieca na podpałkę!
Wszyscy oprócz Popielskiego spuścili wzrok
– Macierze też na podpałkę? – zapytał nagle Kacnelson.
– No, macierze może nie – mruknął nieco pomieszany naczelnik. – Ale ta gematria to zbyt wydumane! Daj pan sobie powiedzieć, że ni diabła nie wiemy, jak szukać następnej ofiary Hebraisty!
– A co by pan naczelnik powiedział – odezwał się Popielski – gdyby w nazwiskach „Kacnelson” i „Popielski” była zakodowana jakaś prawdziwa informacja o ich posiadaczach? Coś, co by było oczywistą prawdą?
– Co na przykład? – parsknął śmiechem Kocowski. – Że pan jest łysy, a pan Kacnelson jest Polakiem wyznania mojżeszowego?
– Wypraszam sobie! – wybuchnął Kacnelson. – Jestem wyznania ewangelicko-reformowanego!
– Właśnie tak, drogi panie naczelniku – ciągnął spokojnie Popielski. – Gdyby się okazało, że samogłoski w moim nazwisku w języku keczua utworzą wyraz „łysy”, a w nazwisku mojego młodszego kolegi – „protestant”. Co wtedy? Też by się pan tak wesoło śmiał czy może doszedłby pan do wniosku, że coś jest na rzeczy? No, bardzo proszę mi odpowiedzieć! – ostatnie zdanie wypowiedział już podniesionym głosem.
Kocowski zagryzł zęby i zamyślił się głęboko. Teraz w oczy patrzyli mu wszyscy jego podwładni.
– Musiałbym przyznać, że to by było zadziwiające – zaczął wolno – ale wcale nie jestem pewien, czy podjąłbym tak szeroko zakrojone środki, by wyjaśnić ten przypadek… A ponadto – ożywił się – chyba jest różnica, mój panie, pomiędzy przypadkową być może gematrią 68 w nazwiskach ofiar a zdumiewającą zbieżnością w pańskim patagońskim przykładzie!
Zapadła cisza. Popielski obrócił kilkakrotnie sygnet na palcu. Ten gest Zaremba wziął za magiczny, nie wiedział, że sygnet jest w myślach przyjaciela kastetem, którym zostanie teraz zadany Kocowskiemu nokautujący cios.
– Ta gematria 68 nie jest przypadkowa. – Podszedł do tablicy i wziął kredę w palce. – Otóż, moi panowie, pierwszą ofiarę można nazwać, parafrazując język biblijny, prorokinią, drugą zaś nierządnicą. – Napisał na tablicy po polsku oba te wyrazy. – Takie były ich profesje. Wróżka i prostytutka. Po hebrajsku odpowiednio nebi’ah i zonah. – Dopisał przy polskich wyrazach ich odpowiedniki
– Gdy policzymy wartości tych hebrajskich liter, wie pan, naczelniku, ile nam wyjdzie?
– 68? – zapytał cicho Kocowski.
– Tak jest, i jeden, i drugi wyraz ma gematrię 68. – Popielski otrzepał palce z kredy. – Morderca zabił zatem dwie kobiety o nazwiskach, których spółgłoski dają gematrię 68, i zawodach, których spółgłoski dają gematrię 68. Dlaczego? Nie wiem. Ale wiem jedno: muszę iść do biura ewidencji ludności i przejrzeć nazwiska wszystkich obywateli naszego miasta. Na pierwszy rzut oka oddzielę ogromną większość, czyli te, które mają gematrię większą niż 100. A potem policzę wartość wszystkich spółgłosek w tych nazwiskach, które mi pozostaną. Kiedy mi wyjdzie „68”, sprawdzę, jaki zawód wykonuje dana osoba, i wtedy zatelefonuję do rabina Schatzkera. Dowiem się od niego, jak ten zawód przetłumaczyć na hebrajski. Kiedy podliczę litery w hebrajskim oznaczeniu profesji i znów wyjdzie mi gematria 68 – uderzył gwałtownie pięścią w tablicę – mam przyszłą ofiarę! Ma pan jeszcze jakieś uwagi, naczelniku?
– Nie uwagę, lecz polecenie – butny ton Kocowskiego kontrastował z jego niepewnym spojrzeniem. – Niech pan jutro idzie do mojego sekretariatu. Z samego rana! Panna Zosia wystawi panu pełnomocnictwo do urzędu meldunkowego! Do roboty!
Popielski, nie patrząc w oczy byłemu przełożonemu, zaczął strzepywać z mankietów resztki kredowego pyłu.
– A czy pan naczelnik zdaje sobie sprawę, że jeden z naszej piątki nie pasuje do reszty? Ze jeden z nas nosi nazwisko składające się z parzystej liczby liter, podczas gdy wszyscy inni są „nieparzyści”? Kto to jest? Zostawiam pana z tą zagadką, panie bystry.
PAN WACŁAW KRÓL, nocny portier pracujący w wydziale Va Zarządu Miejskiego w królewskim i stołecznym mieście Lwowie na ulicy Rutowskiego, rozkładał właśnie w służbówce swój codzienny ekwipunek, kiedy ostro zabrzęczał dzwonek u drzwi wejściowych. Król spojrzał na zegarek, zarejestrował godzinę dziewiątą wieczór i uznał, że o tej porze nie ma prawa tu być żadnego interesanta. Może się przesłyszał? Wepchnął wskazujące paluchy do małżowin usznych i świdrował nimi przez chwilę. Należało być czujnym i udrożnić kanały słuchowe, w razie gdyby rzekomy dźwięk dzwonka okazał się jednak prawdziwy. Nigdy nic nie wiadomo – może to jakiś pijak dzwoni dla hecy, a może kierownik administracyjny budynku chce wypróbować czujność swego personelu? Nasłuchiwał. Cisza. Odetchnął. Najprawdopodobniej było to jednak przesłyszenie. Kiedy już przystępował do ulubionej swej czynności na dobry początek dyżuru – czyli do obierania jabłka małym nożykiem z bakelitową rękojeścią – dzwonek zadzwonił po raz drugi. Portier Wacław Król nie miał teraz najmniejszych wątpliwości, że dźwięk dochodzi spod wejścia głównego.
Poprawił mundur, pas wciągnął na brzuch, nasunął czapkę głębiej na czoło i pobrzękując kluczami, pokuśtykał w stronę drzwi wejściowych. Otworzył małe zakratowane okienko i na tle katedry łacińskiej ujrzał potężnie zbudowanego osobnika z sińcami na twarzy, który bez słowa powitania podał mu przez kraty jakiś dokument.
Król dwukrotnie przeczytał papier. Było to pełnomocnictwo podpisane przez naczelnika Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji. Okaziciel tego pisma mógł korzystać z archiwum urzędu meldunkowego o dowolnej porze, a ponadto żądać współpracy od wszystkich osób zatrudnionych w tejże instytucji. Był to glejt, jakiego Wacław Król nigdy nie widział w czasie siedmiu łat pracy w tym miejscu. Najważniejszą jednak przepustk była twarz przybysza, którą portier przypomniał sobie nagle w błysku olśnienia.
– Dobry wieczór, pani Popielski. – Otworzył drzwi na oścież. – Przepraszam, że pu nazwisku, ali nie znam rangi…
– Dobry wieczór – odparł przybyły i uśmiechnął się krzywo. – A, to pan Król! To tutaj pan teraz pracuje? Ileż to lat już minęło?
– A bendzi siedym. – Król zamykał drzwi za Popielskim. – Pan świeżu był w Śledczym, kiedy ja kulfona [58] złamałym. – Wskazał palcem na sztywną nogę. – Leżałem na Pijarów, aż si zrosłu… Krzywu bo krzywu, ale zawszy… I potem ja tu posady dostał. Dobra! Państwowa! No ali w czym mogi pomóc panu, panie… Nie znam rangi…
– Panie Król, mam lat czterdzieści cztery – uśmiechnął się Popielski – i jestem wciąż w randze szeregowca… Niech pan do mnie mówi „szeregowy Popielski”!
– Jak to? – Oczy portiera zaokrągliły się ze zdumienia.
– Potrzebuję listy osób, które korzystały z ksiąg adresowych w ostatnich dziesięciu latach. – Edward sięgnął do kieszeni po papierosy. – Czy pan mi w tym pomoże, czy powinienem zadzwonić do jakiegoś z pracujących tu archiwistów…
– Może pan sam w archiwum. – Król wciąż nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie na nim wywarła ta niespodziewana wieczorna wizyta i dziwne słowa Popielskiego. – Proszę dać mi upoważnienie, ja ji odpiszy dla szefa. U nas jest wszystku na tipes-topes, panie…
– Szeregowy. – Popielski zapalił papierosa.
Król spojrzał z niedowierzaniem na rozmówcę i poprowadził go do archiwum. Po chwili Popielski przeglądał katalog. Znalazł w nim najpierw listę wypożyczeń, która według adnotacji na karcie katalogowej miała się znajdować w gabinecie archiwistów, w oszklonej szafie numer VII. Udał się tam zatem i rzeczywiście znalazł teczkę w miejscu wskazanym przez katalog. Wykaligrafowany na niej napis głosił: „Regestr wypożyczeń akt adresowych”.
Popielski wyjął notatnik i pióro Waterman, zdjął marynarkę i zasiadł za biurkiem, które należało, jak go poinformował Król, do pana Łopuszniaka. Wykorzystał nie tylko jego miejsce pracy, ale nawet strój roboczy, który wisiał obok na wieszaku. Na plecy włożył nieco przyciasny fartuch, na przedramiona wciągnął zarękawki, a na głowę z niejakim trudem wcisnął daszek Zabezpieczony w ten sposób przed kurzem i ostrym światłem lampy, przekręcił włącznik i biurko zostało zalane przez światło spod klosza w kształcie tulipana. Zaczął skrupulatnie przeglądać regestr wypożyczeń akt adresowych. Ta praca tak mocno go pochłonęła, że zapomniał prawie o tym, co go spotkało w mieszkaniu Szaniawskiego, dokąd się udał w radosnych podskokach po tajnej naradzie na Zadwórzańskiej.
Od razu zorientował się, że regestr nie obejmuje pracowników urzędu. Ci, jak przeczytał w regulaminie archiwum, wypełniali jedynie rewersy, które raz na miesiąc wynoszono na makulaturę. A zatem w wykazie wypożyczeń zapisane były wyłącznie osoby z zewnątrz. Było ich dwieście pięćdziesiąt. Wypisanie nazwisk zajęło Popielskiemu dwie pełne godziny.
Pierwszym krokiem selekcji tych osób, jak uznał, powinno być ewentualne zameldowanie na ulicy Zadwórzańskiej. Udał się więc do głównego pomieszczenia archiwum i szukał adresu każdego z dwustu pięćdziesięciu wypożyczających. Około drugiej w nocy usiadł ciężko na fotelu i wbrew zakazowi obowiązującemu w archiwum zapalił papierosa. Patrzył ponuro na wykaligrafowaną przez siebie listę. Tylko przy jednym nazwisku, Antoni Biłyk, był skrót „Z 62 m. 7”. A obok zapis „+ 1927”, co oznaczało, iż osoba ta nie żyje od 1927 roku.
Już nie ma Antoniego Biłyka, mieszkańca Zadwórzańskiej 62, który przeglądał niegdyś akta adresowe. Już nie ma.
– Już nie ma u mnie panny Sperling – mówi baletmistrz Szaniawski. – O piątej przyjechała dorożką i zabrała wszystkie swoje rzeczy.
– Czy kazała coś przekazać?
– Nic nie powiedziała.
Zdusił papierosa. Tak, jest tylko szeregowcem. Ma rację Owidiusz – kochanek i szeregowiec są do siebie podobni. Pierwszy usycha z tęsknoty na warcie przed drzwiami swej kochanki, drugi pełni wartę przy obozie. I jeden, i drugi pójdzie na koniec świata, by zdobyć to, czego pragnie. „A ja widzę jeszcze jedno podobieństwo – myślał – pomiędzy wojakiem a kochankiem. Żołnierz, widząc śmierć towarzyszy broni, traci wiarę w ojczyznę; zakochany, doświadczając śmierci uczucia, przestaje wierzyć w miłość. Ale ja przecież po śmierci Stefanii w niewiele już rzeczy wierzę i w miłości też nie jestem rekrutem – żaden zawód mnie już nie wypali, nie będę płakał ni hamletyzował, wypiję dzisiaj dużą wódkę i wezmę dziwkę w podróż salonką do Krakowa. A nazajutrz rano przetrę zaropiałe oczy, rozerwę sklejone wargi i przyłożę lód na dudniące skronie. I błazeńsko się uśmiechnę sam do siebie przy goleniu. Jestem doświadczonym żołnierzem. Nic mnie już nie wypali”.
Wbrew swoim zapewnieniom podniósł słuchawkę i wykręcił po raz kolejny numer mieszkania Szaniawskiego.
– Dobry wieczór – powiedział, gdy usłyszał zaspane „halooo”.
– Nie wróciła – zahuczał w oddali głos maestra.
Popielski odłożył słuchawkę.
Przez następne pięć godzin siedział nad księgą meldunkową z roku 1880. Konfrontując nieustannie nazwiska z tabelą gematrii, omijał natychmiast nazwiska zawierające „n”, „s”, „p”, „r”, „sz” i „t”, wypisywał zaś te, na które składały się pozostałe litery i zbitki literowe. Potem liczył ich gematrię. W szóstej godzinie pracy miał dość. Po dwóch kolejnych zorientował się, że przejrzał zaledwie połowę nazwisk z jednego tylko roku. Gdyby chciał dojść do bieżącego roku, musiałby – szybko policzył – przesiedzieć tu sto dni.
Kiedy pierwsi urzędnicy stawili się do pracy, ujrzeli w pokoju nieznanego mężczyznę. Nie zdziwiło ich to wcale, relacji o nim wysłuchali przy wejściu od portiera. Spuchnięte powieki detektywa były zamknięte, a posiniaczona twarz wciśnięta w kartki księgi meldunkowej z 1880 roku. Spokojny, głęboki oddech poruszał lekko jej kartkami. Ozdobiona sygnetem dłoń opierała się na zdjętej z widełek słuchawce telefonu, z którego dochodził cichy, jednostajny pomruk. W palcach drugiej dłoni tkwiło eleganckie pióro. Jego stalówka dotykała otwartego notesu.
Młodszy archiwista Józef Łopuszniak podszedł do swojego biurka, które teraz było zajęte przez śpiącego. Spojrzał do notesu: wśród hebrajskich liter i słupków rachunkowych widniała notatka. „Chaja Lejbach, gematria 68, jest w księdze z 1880 r., później już nie. Co się z nią stało? Czy żyje?”.
Łopuszniak, poinformowany przez Króla o konieczności udzielania detektywowi wszelkiej pomocy, postanowił uczynić to bez budzenia samego zainteresowanego. Poza tym i tak – z racji zaanektowania przez przybysza biurka – był tymczasowo pozbawiony swego stanowiska pracy. Przepisał notatkę i po godzinie znał już odpowiedź na postanowione w notesie pytanie. Wprawiła go w zdumienie. Pobiegł szybko do archiwum prasowego. Przerzucił kilka roczników gazet. Zdumienie archiwisty zamieniło się w osłupienie.
URZĘDNIK JÓZEF ŁOPUSZNIAK PRACOWAŁ w oddziale ewidencji ludności od ponad dwóch lat i od momentu podjęcia swych obowiązków działał mocno na nerwy szefowi, panu Władysławowi Som – merowi. Powodem nie było bynajmniej zaniedbywanie czy zgoła lekceważenie poleceń zwierzchnika, lecz wręcz przeciwnie – zbyt szybkie i zbyt perfekcyjne ich wykonywanie. Ta pracowitość byłaby nawet godna pochwały, gdyby Łopuszniak po wywiązaniu się z zadań robił to co inni koledzy, czyli czytał gazety lub dyskutował o polityce. Ale jego te tematy nudziły bardzo szybko – porzucał zatem towarzystwo kolegów i zaczynał myszkować po archiwum. Skutkiem tych jego eksploracyj było zawsze i nieodmiennie znalezienie jakiegoś niedopatrzenia do naprawy albo jakiejś luki do zapełnienia. W ciągu pierwszego miesiąca zauważył, że katalog był dotychczas prowadzony dość kiepsko. Postanowił to zmienić i obietnicy dotrzymał. Zakasał rękawy i zabrał się do usunięcia tej haniebnej usterki Po prawie roku wytężonej pracy katalog stał się wzorcowy – Łopuszniak zaopatrzył go w system odsyłaczy do różnych podkatalogów, w których umieścił skopiowane przez siebie karty.
Pan Sommer ucieszył się tak bardzo z sumienności nowego pracownika, że wystąpił z wnioskiem o przyznanie mu specjalnej nagrody. I wtedy stało się coś zgoła nieoczekiwanego, a szef długo przeklinał swoją dobroć i gorliwość wobec nieopierzonych podwładnych. Otóż kierownik wydziału Va w magistracie pan Rosienkiewicz kwaśno zauważył, że chyba biuro było do tej pory nonszalancko prowadzone, skoro nowy pracownik znajduje w nim takie zaniedbania i on sam Rosienkiewicz, żąda kategorycznie wykazywania kolejnych usprawnień w rocznych raportach. Wobec takiego dictum <emphasis><strong>[59]</strong></emphasis> pan Sommer zmusił innych pracowników do dodatkowych zajęć w ramach ich pensum, skutkiem czego młody archiwista został natychmiast przez nich znienawidzony. Otaczała go dubeltowa niechęć – nie tylko zwierzchnika, który musiał kontrolować wszystkie ponadwymiarowe zajęcia, ale i kolegów, którzy musieli porzucić gazety, sport i politykę dla porządkowania starych akt i wpisów. Łopuszniakowi ta atmosfera biura w najmniejszym stopniu nie przeszkadzała, ponieważ cieszył się teraz osobistym poparciem naczelnika i mógł śmiało oczekiwać pomyślnych zmian w swej urzędniczej karierze. Ponadto miał zmysł porządkowania tak głęboko wszczepiony w mózg, że nie zwracał najmniejszej uwagi na nic, co mogłoby mu przeszkodzić w segregowaniu, korygowaniu i klasyfikowaniu. Nic zatem dziwnego, że kiedy znalazł pytanie zapisane w notesie Popielskiego i stwierdził, że wobec czasowej utraty biurka nie może tego dnia efektywnie pracować, postanowił ułatwić zadanie detektywowi utrudzonemu nocnymi poszukiwaniami. Dodatkową podnietą do pracy była skryta chęć uczestniczenia w jakimś skomplikowanym śledztwie, o czym Łopuszniak, niedoszły prawnik i miłośnik powieści sensacyjnych, marzył od dzieciństwa.
Patrząc teraz na zdumienie i podziw, jakie przebijały w pytaniach przebudzonego na dobre rozmówcy, czuł rozpierającą go dumę. Ona była jego największą nagrodą.
– Chaja Lejbach, wyznania mojżeszowego, córka Majera, właściciela wyszynku, i Rojzy, urodziła się w roku 1860 w Kołomyi – jąkał się Łopuszniak, zdeprymowany nieco i upartym spojrzeniem Popielskiego, i półmrokiem panującym w piwnicy, dokąd zaciągnął go detektyw, ujrzawszy ostre światło poranka i nadmierne zainteresowanie pozostałych archiwistów. – W roku 1882 została adoptowana przez państwa Adama i Walerię Lipowskich ze Lwowa. Jej ojciec adopcyjny był szewcem i zmarł krótko po owym akcie. Od tegoż roku Chaja Lejbach nazywała się Hanna Lipowska.
– Dziwna to doprawdy adopcja dwudziestodwuletniej kobiety! – zdumiał się Popielski.
– O, w naszych aktach mamy jeszcze dziwniejsze sprawy. Ta adopcja jest, rzekłbym, nadzwyczaj typowa, ponieważ dotyczy osoby wyznania mojżeszowego, która najprawdopodobniej chciała dokonać urzędowej zmiany narodowości. Ci jej rodzice adopcyjni obdarzyli ją polskim nazwiskiem, wyznaniem rzymskokatolickim i pewnie zainkasowali za to niezłą sumkę. Wiek osoby adoptowanej zwalniał ich całkiem od opieki nad nią.
– Czy w księgach adresowych są jakieś dalsze ślady życia Hanny Lipowskiej?
– Oczywiście – Łopuszniak rozpromienił się. – Na podstawie naszych akt i dzięki różnym podkatalogom można by pisać szczegółowe życiorysy lwowian. Otóż Hanna Lipowska od roku 1882 do 1885 mieszkała przy Drodze Kulparkowskiej. Jako zawód wykonywany podawała „aktorka”. Niestety, nie wiem, w jakim teatrze grała. Pomniejsze zespoły teatralne i trupy wędrowne z godnym ubolewania i najwyższej nagany lekceważeniem traktowały zalecenia władz austriackich dotyczące prowadzenia akt personalnych swych członków. W sprawozdaniach większych teatrów nie pojawia się w ogóle nazwisko Lipowska ani żadne inne podobne do wyżej pomienionego… – Nabrał tchu przed zakomunikowaniem ważnej informacji. – W roku 1885 Hanna Lipowska wchodzi w związek małżeński we Lwowie. Jej mężem jest Antoni hrabia Bekierski, obywatel rosyjski, właściciel dóbr ziemskich w Jedlance na Lubelszczyźnie. Państwo Bekierscy zamieszkali we Lwowie przy Sykstuskiej. W roku 1888 urodził im się jedyny syn, Józef Maria Bekierski. Dwa lata później wrócili do Jedlanki…
– Słucham?! To nieprawdopodobne! – Popielski chwycił się za głowę.
– To, że mieszkali we Lwowie? – Łopuszniak spojrzał na detektywa i wzruszył ramionami. – Nie ma w tym nic nieprawdopodobnego. Cesarsko-królewska ustawa z 1798 roku znana pod łacińskim tytułem De matrimoniis cum civibus ex – traneis contractis <strong>[60]</strong> pozwala na tak zwany Duldung, czyli pobyt tolerowany, obcokrajowcowi, który…
– Jeszcze raz! – Popielski zerwał się na równe nogi i chwycił urzędnika za wątłe ramiona. – Jak się nazywa ich syn?
– Józef Maria Bekierski. Urodzony w 1888 roku, obecnie właściciel dóbr ziemskich w Stratynie, w powiecie rohatyńskim.
DOROŻKARSKI KOŃ NIECHĘTNIE STUKAŁ KOPYTAMI O bruk ulicy Sykstuskiej. Wprawdzie nie nadeszło jeszcze południe – pora dnia, kiedy upał od kilku dni nawiedzający Lwów stawał się nie do wytrzymania – lecz już duchota dławiła miasto, a ze znużonego zwierzęcia spływały płaty piany. Pasażer jadący dorożką zachowywał się odwrotnie niż większość lwowian – zamiast się chłodzić pędem powietrza, kazał nieco opuścić budę, zamiast podziwiać naturę w rozkwicie wczesnego lata, chował oczy za binoklami tak czarnymi, że spoza nich – jak sądził woźnica – nie sięgał wzrokiem dalej niż czubka własnego nosa.
Choć wbrew poglądowi fiakra Popielski widział przez ciemne szkła wcale dobrze, nie zamierzał dziś kontemplować reprezentacyjnego gmachu Poczty Głównej, który właśnie mijali. Wręcz przeciwnie, postanowił skupić się wyłącznie na własnych myślach, a nie chcąc po ostatnim nieszczęsnym ataku epilepsji ryzykować przypadkowych świetlnych odblasków, zasunął całkiem budę dorożki. Nie mógł sobie pozwolić na dekoncentrację – teraz, kiedy czuł słodycz rychłej zemsty, kiedy witał chwilę wymierzenia sprawiedliwości. Myśli Popielskiego dobrze korespondowały z zaciemnieniem wnętrza. Zamieniały się w mroczne i pełne nienawiści frazy, które zgodnie z jego zamiarami miały się niebawem znaleźć w prasie i zniszczyć jego wroga.
Z pewnością znacie, Drodzy Czytelnicy – starał się nadać myślom jak największą moc zemsty – powiedzenie „z gorliwością neofity”. Oznacza ono zapał, z jakim nowo nawrócony członek jakiegoś bractwa czy sekty niszczy swoich dawnych współwyznawców. Rozciągnijmy to powiedzenie na sferę pozareligijną. Jest to gorliwe zapamiętanie się prześladowcy, który atakuje ludzi niegdyś m bliskich. Jak każdy fanatyzm, tak również fanatyzm neofity musi budzić naszą niechęć. Jest czymś nieeleganckim, co nie uchodzi, co w dobrych sferach nie jest comme il faut [61]. Wyjątkowo wstrętny jest neofita, który zamazuje pamięć o swym pochodzeniu i gnębi rodaków. Zgermani – zowany czy zrusyfikowany Polak prześladujący w czasach zaborów współplemieńców jest personą ohydną. A jak należy oceniać antysemityzm okazywany Izraelitom przez wynarodowionego Żyda przechrztę? Odpowiedź jest prosta – to podobne ohydztwo.
Popielski wyjął notes i nie bacząc na kołysanie i podskakiwanie dorożki, co boleśnie odczuwały jego niezaleczone rany na plecach, zapisywał co celniejsze frazy.
Najwstrętniejszym zaś aspektem antysemityzmu wyznawanego przez Żyda – pisał gorączkowo – jest zaprzęgnięcie tego poglądu w służbę polityki. Antysemityzm jest godnym pogardy uprzedzeniem, ale antysemityzm żydowski to wręcz obraza rozumu! Nie może zatem nie budzić wstrętu każdego myślącego obywatela polskiego Józef hrabia Bekierski, który z rusofilii i antysemityzmu utworzył sobie polityczny puklerz i na ramionach narodowców chce wejść do senatu, a w każdym swym rozmówcy tropi Żyda, choć sam nim jest. Tak, Drodzy Czytelnicy, matka hrabiego, Hanna Bekierska de domo Lipowska, jest w rzeczywistości z domu Lejbach, a prawdziwe jej imię brzmi Chaja! Nie piszę tego, by szydzić ze starszej damy i ją – Boże broń – poniżać, o nie! Piszę tu tylko o obrazie rozumu i o degeneracji ducha, cechach jej syna neofity!
Nie musi on pchać innym pod oczy swego pochodzenia, nie musi o nim mówić w swojej sferze, gdzie byłoby – co godne zresztą pożałowania w naszych demokratycznych czasach! – poważną przeszkodą towarzyską. Nie powinien jednak atakować braci. To doprawdy podłe!
Popielski zamknął notes i zaczął się głębiej zastanawiać nad wykorzystaniem informacyj, które dostał był od losu za pośrednictwem archiwisty pana Józefa Łopuszniaka. Owszem, można by zniszczyć Bekierskiego dzięki prasie liberalnej, a nawet narodowej, bo przecież jest oczywiste, że i tutaj hrabia ma wrogów, dla których donos będzie nie lada gratką. Ale czy to wszystko w ogóle uchodzi? „Kimże ja będę? – myślał. – Zwykłym donosicielem małą kanalią, która z ukrycia strzela z procy, a potem po cichu chichoce z zadowolenia, bo nabiła komuś guza! Człowiek honoru tak nie postępuje! Ale czy łże-hrabia Bekierski był człowiekiem honoru, gdy mnie zaatakował znienacka z gromadą swych ruskich psów, a potem sponiewierał i sparszywił!? Ale z drugiej strony – czy z kanalią naprawdę trzeba postępować niegodnie tylko dlatego, że jest kanalią?! Czy nawet najpodlejszemu przeciwnikowi nie należy się szacunek choćby z tego powodu, że należy się on każdemu człowiekowi?”
Nie rozstrzygnąwszy tego etycznego problematu, Popielski wysiadł z dorożki pod Ogrodem Jezuickim i wbiegł do mieszkania. Służąca Hanna otworzyła mu drzwi i znaczącym ruchem ręki wskazała na gabinet. Z kuchni dochodził zapach kawy i pieczonego ciasta drożdżowego, z łazienki – bulgot wody w wannie. Te przyjemne domowe odgłosy i zapachy nie uśpiły czujności Popielskiego. Wzrok Hanny mówił wyraźnie: ktoś obcy czeka na pana w gabinecie.
Otworzył drzwi tak gwałtownie, że siedzący za jego biurkiem portier Wacław Król aż podskoczył. Uspokoił się jednak w ułamku sekundy, skulił się i od dołu, trochę z ukosa wpatrywał się w przybysza. Był najwyraźniej wzburzony. Jego uparty, arogancki wzrok i odsłonięte w grymasie zęby ze srebrnymi koronkami nie zdradzały żadnych dobrych zamiarów.
– Dzień dobry, panie Król – powiedział Popielski. – A ładnie to tak zajmować miejsce gospodarza za biurkiem? Fotel dla moich interesantów jest tutaj! – I wskazał dłonią na duży fotel uszak obity zielonym pluszem.
Nocny portier nie odezwał się ani słowem. Popielski napiął mięśnie tak mocno, że ruch ten boleśnie poczuł w plecach. „Ten człowiek najwyraźniej ma złe zamiary, a mnie wciąż wszystko boli. Damże mu radę? Gdzie jest mój pistolet? Czy nocny portier może zaatakować z taką zaciekłością, aby zabić? Czy pracownik biura może zabić? Zabić gwoździem starą śmierdzącą worożychę i zadławić żydowską dziwkę?”
I nagle Popielski zrozumiał błąd, jaki popełnił po przyjściu do archiwum. Musiał teraz koniecznie ten błąd naprawić. Musiał uzyskać od Króla odpowiedź na dręczące go od rana pytanie.
– Proszę dalej spoczywać za moim biurkiem – zaczął spokojnym głosem, siadając w fotelu. – Jest pan moim gościem, a goście powinni siedzieć na honorowym miejscu. Może się pan napije kawy albo lemoniady…
– Nie jestem pańskim gościm. – W oczach Króla zgasły złowróżbne błyski. – Chcę pana zbesztać!
– Że co? – Popielski, by ukryć zmieszanie, wyciągnął w jego stronę papierośnicę, lecz ten pokręcił przecząco głową.
– Jestem prosty gość. – Król położył na biurku pełnomocnictwo Popielskiego. – Ja uwierzył panu na fest. A pan mni zbajdurzył [62]. Ta przed półgodziną dzwoni aparat i pan Sommer mówi o prawdziwym pańskim upoważnieniu, które rychtyk [63] przyniósł jakiś pulicaj. A to – przesunął po blacie kartkę papieru – jest sfałszowany. A pan już nie glina. A ja uwierzył. Mogą mnie na zbity pysk z pracy! Po siedmiu latach! Przez pana!
Popielski przeklinał w myślach swoją dekoncentrację, którą powinien był nazwać raczej ślepym matematycznym instynktem. To on bowiem sprawia, że jego umysł natychmiast reaguje, gdy dociera do niego graficzny lub dźwiękowy odpowiednik jakiejkolwiek liczby. Choćby Popielski myślał o tym, co go najbardziej fascynowało, czyli o ulubionych autorach starożytnych albo o powabach kobiecego ciała, wystarczyło, że dostrzegł jakąś liczbę wypisaną na szyldzie lub usłyszał jakiś liczebnik a natychmiast i nieświadomie się na nim skupiał. Teraz skoncentrował się na liczbie lat przepracowanych w magistracie przez Króla i zupełnie zapomniał o pewnej ważnej rzeczy, o którą chciał go koniecznie zapytać. Tak czy inaczej, musiał portiera udobruchać.
– Przepraszam pana, panie Król. – Popielski skłonił głowę. – I zapewniam, że nikt pana z pracy nie wyrzuci. To moja wina, że pana oszukałem, a nie jest z kolei pańską winą to, że nie rozpoznał pan pełnomocnictwa. Przecież pan nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział! Mnie zaś pan zna i wie, kim jestem. No to mi pan uwierzył. Tak właśnie wytłumaczę to pańskiemu szefowi, panu Sommerowi. Jeszcze dzisiaj. Niech się pan nie martwi, panie Król. Napije się pan kawy, lemoniady? Może jednak papieroska?
– A skąd wim, że to nie są głodny kawałki?! – Portier wstał gwałtownie zza biurka. – Mam swój honor. Ja ni oszukuji jak pan.
Wtedy Popielski przypomniał sobie, czego od rana chciał się dowiedzieć od swego rozmówcy.
– Niech pan mnie spoliczkuje, Król, i w ten sposób sobie pofolguje. – Popielski zerwał się również na nogi i oparł dłonie o blat biurka. – No wal pan w ryj! Ulżyj pan sobie! Ale wcześniej musi mi pan coś powiedzieć! Coś, co może być bezcenne dla mojego śledztwa. Ja pracuję dla policji jako konsultant! – Zdezorientowany portier patrzył przez chwilę na obklejony plastrami policzek swego rozmówcy, który ten mu podstawiał, po czym usiadł ciężko i sięgnął po papierośnicę. – Po przyjściu do archiwum przede wszystkim pana powinienem był o coś zapytać. – Z nozdrzy Popielskiego buchnęły dwa słupy dymu. – Uświadomiłem to sobie dziś rano, kiedy pana już nie było. Otóż prowadzę pewne śledztwo. Muszę w nim odpowiedzieć na pytanie, czy jakiś matematyk przeglądał akta biura meldunkowego, czy nie. Szukałem jak głupi kogoś z zewnątrz, kto by wypożyczał akta z pańskiego biura… Straciłem noc całą na jałowe poszukiwania. Nie przyszła mi do głowy oczywista myśl, że może wśród urzędników jest ktoś, kto mógłby akta wypożyczyć skrycie bez rewersu! A nawet gdyby zrobił to z rewersem, to i tak wszystkie rewersy lądują w składzie makulatury! Ten ktoś, panie Król, to urzędnik, który zna matematykę! No powiedz pan, czy jest u was ktoś taki.
– No ta pewni. – Portier zmrużył oczy przed dymem. – Był taki. Pan Leon Bójko. On mojij Kazi, córce znaczy si, korepetycyj dawał. Mała nijak rachunków ni kumała…
– Bardzo on biedny? Ma rodzinę? Musiał dorabiać korepetycjami? – zapytał Popielski, przypomniawszy sobie określenie „bidołacha”, jakim określała Bajdykowa swojego kochanka.
– No biedny to un ta był, pu tym, jak si zwolnił… Nikt nie wi, dlaczegu tu zrobił…
– Samotny on?
– Tak, kawalir.
– Żyd?
– A gdzie tam… A ta słyszał pan, żeby mechidrys [64] si Bójko nazywał? To nasz… Polak znaczy si…
– I teraz najważniejsze. – Popielski nabrał tchu. – Gdzie on mieszka?
– A na Sadownickiej.
– Na Sadownickiej, mówi pan, na Sadownickiej – Popielskiemu zaczęła pulsować żyła w szyi.
Tak było zawsze, kiedy czuł, że oto zbliża się olśnienie, że oto za chwilę nastąpi przełom w jego rozumowaniu, że oto wszystko stanie w jaskrawym świetle pewności.
– Gdzie to jest? – wychrypiał.
– Przepraszam, że mimowolnie podsłuchałam – z salonu doszedł głos Leokadii. – Od niedawna Sadownicka oficjalnie nazywa się Zadwórzańską.
Popielski wpadł do salonu jak burza. Leokadia, ubrana w podomkę, przeglądała „Panią Modną”. Pochwycił ją mocno w ramiona, uniósł do góry i zakręcił się z nią dokoła. Jej zaróżowiona po kąpieli twarz pachniała kremem. Całując ją w oba policzki, poczuł delikatny zapach talku.
– Dziękuję ci, kochana Lodziu! Bardzo mi pomogłaś twoją znajomością topografii Lwowa!
Naburmuszony nieco Wacław Król stał w drzwiach salonu gotów już do wyjścia i ze zgorszeniem patrzył na obejmującą się parę. Leokadia śmiała się radośnie. Nic dziwnego, że cały Lwów mówi, że oni „żyją na wiaderku” – pomyślał nocny portier.
– A moży by tak dla mni też bytu „dzienkuji”? – mruknął niechętnie i wyszedł bez pożegnania.
EDWARDA POPIELSKIEGO OBUDZIŁ RADOSNY SZCZEBIOT RENATY. „Pewnie rozmawia przez telefon z jakąś przyjaciółką – pomyślał w półśnie – chyba z tą fertyczną blondynką, z którą mieszkała. Pewnie umawiają się na ménage å trois. A kto w roli głównej? Ja sam! To szaleństwo – być uhonorowanym jednocześnie przez dwie kobiety!”
Poczuł silne podniecenie, a po chwili równie silny wstręt do samego siebie. Leżał we własnym łóżku, a w szczebiocie dochodzącym z przedpokoju rozpoznał głos własnego dziecka.
Podniósł się na łokciach i rozejrzał po gabinecie. Jego wzrok powędrował po grzbietach książek za oszklonymi drzwiami ogromnej biblioteki. Przywróciły go one do rzeczywistości. Pierzchły senne lubieżne rojenia. Encyklopedie Brockhausa i Orgelbranda były hymnem na cześć ludzkiego rozumu. Pomnikowe i oprawione na ciemno tomy Thesaurus Linguae Lati – nae mówiły mu o nieśmiertelności duchowego świata, w który wstąpił wraz z przekroczeniem progu stanisławowskiego gimnazjum klasycznego. O najważniejszym obecnie zadaniu przypomniały mu niewielkie roczniki „Deutsche Schachzeitung” – wytłoczone na ich grzbietach przez introligatora szachownice były odwołaniem do magicznych kwadratów. Tak, myśl o gorącym ménage å trois ustąpiła pod zimnym tchnieniem rozsądku. Apollon wyparł Dionizosa.
Wstał. Cienka jedwabna pidżama była mokra od potu. Wilgotną szlafmycą otarł głowę, rozsunął kotary i otworzył okno. W pokoju wcale nie zrobiło się przez to chłodniej, a cała zmiana polegała jedynie na tym, że powietrze w pomieszczeniu zaczęło trącić smrodem przepełnionego śmietnika i wonią rozprażonej słońcem papy zmieszaną z zapachem kwitnącej na podwórzu akacji. Wypił szklankę zimnej mięty, narzucił na ramiona szlafrok i wyszedł do przedpokoju. Przytulił Ritę, która skakała i kręciła się w kółko, jakby była nakręcanym bąkiem. Oddech małej pachniał landrynkami. Pocałował Leokadię w policzek i poczuł ciepły zapach perfum waniliowych. Pocałował w rękę służącą Hannę Półtoranos, która z kolei wydzielała domową woń ciasta i krochmalu.
Swym zachowaniem chciał dziś pokryć niepokój, który go dręczył od samego przebudzenia – gdy głos swojego dziecka wziął za głos Renaty Sperling.
– Idioto – mówił do siebie łazience, zdzierając brzytwą zarost – za chwilę idziesz do podejrzanego, na którego winę wskazują aż trzy przesłanki. Lubę Bajdykową zabił jej kochanek matematyk mieszkający na Zadwórzańskiej, którego nazywała „mój bidoła – cha”. To może być Leon Bójko. Dalej: tenże pracował w oddziale ewidencji ludności, gdzie mógł bez żadnego śladu przeglądać księgi w poszukiwaniu osób o gematrii 68. Milowymi krokami zbliżasz się do mordercy! Skup się na tym! Nie rozpamiętuj akrobatycznych figur żydowskiej dziwki, która cię nogami obracała po łóżku jak bezwolnego bałwana!
Słowa te wzburzyły go tak bardzo, że wcisnął palec w opuchliznę na twarzy Ból rozlał się po policzku i po zębach. Należało mu się. Usiadł na brzegu wanny, ciężko dysząc. Zabiłby każdego, kto by nazwał Renatę Sperling „żydowską dziwką”.
Bez apetytu zjadł śniadanie i ubrał się starannie. Włożył nowy garnitur i kremową koszulę, która byłaby nieznośną ekstrawagancją dla miłośnika galanteryjnej tradycji, nakazującej noszenie białej koszuli i ceratowego kołnierzyka niezależnie od pogody i pory roku. Rozpiął dwa górne guziki i wyłożył na marynarkę duży i wiotki kołnierz. Nie przejmował się tym, iż w wycięciu koszuli pojawił się skłębiony zarost z klatki piersiowej. Może rzeczywiście było to nieskromne, być może, jak mawiała Leokadia, faktycznie było znakiem paryskich sutenerów i innych szubrawców, lecz żadne dobre obyczaje nie zmusiłyby go dzisiaj, by rzucał się we lwowski upał z gardłem ściśniętym pętlą krawata. Ponadto nie był wcale pewien, czy nie będzie musiał użyć przemocy wobec Leona Bójki, przy czym każde skrępowanie byłoby niepotrzebną przeszkodą. Z szuflady biurka wyjął browning i obciążył nim wewnętrzną kieszeń marynarki.
Wychodząc z mieszkania, podszedł do stolika telefonicznego. Podniósł słuchawkę i posłuchał przez chwilę przeciągłego sygnału.
– Telefon wcale nie jest popsuty – z salonu odezwała się Leokadia. – Zapewniam cię, ona nie dzwoniła. Takie jak ona nigdy nie dzwonią. A kiedy zatelefonuje do nich jakiś zakochany głupiec, fikają nogami, rechocą z uciechy i pokazują na migi koleżance: ale ubaw!
– Dziękuję za ciekawą wypowiedź. – Popielski uśmiechnął się sztucznie. – Tylko bądź tak miła i powiedz mi, kto tu do kogo dzwoni, bo nic nie rozumiem. Ale, ale – zrób to później, bo teraz nie mam czasu na twoje rewelacje…
Wyszedł, zamykając cicho drzwi. Dopiero na klatce schodowej wraz z głośnym „kurwa jego mać!” wyrzucił z siebie gniew na złośliwą kuzynkę.
Była czwarta po południu. Upał rozlewał się nad miastem. Pod Pocztą Główną na Słowackiego Popielski wziął dorożkę z postoju. Drynda wolno wspinała się ulicą Kopernika ku Komendzie Wojewódzkiej. Tam kazał fiakrowi zaczekać, wyskoczył i po kilkunastu sekundach znów siedział pod zasuniętą budą. Rozerwał kopertę odebraną z portierni i przeczytał wiadomość, o którą przed udaniem się na spoczynek prosił telefonicznie archiwistę Łopuszniaka:
Leon Bójko, ulica Zadwórzañska 25 m. 14.
Kazał się wieźć przez Potockiego i ulicę Na Bajkach, a potem zatrzymać na Zadwórzańskiej sto metrów przed kamienicą oznaczoną numerem 25. Był to dom oddzielony od ulicy żelaznym parkanem i pasem zieleni. Rosły przed nim dwa potężne drzewa, które zacieniały okna na parterze i na pierwszym piętrze. Na trawniku tęga służąca w lnianej koszuli bez rękawów rozwieszała pranie na sznurze, pokazując skłębione włosy pod pachami. Przyglądał się jej przez chwilę i słuchał piosenki, którą ktoś na parterze wyśpiewywał barytonem zdartym mocno przez nikotynę i alkohol.
Siup, Maniusiu, muzyczka gra,
Tańczy batiarów ćma.
Zapłacił dorożkarzowi, przebył szybkim krokiem dzielące go od bramy sto metrów i wszedł w przyjemny chłód starego domu. Na wprost biegły schody, na lewo oszklone drzwi prowadziły na małe podwórko zamknięte ceglaną nieotynkowaną ścianą. Zlustrował wszystko dokładnie. Potem wszedł na schody. Mieszkanie numer 14 mieściło się na ostatnim piętrze. Kiedy tam dotarł, stał przez chwilę na podeście, opierał się o poręcz i ciężko oddychał. Musiał jeszcze raz zejść na dół, aby sprawdzić, czy Bójko nie ucieknie oknem, w razie gdyby spojrzał przez wizjer i się wystraszył.
Zbiegł szybko na podwórko i spojrzał do góry. Z ulgą stwierdził, że z okien na ostatnim piętrze nie można przejść na dach. W czasie tych oględzin zagadała go nieufnie służąca, pytając spod trzepaka: „A du kogu wola?”. Zbył ją nieprzyjaznym pomrukiem i znów wspiął się po schodach pod drzwi Bójki. Zdjął marynarkę i kapelusz, lecz nie przyniosło mu to dużej ochłody. Był cały mokry. Pot oblepiał mu nową koszulę i lał się pod opatrunkiem na plecach. Zacisnął zęby i podszedł do drzwi.
Nie bawił się w przestrzeganie policyjnych procedur, zgodnie z którymi przy wejściu do mieszkania ktoś powinien mu towarzyszyć. Już nie był i jeszcze nie był policjantem. Nacisnął klamkę, a kiedy nie ustąpiła, mocno zapukał.
Otworzył mu niewysoki, otyły mężczyzna w wyświeconym szlafroku, który był chyba jego jedynym wierzchnim okryciem, nie licząc skarpetek w huculskie wzory. Jeden rzut oka na jego chude łydki, jedno spojrzenie na obwisłe policzki i trzęsący się brzuch utwierdziły Popielskiego w przeświadczeniu, że nie będzie potrzebował browninga, aby przemocą poskromić ewentualny opór Leona Bójki, jeśli to z nim właśnie miał teraz do czynienia.
– Dzień dobry – przywitał się uprzejmie. – Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Leonem Bójką?
– Przyjemność lub nieprzyjemność – prychnął człowiek w szlafroku i podciągnął nerwowo skarpetę – odczuje pan dopiero w trakcie rozmowy lub po rozmowie…
Dobór słów świadczył o tym, iż lokator spod czternastki jest człowiekiem wykształconym. Popielski poczuł silne zniecierpliwienie. Rany na plecach piekły, złamany nos pęczniał, wciągając kurz i nagrzane powietrze mieszkania. Przeklął w duchu dworskie maniery. Nie miał czasu na uprzejme konwersacje i przekomarzania.
Szybko położył na piersi rozmówcy otwartą dłoń. Pod palcami poczuł wilgoć spoconej skóry. Pchnął tak mocno, że lokator stracił równowagę i runął na podłogę. Popielski zamknął szybko drzwi od wewnątrz, a klucz schował do kieszeni.
– Gwałtu! – rozdarł się napadnięty, zamiatając podłogę połami wierzchniego okrycia.
– Cicho – zasyczał Popielski. – Nie będę cię więcej bił, jeśli będziesz cicho.
Lokator otworzył usta, aby znów ryknąć. Wtedy poczuł podmuch powietrza. Coś mu urosło pod policzkiem, a słony smak w ustach i bolesne pulsowanie uświadomiły mu, że chyba nadgryzł sobie język.
Popielski nie zadał już trzeciego ciosu. Chwycił jedynie leżącego za kołnierz, pociągnął ciało dwa metry po podłodze jak worek i porzucił je pod oknem. Rozwarły się poły szlafroka i wylazło z nich tłuste kolano pokryte rudawym włosem. Popielski sięgnął po firankę i wytarł z obrzydzeniem dłoń.
– Nazywam się Edward Popielski. A pan?
– Leon Bójko – zaatakowany mówił wolno, pryskając krwią i śliną.
– Wykształcenie?
– Doktór filozofii i matematyki.
– Jaki uniwersytet?
– W Rosji, w Kazaniu. – Bójko usiadł na podłodze i przyłożył dłoń do palącego policzka.
– Praca doktorska pod jakim tytułem?
– I tak nic nie zrozumiesz, ty łobuzie! – Najwyraźniej nabierał pewności siebie.
Popielski rozwiesił starannie marynarkę na oparciu krzesła, a kapelusz położył na stole, sprawdziwszy pierwej, czy jego powierzchnia nie jest powalana tłuszczem.
Za zielonymi szybkami biblioteczki widać było grzbiety książek. Otworzył ją i przebiegł wzrokiem po tanich wydaniach klasyki polskiej i obcej. Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Wiktor Hugo, Anatole France. Książki naukowe były reprezentowane jedynie przez rosyjski atlas anatomii człowieka i dwutomową encyklopedię Brockhausa. Żadnej pracy matematycznej, żadnej Biblii.
Zamknął biblioteczkę i zajął się biurkiem. Otworzył je i wysunął górną szufladę. Leżały w nich gazety codzienne – „Słowo Polskie”, „Chwila”, „Gazeta Poranna”, i periodyki – „Lwowskie Wiadomości Muzyczne i Literackie”, „Świt” i „Wierny Lwów”. Przejrzał je uważnie.
Poczuł żar na policzkach. Między gazetowe strony wetknięte były małe kartki z jakimiś obliczeniami i wzorami.
Napiął mięśnie. Musiał panować nad euforią, musiał wyciszyć trąby triumfu, które wołały: wszystko się zgadza, masz przed sobą tego, kogo szukasz! Ten człowiek ukrył obliczenia w gazetach, by nie rzucały się w oczy podczas pobieżnej rewizji! Brak ci jeszcze czegoś? Czyż ten człowiek nie wygląda na zboczeńca, który chędoży syfilityczne staruchy? Do dzieła! Przyprowadź go Grabowskiemu na powrozie, a potem wróć do swojego gabinetu policyjnego, do prawdziwego życia! A może chcesz mieć pewność? Może musisz znaleźć ślady hebrajszczyzny i kwadratów magicznych?
Otarł czoło, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Bójkę.
– Pytałem cię o coś!
– Uogólnienie pewnej tieoremy Jegorowa. – Bójko opacznie zrozumiał jego spojrzenie i owinął się szlafrokiem, jakby to była zbroja przeciw ciosom, które zaraz miały spaść na jego ciało. – Oto tematyka mojego doktoratu.
– To o zbieżnościach funkcyj?
– Jest pan matematykiem? – zapytał zdumiony Bójko.
– W moim umyśle są tylko liczby i trupy – odparł Popielski. – Jestem kimś więcej niż matematykiem. Jestem policjantem.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Było dość duże i utrzymane w czystości i porządku. Najwyraźniej spełniało funkcję i kuchni, i gabinetu. O tym pierwszym przeznaczeniu świadczyły zlew, kuchenka spirytusowa, deska do krojenia chleba leżąca na stole i kredens, o drugim – biurko i biblioteczka. Dwa okna wychodziły na podwórze, jedno na trzepak, trawnik i drzewa przed domem. Drzwi zasłonięte wystrzępioną nieco kotarą prowadziły najwyraźniej do drugiego pokoju. Te drzwi zaniepokoiły Popielskiego.
Kiwnął palcem na Bójkę i kiedy ten ciężko wstał i podszedł, chwycił go mocno za kark i pchnął na kotarę. Zaplątany w ciężki materiał Bójko przez chwilę znajdował się za progiem pomieszczenia, ale na jego głowę nie spadł żaden cios. Nikt przyczajony nie czekał, aż materiał się wybrzuszy, by uderzyć w intruza. Najprawdopodobniej nikogo nie było w pokoju zasłoniętym kotarą. Popielski odsunął ją powoli.
Stał teraz pół metra od drzwi i lustrował wzrokiem małą sypialnię, w której znajdowały się potężna i bardzo wysoka szafa, obok niej krzesło, a na środku żelazne łóżko. Z szafy, prawie spod sufitu patrzył ponuro gipsowy Sokrates. Popielski znów chwycił Bójkę za kołnierz i tym razem wsunął do środka jego głowę, a potem szybko ją cofnął – tak jak go uczyli dwa lata wcześniej na policyjnym kursie w Sarnach. Nie padł żaden cios, nikt się nie czaił przyklejony do ściany obok drzwi.
– Proszę wejść do sypialni i usiąść na krześle.
Bójko zrobił, co mu kazano, a Popielski rozpoczął oględziny pokoju. Zajrzał pod łóżko. Tylko kartonowa waliza. Otworzył ją i ujrzał brudną bieliznę. W szafie przerzucił kilka mniej lub bardziej wytartych i pocerowanych ubrań. Przejrzał półki, przesuwając koszule, które w zamierzchłych czasach musiały wcale dużo kosztować. Jedna z nich miała nawet wyhaftowany monogram „L.B.” na mankiecie, co oferowano tylko w pierwszorzędnych magazynach konfekcyjnych. Pod nią coś zaszeleściło. Popielski włożył tam dłoń i wyciągnął dużą książkę. Otworzył ją i przebiegł wzrokiem po powykręcanych literach hebrajskich. Była to Biblia hebrajska. Wysunęła się z niej koperta. Włożył do niej dłoń i poczuł na palcach śliską powierzchnię i małe ostre krawędzie papieru fotograficznego. W jego palcach pojawiły się fotografie.
Zanim przyjrzał się zwałom tłuszczu, rozlanym na boki piersiom i gąbczastym pośladkom widocznym na odbitkach, spojrzał na Bójkę. Ten, skulony, z głową prawie wciśniętą w kolana, kiwał się na krześle i wpatrywał w podłogę. Na jego łysinie okolonej rzadkimi kędziorami połyskiwały małe krople. Zbierały się osobliwie wokół dużego włochatego znamienia na łysinie Bójki, które wykwitało tam niczym czarna wyspa. Swym kształtem przypominało Popielskiemu italski but. Przeniósł wzrok na zdjęcia i długo je oglądał.
– Nie wstyd panu, Bójko, trzymać pornografię w Biblii? – Po – skrobał paznokciem po jednej z fotografii, na której rozwalona na kanapie Luba Bajdykowa spod małego kapelusika patrzyła uwodzicielsko w obiektyw. Jej słoniowate nogi były szeroko rozrzucone, a potężne piersi spływały po bokach ciała.
Na szafie coś zaszeleściło. Popielski uniósł głowę i natrafił jedynie na pogardliwe spojrzenie gipsowego Sokratesa.
– Myszy tu u pana harcują, co, Bójko? – Uniósł rękę w rozkazującym geście. – A teraz z powrotem do kuchni! Tam sobie porozmawiamy!
Rozsadzała go euforia. Grały potężnie triumfalne tuby. Starał się je wytłumić, ponieważ ich dźwięk nie tylko upajał, ale też poniewierał i upokarzał. Zawsze je słyszał przed epileptycznym atakiem. Euforia i epilepsja. Nieodłączne siostry – jedna rozświetla umysł, druga – rzuca w błoto.
Bójko usiadł w kuchni na krześle wskazanym przez Popielskiego. Detektyw przesunął w bok ciężką maszynę do pisania i położył obok niej Biblię. Potem sięgnął do biurka i jeszcze raz przejrzał papiery schowane w gazetach. Widniały na nich matematyczne obliczenia i wzory, które, jak stwierdził, dotyczyły ciągów i teorii liczb.
Kilkanaście minut siedział przy biurku w milczeniu i przerzucał kartki hebrajskiego Starego Testamentu. Strona po stronie. Wiele wyrazów było podkreślonych, na marginesie kłębiły się słupki rachunków, na których literom przypisano liczby. Były to rachunki gematryczne.
Trąby grały i cichły. Popielski uniósł księgę i wytrzepał z niej trzy kartki. Wypisano na nich wyrazy hebrajskie. Jeden pod drugim. Tworzyły kwadraty, których długość boku mogła być liczona w literach. Jeden z kwadratów dotyczył Luby Bajdykowej, inny – Lii Kochówny. A jeszcze inny – Chai Lejbach. Spojrzał na Bójkę z uśmiechem.
– Ja mam alibi – powiedział spokojnie matematyk.
– Podważę każde pańskie alibi. – Popielski zapalił papierosa i spojrzał na kotarę w drzwiach sypialni, która nagle zafalowała od przeciągu.
– Tego alibi pan na pewno nie podważy. Wstyd panu na to nie pozwoli.
Coraz głośniejszy dźwięk natarczywie wibrował Popielskiemu w uszach. Może to rzeczywiście zapowiedź ataku? Kilka dni wcześniej w popadaczkowym śnie w domu Szaniawskiego po tamtej pamiętnej nocy widział to co teraz. Dokładnie to co teraz – on sam siedzi na krześle w pokoju wypełnionym kartkami z wzorami matematycznymi. Przeciąg porusza gwałtownie kotarą wiszącą w drzwiach. Ta faluje coraz szybciej, aż w końcu urywa się i frunie jak perski dywan. Rozlega się huk.
W rzeczywistości cała ta scena rozegrała się teraz prawie tak samo. Ale w wizji za kotarą stał wysoki mężczyzna w meloniku. W tej dziwnej wizji Popielski patrzył na Popielskiego. Teraz, w rzeczywistości, patrzył na Renatę Sperling. Stała w przejściu i otrzepywała skromną sukienkę z grudek gipsu, które pozostały po rozbitym popiersiu Sokratesa.
– Ona jest moim alibi – powiedział Bójko. – Chyba nie wsadzisz swojej ukochanej za współudział.
Zapadła cisza. Umilkły triumfalne trąby.
POPIELSKI WSTAŁ I SPOJRZAŁ RENACIE PROSTO W OCZY. Był ciekaw, czy dostrzeże w nich zakłopotanie, niepokój, a może uwodzicielski fałsz, udawaną słodycz. Nic w nich jednak nie ujrzał poza łzami. Opuściła wzrok.
Usiadł z powrotem na krześle. Był spocony, ale nie z powodu upału i gwałtownych ruchów, jakie wykonywał w ciągu ostatnich minut, kiedy wycierał podłogę Bójką i przeszukiwał jego mieszkanie. Pot wysiłku fizycznego i wysokiej temperatury jest ciepły, jego zaś oblewała zimna fala. Cały był skuty lodem.
– Co pan ma na myśli, doktorze Bójko – odwrócił się bokiem do Renaty – mówiąc „alibi” i „współudział”? Współudział w czym niby, mój panie?
Bójko uśmiechał się szeroko. Skóra na jego twarzy i głowie naciągnęła się mocno, a wokół myszki na łysinie pojawiło się różowe zabarwienie.
– Nie zabiłem tych kobiet, lecz przewidziałem ich śmierć. Jest ona zakodowana w kwadratach magicznych, które prawdopodobnie pan rozszyfrował, bo jakże inaczej by pan do mnie trafił? Jest pan matematykiem! Któż inny by cokolwiek wiedział o funkcjach mierzalnych? Ale… do rzeczy. Skoro przewidziałem śmierć tych kobiet, to miałbym nie przewidzieć, że mogę być podejrzanym? Zadbałem zatem o alibi, którego dostarcza mi panna Sperling. Gdyby chciał je pan podważyć, musiałby udowodnić, że panna Sperling kłamie. A gdyby to pan udowodnił, oskarżono by ją o współudział. A pan chyba nie chce, by panna Sperling była ciągana po sądach. Proste wynikanie logiczne, nieprawdaż, mon cher? A ponadto chybaby pan nie chciał, aby pańska kochanka została uznana in publico <strong>[65]</strong> za popularną panienkę, która chowa się na szafie z obawy przed zdemaskowaniem? – O czym on mówi? – Popielski nie spojrzał nawet na kobietę wciąż stojącą w drzwiach. – Jakież to alibi, panno Sperling?
– Towarzyszyłam nieustannie Leonowi Bójce – wyrecytowała Renata ze wzrokiem wbitym w ziemię – przez cały dzień 10 kwietnia oraz noc z 10 na 11 kwietnia, a także przez cały dzień oraz noc z 30 kwietnia na 1 maja.
Były to daty popełnienia obu zbrodni. Popielski czuł, że jego szczęki są wciąż skute lodem. Zimna fala potu doprowadziła go już do drżenia. Ręce zaczęły mu dygotać, a obcasy butów – wystukiwać na deskach podłogi dziki rytm. Wiedział, że za chwilę Bójko ze złośliwym zadowoleniem zarejestruje jego wzburzenie. Będzie z niego szydził w duchu. Będzie się natrząsał z zazdrosnego i zdradzonego kochanka, któremu on, Bójko, przyprawił rogi.
Popielskiemu przyszedł do głowy tylko jeden sposób, by wybrnąć z honorem. Istniała prosta, radykalna i drastyczna metoda, by pokazać Renacie, kto tu jest jej prawdziwym zdobywcą. Sposób na zaznaczenie zwierzęcej dominacji jednego samca nad drugim. Wystarczyło swój teren zaznaczyć moczem i obryzgać nim rywala.
Podszedł do Bójki, wycelował w jego głowę i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Na ziemię!
Kiedy matematyk opadł na podłogę i z niejakim trudem skrzyżował po turecku grube nogi, Popielski wszedł na krzesło, stanął nad rywalem i rozpiął rozporek.
– Zobacz, co ja z nim teraz zrobię – powiedział do Renaty. – Jest moim niewolnikiem, moim psem!
Nie zrobił jednak nic. Zrobiło mu się niedobrze. Sapiąc jak astmatyk, zszedł wolno z krzesła i usiadł na nim. Bójko chichotał, Renata Sperling patrzyła na Popielskiego. Długo, poważnie i bezlitośnie.
– Zakochałam się w panu – mówiła cicho – już przed laty, kiedy byłam gimnazjalistką. Marzyłam o pańskich silnych dłoniach, śniłam o pańskich ustach. Pisałam do pana listy, które później skrycie paliłam. Wymykałam się w nocy z domu, by stać pod pańskimi oknami. Nie potrafiłam pana w sobie rozkochać, nie wiedziałam, jak to się robi. Był pan nieprzystępnym polskim profesorem, a ja sierotą, chudą, nerwową żydowską maturzystką… Samotną w tym przeklętym mieście, poniżaną przez nauczycielki, znienawidzoną przez koleżanki z bursy…
– A teraz to nabrałaś już łóżkowej mądrości, co? – Popielski gorzko się uśmiechnął. – Teraz już wiesz, jak rozkochać w sobie mężczyznę? To nie jest trudne. Kiedy taka lalka jak ty zatrzepoce rzęsami, mężczyźni już po sekundzie marzą tylko o jednym – o tym, by być twoją podwiązką.
– Opowiem coś panu o moich ostatnich tygodniach w Stratynie. – Renata jakby nie słyszała tej uwagi. – Hrabia Bekierski dobijał się godzinami do mojego pokoju. A potem, wiedząc, że patrzę przerażona przez dziurkę od klucza, czynił sobie zadość, kwiczał i strzykał na moje drzwi. Kiedy spotykał mnie na korytarzu, wyciągał natychmiast przyrodzenie i usiłował mi je wcisnąć w dłoń. Tego dnia, kiedy zniknęła jego matka, hrabina Bekierska, zrzucił spodnie, chwycił mnie za włosy i zmusił, bym uklękła. Na takie pohańbienie nie pozwolił jednak kamerdyner Stanisław. Odepchnął hrabiego, a ja uciekłam. Wtedy ruscy bandyci skrępowali Stanisława, a hrabia pociął mu twarz szpicrutą. Tego samego dnia w ścisłej konfidencji zawiózł mnie motocyklem do Rohatyna leśniczy z Pukowa. Do Lwowa dotarłam pociągiem. Tam zamieszkałam u Marianny Stoleckiej na Lindego. Zaprzyjaźniona z nią byłam od czasu, kiedy jeszcze przebywała w Stratynie jako rezydentka i dama do towarzystwa pani hrabiny. We Lwowie odnalazłam pana na uniwersytecie, przyszłam na wykład i błagałam, by pan odnalazł hrabinę. Ale pan odmówił. Po tygodniu postanowiłam wrócić do Stratyna po moje rzeczy. Wiedziałam od Stanisława, z którym często telefonowałam, że nic złego mnie tego dnia nie spotka… U hrabiego odbywał się bowiem dwudniowy mityng polityczny narodowców, na którym on sam miał zostać desygnowany na kandydata na posła na sejm z okręgu lwowskiego. I jak postanowiłam, tak zrobiłam. W drodze do Stratyna spotkałam pana na dworcu w Chodorowie. A potem stało się nad rzeką to, co się stało… Takie były moje dni. Ból i hańba…
– To wyborne, cha, cha! – Bójko roześmiał się prowokacyjnie. – Posiadłeś ją pan nad tą rzeką?
– Wróciłam do Lwowa na ulicę Lindego – ciągnęła spokojnie Renata. – A tam pewnego dnia zjawił się hrabia Bekierski. Marianka Stolecka od dawna była jego utrzymanką. Przychodził do niej pod nieobecność gospodyni. Nie wiedziałam nic o tym romansie, dopóki nie przyszedł na Lindego. Jak widać, największe nawet przyjaciółki mają przed sobą brudne tajemnice… Bekierski przyszedł zatem, był dla mnie bardzo miły i proponował opiekę finansową. Przeraziłam się, uciekłam wtedy i szukałam pana gorączkowo. Tylko pan mógł mi pomóc… Znalazłam pana w tej podłej knajpie, chyba knajpie Gutmana, tak? Poszliśmy do séparé, w którym mój ukochany nauczyciel, pan profesor Popielski, zamienił się w znienawidzonego prześladowcę, w hrabiego Bekierskiego. Mój dystyngowany dżentelmen rzucił się na mnie i wepchnął mi łapy pod sukienkę. Co mogłam wtedy uczynić? Musiałam pojechać na Zadwórzańską – wskazała głową na Bójkę – do tej kreatury…
– No, no, nie przesadzaj, moja droga. – Kreatura rozpromieniła się. – Nie było ci u mnie znowuż tak źle…
– Nigdy nic mnie z nim nie łączyło, proszę mi wierzyć, on sam wystraszył się, kiedy mu dla ochrony powiedziałam, że jestem pod pańską opieką. – Renata nie podniosła głosu ani o ton. – Poznałam go wcześniej w Stratynie w ten sam dzień, kiedy zniknęła hrabina Bekierska. Rozmawiał z hrabią, mnie również o nią wypytywał. Zostawił mi wizytówkę, abym do niego zadzwoniła, gdybym się czegoś dowiedziała. Miałam tę wizytówkę cały czas w torebce… Wizytówkę z adresem… Sięgnęłam po nią w knajpie Gutmana… Był to jedyny adres, jaki znałam w tym mieście… Mogłam się udać tylko tam…
– Widzicie, ile może zdziałać głupia wizytówka? – Bójko śmiał się wesoło, rozsunął poły szlafroka i klepał się po sinych udach. – I przyszła do mnie zalękniona dziewczyneczka – szydził. – Zdesperowana i trochę uwodzicielska…
– To zboczone bydlę – Renata wciąż nie odrywała wzroku od Edwarda – powiedziało, że mnie przenocuje, pod jednym wszakże warunkiem: jeśli pozwolę się zahipnotyzować i dam mu alibi. Zgodziłam się. Hipnoza nie podziałała.
– Spałaś jak zabita! – krzyknął Bójko.
– Spędziłam u niego tylko jedną, nieprzespaną noc na kanapie, a rano wróciłam do Marianki Stoleckiej. Bekierski właśnie od niej wyszedł w interesach. Wtedy pan do mnie przyszedł z kwiatami i z przeprosinami. Dalej już pan wszystko wie. Nasz romantyczny wieczór, potem piękny poranek u tego dziwaka, pańskiego przyjaciela, a potem ja, wystraszona atakiem pańskiej choroby, uciekłam znów do tej podłej kreatury… Do kogo mogłam pójść? Do Marianki, która była kochanką hrabiego? Do pana? Nikogo innego nie znałam… O wielkiej zażyłości z moimi koleżankami gimnazjalnymi – roześmiała się drwiąco – już panu mówiłam, a zresztą one dawno powychodziły za mąż… Musiałam się gdzieś zatrzymać, wszystko przemyśleć… Bałam się pana, pańskiej choroby, bałam się całego świata… Znów tu przyszłam. Obiecał mi, że nie będzie mnie już nękał. Był dla mnie nawet dobry. Prosił o drugie alibi. Już pan zna moją historię… – Podeszła do Popielskiego szybko i pocałowała w usta. – Nie odtrącaj mnie, Edwardzie – szeptała. – Chcesz, to wszystko dla ciebie zrobię! Możesz mnie nawet wziąć tutaj, w sypialni! Do ciebie należę, Edwardzie! Cofnę to alibi, ale nie mówmy o tym! Teraz nie chcę myśleć, teraz chcę mieć tylko ciebie… Teraz cię czymś obdarzę…
Renata uklękła i wpatrywała się w niego. Jej zielone oczy zrobiły się ciemne.
– Już wczoraj rano mnie czymś obdarzyłaś – odezwał się wreszcie Popielski. – Twój hojny dar to syfilis od Luby Bajdykowej via Leon Bójko.
Renata Sperling wstała, a potem z trudem wytaskała z sypialni ciężką walizę. Po chwili na schodach rozległ się stukot jej pantofli.
POPIELSKI POCZUŁ, ŻE POT PRZESTAJE MU PŁYNĄĆ PO PLECACH. Zdjął zatem koszulę, włożył rękę pod mokry opatrunek i chusteczką otarł – nie bez bólu – twarde strupy i rany nie pokryte jeszcze całkiem błoną zagojenia. Podszedł do kranu i nalał sobie wody. Potem zapalił papierosa i przyglądał się dłuższą chwilę swojemu przeciwnikowi.
– Już jej nie ma, Bójko. W siną dal odeszło pańskie alibi…
– Wróci tu, zapewniam pana. – Matematyk znów otulił się szlafrokiem. – One zawsze wracają.
– Nie wróci i nie będzie żadnego alibi. – Popielski usiadł za biurkiem. – A pan tu zostanie z tymi kwadratami magicznymi – postukał palcem po kartkach papieru – które ja nazwałbym nieco inaczej. W języku prawa to są dowody pańskiej zbrodni, Bójko. Zabił pan Lubę Bajdykową i Liję Kochównę, a ja pana za to właśnie aresztuję. I zaciągnę do kryminału, a tam wrzucę do najciemniejszej i najbardziej zakaraluszonej celi. I wie pan, co wtedy zrobię? Zostawię tam pana na dłużej i nie będę się panem wcale zajmował.
– A co pan będzie wtedy robił? – Bójko wciąż się uśmiechał. – Gdy ja będę urządzał wyścigi karakonów?
– Odszukam wtedy twoje alibi. – Popielski z przyjemnością zaciągnął się papierosem. – Znajdę Renatę Sperling i z nią porozmawiam. Kilka minut zupełnie mi wystarczy. A ona odwoła tę głupią wyliczankę – zaczął mówić cienkim głosem – „dnia tego a tego towarzyszyłam panu Leonowi Bójce et cetera”. A jeśli nie wystarczy mi tych paru minut na przekonanie Renaty Sperling, to poświęcę jej parę dni, może tygodni, może miesięcy… Ale w końcu twoje alibi pryśnie.
– Jesteś bardzo uparty! – Matematyk z jakimś złośliwym uśmiechem również przeszedł na formę „ty”.
– To złe słowo, Bójko. – Popielski przekręcił kilkakrotnie sygnet na palcu. – To bardzo nieodpowiednie słowo. A wiesz, jakie jest właściwe? Greckie słowo triops. Otóż oznacza ono „posiadający trzecie oko”. To jestem ja. Nie rozglądam się na boki, idę tylko w tę stronę, w którą patrzy moje policyjne oko. A ono mówi: Zabił matematyk? Masz przed sobą matematyka! Zabił zboczeniec? Masz przed sobą zboczeńca! Morderca wysłał kwadraty magiczne, w których zaszyfrował informacje o zabitych kobietach? Oto w biurku zboczeńca matematyka znalazłeś właśnie te kwadraty! Czego chcesz więcej? Niczego! – Odetchnął po tym solilokwium [66]. – No, ubieraj się, Bójko, i nie próbuj żadnych sztuczek! Pamiętaj, cały czas na ciebie patrzę moim trzecim okiem.
– Wierzysz tej kurwie, że jestem zboczeńcem? – Mężczyzna siedział bez ruchu. – Wierzysz, że naprawdę nie miała ze mną do czynienia? Chcesz, abym ci udowodnił, że się ze mną gziła jak bura suka? Powiem ci zatem, co ona najbardziej lubi w łóżku, a ty sam wtedy uznasz, czy kłamie, czy mówi prawdę! Ona lubi, jak się jej wciska…
Popielski powstał i chwycił Bójkę za kędziory, które się bujnie krzewiły po obu stronach jego czoła. Szarpnął nim tak mocno, że prawie go uniósł w powietrzu, przyciągnął do biurka, po czym rozgniótł mu nos o śliski blat.
W dłoniach tkwiły mu pojedyncze wyrwane kłaki. Podszedł do zlewu i umył ręce pod kranem, a Bójko wciąż leżał na biurku i cicho jęczał, trzymając się oburącz za głowę. Kałuża krwi z jego rozbitego nosa zbliżała się do kartek leżących na stole i do otwartej Biblii. Popielski odsunął księgę, a trzy kwadraty magiczne wsunął do koperty, którą był znalazł w szufladzie biurka. Uczynił to ostrożnie, by nie zamazać śladów daktyloskopijnych. Potem wciągnął koszulę na poraniony grzbiet.
– Idziemy! – powiedział, zapinając guziki. – Włóż lepiej spodnie i nogawki wciśnij w skarpety. Zrób sobie pumpy. To nic miłego, jak karakony i pająki w celi łaskoczą odnóżami gołą skórę.
– Identyczne kwadraty magiczne Lii Kochówny i Luby Bajdykowej ma jeszcze ktoś inny, nie tylko ja. – Bójko westchnął, wciągając krew kapiącą mu z nosa – Ktoś, kto jest również matematykiem. To dopiero zboczeniec! Studiowałem z nim razem w Kazaniu…
– Nie przypominam sobie pana – mruknął Józef hrabia Bekierski. – Ale może pan chodził tylko na niektóre wykłady?
– Chodziłem na wszystkie – Bójko założył nogę na nogę – i pamiętam pana bardzo dobrze. Na przykład jako jeden z nielicznych nie używał pan chyba nigdy papieru do przeprowadzania obliczeń.
W salonie pałacu w Stratynie panował półmrok, który rozmazywał kontury przedmiotów. Pełne ozdób i zawijasów ramy luster wiszących pomiędzy oknami zlewały się w jednolite elipsy, skórzane fotele tworzyły lite bryły, a twarze portretowanych przodków na ogromnych obrazach były jedynie bladymi plamami.
Bekierski upił trochę wina z kieliszka, po czym wstał i oparł się o ramiona dwóch siedzących obok niego brodatych mężczyzn w mundurach carskiej armii.
– Twierdzisz, że kłamię, obdartusie? – zasyczał.
– Pamiętam również – Bójko wobec braku jakiegokolwiek poczęstunku nie miał czym zająć dłoni – że był pan okrutnikiem, znienawidzonym przez wszystkie kazańskie kurwy. Ciekaw jestem, czy o tym epizodzie z pańskiego życia wiedzą panowie z pańskiej partii, ze Stronnictwa Narodowego.
– Ciebie za to lubiły. – Bekierski uśmiechnął się. – Pamiętasz szkolenie wojskowe pod koniec studiów, kiedy nas uczono walki wręcz i innych sztuczek? Ktoś mi mówił później, że ukradłeś bat ze stajni, a potem jakiejś burdelmamie kazałeś się okładać nim po grzbiecie. Co, sobaczyłeś wtedy, oj, sobaczyłeś! Lubisz to, go – łąbeczku! Sasza! – zwrócił się do jednego ze swych towarzyszy. – Daj tu szampańskiego dla mojego kolegi ze studiów! Wypijmy, a potem muszę się z tobą pożegnać, słowiczku! Mam moc roboty.
– Proszę o kwadrans. – Bójko lekko drgnął, gdy wystrzelił korek z szampana. – Zwłaszcza że chciałem szanownemu koledze zaproponować coś, co sprawi, że kolega poczuje się jak bóg…
– Ja się często czuję jak bóg, zwłaszcza wtedy, gdy odbieram od moich poddanych hołd w naturze. – Bekierski nadstawił kieliszek pod strumień musującego płynu. – Jestem jak senior, któremu przysługuje ius primae noctis. Tyle boskości mi wystarczy… A teraz streszczaj się ze swoją propozycją, mój milutki, masz czas tylko do końca tej butelki szampańskiego.
– Pamięta kolega profesora Asłanowa? – Bójko odstawił kieliszek – Tego trochę Tadżyka albo Uzbeka, pamiętasz?
– Pamiętam. Wykładał topologię i elementarną teorię liczb. Uchodził za wariata…
– Zajmował się również nieskończonościami Cantora… Tak, niektórzy uważali go za szaleńca, ponieważ nie ukrywał, że jest imiesławcem. Korespondował również z Iwanem Paninem…
– Z kim?
– Z Iwanem Paninem. – Bójko odpalił papierosa od długiej zapałki podanej mu usłużnie przez jednego z Rosjan. – Tym, który znalazł w hebrajskim tekście Biblii liczne uderzające zbieżności liczbowe…
– A tak, już wiem. – Bekierski spod przymrużonych powiek wpatrywał się natarczywie w rozmówcę. – Prowadził obliczenia gematryczne i znalazł rzekomy wzór, wedle którego powstała Biblia…
– Podczas mojej pierwszej wizyty, którą złożyłem profesorowi Asłanowowi – Bójko wstał i zaczął krążyć po salonie, czujnie obserwowany przez pretorianów hrabiego – wie kolega, mówię o tej wizycie zapoznawczej, którą nowy student musi złożyć każdemu profesorowi wydziału…
– Śmiertelnie nudne były te wizyty…
– Moja wizyta u Asłanowa nie była taka nudna. Kiedy się dowiedział, że jestem głęboko wierzący, wprowadził mnie w świat liczb i hebrajskich liter… Następnego dnia zapisałem się na wykłady ze starohebrajskiego u orientalisty doktora Basawoja. Przez dwa lata studiowałem hebrajszczyznę, a z Asłanowem zgłębiałem gematrię na privatissimach… Czytaliśmy Biblię i liczyliśmy słupki. Nie wierzyłem w tajne kody, ale nie mogłem się oderwać od tych obliczeń i nadziwić zbieżnościom… Były tak zaskakujące, że zaczęliśmy nawet szukać uogólnień i tworzyć wzory… Potem profesor Asłanow rzeczywiście trafił do psychuszki, a ja…
– Nie interesują mnie dzieje twojego życia – przerwał mu impertynencko Bekierski. – Jaką masz dla mnie propozycję? Odpowiadaj jednym zdaniem, jednym pojedynczym zdaniem, bo się śpieszę!
– Potrzebuję pańskich pieniędzy.
– Po co?
– By stworzyć maszynę liczącą.
– Co ona ma liczyć?
– Litery hebrajskie w Biblii.
– Jaki będzie skutek tych obliczeń?
– Skutkiem są kwadraty magiczne, które…
Bekierski rzucił się na gościa i uderzył go kantem dłoni w szyję. Bójko zsunął się z fotela i zaczął charczeć. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Przy wargach kiwała mu się nitka śliny.
– Jednym pojedynczym zdaniem, ty sabako [67]! – wrzasnął Bekierski. – Bez zdań podrzędnych! Bez żadnych „które”!
Rozsiadł się na kanapie i rozrzucił szeroko nogi w butach do konnej jazdy. Jego przyboczni stali obok ze znudzonymi minami. Bójko kaszlał i ze świstem wciągał powietrze.
– Po co ci te kwadraty magiczne? Mów szybko, bo mi się śpieszy!
– W nich jest kod do liczb Charona! – wystękał Bójko.
– Do czego? – zapytał Popielski.
– Ja tak je nazwałem. – Bójko ściszył głos tak mocno, że Popielski ledwo go rozumiał. – Nazywanie nowych rzeczy to przywilej odkrywcy. Pamięta pan z mitologii, w jaki sposób Charon został oszukany przez Orfeusza?
– Owszem. Orfeusz tak pięknie grał na lirze, że przewoźnik dusz osłupiał i przepuścił go do Hadesu, mimo że przybysz był żywym człowiekiem i nawet nie uiścił obola za przejazd… Ale co ma do rzeczy liczba? Jaka znowu liczba? – Detektyw usiadł, wyraźnie zaciekawiony. – Przecież Charon został oszukany muzyką, nie liczbą.
– A co pitagorejczycy twierdzili na temat muzyki, mój panie?
– Ma pan rację. – Popielski przez chwilę zapomniał, że rozmawia z podejrzanym, i dał się ponieść akademickiej dyspucie. – W istocie liczbą można opisać muzyczne interwały. Tonacja zależy od liczby. Tonacja, a zatem muzyka, według Pitagorasa jest po prostu liczbą.
– Tak, drogi panie. – Bójko odsapnął. – Jest ona liczbą. Umiejętnie, sztucznie i precyzyjnie zestawione przez Orfeusza liczby chwilowo pozbawiły Charona władzy nad duszami. Stały się przepustką, która umożliwiła śmiertelnemu muzykowi i poecie wtargnięcie do świata znanego tylko bogom. Liczby zniweczyły na chwilę moc bogów, obłaskawiły śmierć. A w moim ujęciu liczby stały się przepustką do wiedzy danej tylko Bogn, czyli do znajomości daty ludzkiej śmierci. Ściśle mówiąc, uczynił to ciąg liczbowy, odkryty przeze mnie i nazwany ciągiem Charona.
– A skąd pan wziął ten ciąg? – Popielski wciąż używał formy „pan”.
– Stąd. – Matematyk uderzył dłonią o otwartą Biblię. – Poprzez żmudne studia biblijne.
Detektyw rozejrzał się po mieszkaniu. Czyste, pedantycznie posprzątane. W zlewie talerze ułożone od najmniejszego do największego, w szafie w sypialni równo złożone koszule. Podłoga w kuchni wypucowana piaskiem do białości. A wśród tej sterylności spocony grubas w starym szlafroku, w kraciastych skarpetach, z włosami na skroniach sterczącymi jak rogi. W mózgach szaleńców panuje nieprawdopodobna pedanteria – przypomniał sobie słowa doktora Pidhirnego – ale my dotąd nie mamy klucza, by ją zrozumieć.
– Udzieliło się panu szaleństwo Asłanowa i Panina? – zapytał cicho.
– Mówi coś panu pojęcie „liczby szumiące”?
– Słyszałem gdzieś tę nazwę. – Popielski zamyślił się. – Są jakoś definiowane przez swoje rozwinięcia dziesiętne?
– Tak – odparł Bójko. – W rozwinięciu dziesiętnym takiej liczby zawarty jest każdy skończony ciąg liczbowy. Liczby następują po sobie, każda po każdej, cała magma liczb. A jeśli pod nie podstawimy litery, to co wtedy? Wtedy będziemy mieli magmę liter, wszystkie możliwe ich kombinacje! Mogą się nam ułożyć w sensowne zdania, a zdania w sensowne opowieści. Myśli pan o niewielkim prawdopodobieństwie tego zdarzenia? Owszem, brzmi to trochę tak, jakby małpa, uderzając w klawisze, wystukała po jakimś czasie Eneidę. Nie chodzi tu jednak o prawdopodobieństwo, tylko o samą istotę rzeczy. Otóż jeśli te ciągi przedstawimy sobie w postaci liter, to de facto jest tam ukryta każda możliwa opowieść, znajdziemy tam treść każdej napisanej i nie napisanej książki, a co dla nas najistotniejsze – jest w nich historia każdego z osobna ludzkiego żywota. To, że takie liczby istnieją, a nawet to, że każda liczba w pewnym sensie jest szumiąca, wiedziano już od dawna. Z tej konstatacji jednak nic praktycznego nie wynika, ponieważ nie potrafimy wskazać takiej liczby, zapisać jej w postaci liter i znaleźć interesującego nas ciągu. Na pozór w tym chaosie nie ma i nie może być żadnego porządku. A ja ten porządek znalazłem, odkryłem liczby Charona… Znalazłem początek ciągu…
– W kwadratach magicznych?
– Tak, właśnie tam. Bardzo trudno znaleźć kwadraty magiczne. Na paskach papieru trzeba wypisywać z różnych ksiąg wersety biblijne o równej liczbie liter. Potem przesuwać te paski jeden pod drugim i szukać macierzy. I tak w nieskończoność… Musiałem rzucić pracę w urzędzie meldunkowym, bo nie miałem czasu na studia gematryczne. Przez trzy lata znalazłem tylko trzy kwadraty magiczne. Tylko trzy, rozumie pan? Potrzebna mi jest maszyna licząca i przynajmniej dwaj matematycy do pomocy.
– Żartujesz!? – Bekierski masował dłoń po uderzeniu. – Dwadzieścia tysięcy jednorazowo na maszynę i dwie osoby ze stałą pensją przez dwa lata!? Za maszynę liczącą hebrajskie frazy i zestawiającą je w kwadraty?
– Tak. – Bójko sięgnął po szampana, ale strażnik hrabiego uderzył go lekko w dłoń, mówiąc „Uże nielzja <emphasis><strong>[68]</strong></emphasis>”.
– Znalazłeś tylko dwie osoby, do których życia i śmierci się dobrałeś poprzez ich kwadraty magiczne, tak?! – Bekierski studiował notatki Bójki. – Obie mają gematrię 68. To może być zupełny przypadek! Mam wydać masę pieniędzy, opierając się na tej być może przypadkowej zbieżności? Na podstawie dwóch wypadków jednostkowych mam wierzyć, że istnieje reguła ogólna? – Hrabia Bekierski wstał. Sięgnął do kieszeni po zegarek, otworzył złotą kopertę i słuchał dźwięcznych i lekkich uderzeń pozytywki. – Odpowiem panu słowami największego pisarza ludzkości, Fiodora Dostojewskiego – powiedział. – „Łaskawy pan wybaczy, ale takich interesów nie prowadzimy”. Sasza – zwrócił się do jednego ze swoich i uczynił charakterystyczny gest „won!”
– Skłamałem, znalazłem w Biblii jeszcze dwa kwadraty magiczne! – zawołał szybko Bójko. – Poszedłem tropem gematrii 68. Jeden dotyczy mnie samego, a drugi… Ten drugi dotyczy ciebie! Nazwisko brzmi „Chaja Lejbach”. Znasz je? Nie, nie znasz! Teraz ono brzmi „Hanna hrabina Bekierska”! Jak sądzisz? Czy ten kwadrat zainteresuje twoich gości ze Stronnictwa Narodowego? Czy oni wiedzą, że ich kandydat na posła jest Żydem, bo z matki Żydówki?
Bekierski powiedział coś szybko po rosyjsku. Jego zbiry chwyciły Bójkę pod ręce i ruszyły korytarzem Noski butów ciągniętego mężczyzny zdzierały się na kamiennych płytach Krzyk niósł się po pałacu. Potem obijał się już tylko o ściany małego korytarzyka, a szpice butów stukały po stopniach schodów do piwnicy.
W ciemności rozbłysło światło. Pretorianie hrabiego wcisnęli ramiona i nogi Bójki w dwie obręcze połączone ze sobą łańcuchem. Zakneblowany matematyk poruszał się na posadzce jak przewrócony chrabąszcz. Nie mógł wstać. Brzęczał kajdanami, a na jego kneblu pojawiła się krwawa piana.
Hrabia Bekierski podszedł do leżącego i rozpiął rozporek Jeden z jego ludzi wyjął knebel z ust Bójki i ścisnął go za nos. Leżący otworzył usta, a hrabia je natychmiast napełnił.
Pretorianin uskoczył. Nie chciał być pochlapany moczem Bekierskiego.
– TRZYMAŁ MNIE W PIWNICY KILKA DNI. A w tym czasie przeszukał moje mieszkanie i przywłaszczył sobie moje badania! – Bójko chwycił się za skronie. – Musiałem je później pracowicie odtwarzać! Mógłbym go zabić, ale nie uczynię tego. Zamiast tego wydaję go teraz panu! W jego gabinecie znajdzie pan kwadraty magiczne. To dowody zbrodni na obu kobietach. Bekierskiego czeka stryczek. Moje badania wrócą do mnie, a pan triumfalnie powróci do pracy w policji. Chyba że zechcesz pracować ze mną nad wiekopomnym dziełem…
Bójko sięgnął po papierosa i chciwie zapalił. Łapczywie łykał dym. Oczy zaszły mu jakimś bielmem.
– Kto jest mordercą Luby Bajdykowej i Lii Kochówny? – zapytał Popielski. – Pan czy hrabia?
– Ach, to pana męczy? – roześmiał się nagle Bójko. – Ależ czy to ważne, panie komisarzu? Niech pan aresztuje Bekierskiego! Będzie miał pan dowody zbrodni, czyli mordercę, nieprawdaż, mon cher?
Popielski powstał i wytrącił papierosa z ust Bójki.
– A dlaczego ciebie miałbym nie zaaresztować, co? U ciebie też znalazłem dowody zbrodni!
– Zaaresztujesz Bekierskiego, a mnie zostawisz w świętym spokoju. Ja zaś ci się odwdzięczę dubeltowo. Nauczę cię kodowania liczb Charona, przecież nie wiesz do tej pory, jak to się robi, dlaczego wybrałem Biblię hebrajską, nie łacińską, dlaczego szukam kwadratów o boku równym sześciu jednostkom, a nie na przykład ośmiu! Większości tajemnic nie znasz, a ja ci je wyjawię dopiero wtedy, kiedy Bekierski zawiśnie.
– A może mnie nie interesują liczby Charona?
– Masz ścisły umysł. – Bójko się rozpromienił. – Pomyśl zatem. Sytuacja (a): Bekierski zostaje skazany za morderstwo, sytuacja (b): ja zostaję skazany. W (a) spływa na ciebie sława i chwała, po czym wracasz do pracy w policji, w (b) dzieje się to samo. A zatem a = b. Ale sytuacja (a) ma jednak przewagę, bo wiąże się z czymś jeszcze – nazwijmy to (c) – zostajesz wprowadzony w teorię czegoś, co może, choć wcale nie musi, odmienić twoje życie. W sytuacji (b) tego nie masz. Wybieraj zatem: co jest lepsze: a + c czy samo b, przy założeniu, że a = b? Masz jeszcze jakieś pytania?
Popielski podszedł do okna i wyjrzał. Na trawniku jakiś elegant w kaszkiecie i w rozpiętej kamizelce opierał się o ławkę i śpiewał miejską balladę o bijatyce w szynku Cymermana. Przypatrywała mu się z podziwem dziewczyna, w której rozpoznał praczkę. Inny mężczyzna leżał na kocu i nalewał z kanki piwo do szklanek. Trawa była gęsta i soczysta – taka sama jak ta rosnąca nad brzegami potoku w majątku hrabiego.
Popielski odwrócił się do Bójki i uśmiechnął się szeroko.
– Ma pan rację, panie doktorze – powiedział łagodnie. – Sytuacja (a) ma dwie zalety: wracam do policji i poznaję najważniejszą tajemnicę człowieka – tajemnicę liczb Charona, czyli tajemnicę śmierci. Są jeszcze dwie zalety sytuacji (a), a zatem do pańskiej nierówności a + c › b dopisuję d i e, a zatem otrzymujemy a + c+ d+ e›b. Już wyjaśniam: d to zemsta.
– Jaka zemsta? Za co? – Bójko wytrzeszczył oczy.
– Opiszę ją w znienawidzonym przeze mnie języku – po rosyjsku.
– Słucham. Znam rosyjski.
– Smatri, graf, on zesratsja. Eta morda kirpicza prosit!
– „Patrz, hrabio, on się zesrał – tłumaczył cicho Bójko. – Ta morda prosi się o cegłę”. Nic z tego nie rozumiem…
– Nie zrozumiesz również e, a e = pięć tysięcy złotych.
Popielski powiedział to bardzo powoli. Następnym jego ruchom towarzyszył już niezwykły pośpiech. Kiedy pięć minut później opuszczał mieszkanie Bójki, ten wisiał w swojej sypialni. Zakneblowany i przykuty kajdankami do żyrandola.
NAD LWOWEM ZAPADŁA DUSZNA BEZGWIEZDNA NOC. Ludzie otwierali okna i oddychali głęboko. W dzielnicach zwarto zabudowanych kamienicami wciągali w płuca zgniłą woń piwnic i żar rozpalonych za dnia murów. W usta i w kąciki oczu pchały się małe muszki, na wilgotnych szyjach lądowały tnące komary, ze szpar kuchennych podłóg wypełzały szczypawice. Mężczyźni rozpinali mokre koszule, kobiety unosiły bezwstydnie poły sukienek, dzieci lunatykowały po kuchniach w poszukiwaniu wody i kompotu. Na balkonowych prowizorycznych posłaniach leżała skłębiona pościel, w otwartych oknach wisiały namoczone prześcieradła, a na podwórkach za śmietnikami leżały bezpańskie psy ze smętnie wywieszonymi ozorami. Mieszkańcy dzielnic willowych wdychali czerwcowe aromaty ogrodów, siedzieli na gankach z wachlarzami i ze szklaneczkami kwasu chlebowego, a zasypiali w chłodzie i przewiewie letnich domków ogrodowych o oknach zabezpieczonych siatką przed insektami.
Taki właśnie parterowy domek stał na posesji inżyniera Mikołaja Bajdyka. Nie był on jednak ani chłodny, ani przewiewny, a zamknięte na stałe okna zamiast siatki miały grube kraty. Właściciel, znany bogacz, skąpiec i samotnik, kazał tu zwozić ze swej fabryki beczułki ze zużytym olejem pędnym i z zanieczyszczoną parafiną. Nie wiedział, jak wykorzystać te bezużyteczne odpady, ale myśl o wylaniu ich budziła w nim gwałtowny sprzeciw.
Dziś po raz pierwszy znalazł dla nich zastosowanie. Analizował je właśnie teraz, siedząc nocą w zapchanym beczułkami prowizorycznym magazynie. Potężne przedramiona wystające z podartego podkoszulka leżały płasko na porysowanym nożem blacie stołu. Jego oczy wpatrywały się w wiszące u powały ciało, do którego boków przylegały ciasno związane ręce. Kiwało się lekko, chwilami kręciło się wokół własnej osi, a kosmata lina skrzypiała przeraźliwie.
Zanim inżynier Bajdyk zakneblował Bójkę, uważnie go wysłuchał. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał, o romansie matki z biednym matematykiem. Ten, wysmarowany od stóp do głów olejem pędnym, patrzył na zapałki leżące na stole i mówił nader chętnie. Opowiedział, jak pewnego dnia przyszedł do Luby Bajdykowej, by poprosić o informacje o Lii Kochównie. Prostytutka zdradziła mu bowiem, że korzysta często z usług Bajdykowej i że nawet posiada ułożony przez nią horoskop. Bójko kłamał, że Kochówna jest jego krewną, że się o nią martwi i dlatego prosi o datę jej śmierci. Oferował pieniądze i mówił o swoich matematycznych odkryciach, które mogą być zastosowane w prorokowaniu. Luba Bajdykowa wcale się jednak nie rozgniewała na natręta. Była wtedy w dobrym humorze, chyba z powodu kwiatów, które Bójko jej wręczył, by zdobyć przychylność. Tak, od dawna nikt jej nie dał kwiatów. Najpierw trochę się z nim droczyła, a potem spojrzała na niego przeciągle, jej wielkie oczy pociemniały i powiedziała mu wszystko, co wyczytała z horoskopu Lii Kochówny. Patrzyła na niego z lekkim uśmiechem. Bójko wiedział, że od dziś zrobi dla niego wszystko. Nie trzeba z nią było nawet obcować, wystarczyło przytulić.
Inżynier Bajdyk wpatrywał się teraz w głowę matematyka zwisającą nad beczką oleju pędnego i myślał o uczuciach matki. Przypomniał mu się jeden z jej nielicznych listów, adresowanych nieudolnym pismem i wysyłanych na naftowe pola w Teksasie. „Poznałam miłego pana. Trochę młodszy ode mnie”. Bajdyk wspominał teraz jej słowa i ze spokojem wpatrywał się w czubek jego głowy. W rozległy płat skóry porośnięty włosem przypominający italski but. „Nazywam go moją Myszką” – pisała matka.
Spojrzał teraz na nogi Bójki przymocowane pod sufitem i analizował słowa, które usłyszał, zanim jeszcze go zakneblował. – Za co chce mnie pan torturować? Ze zabiłem tę młodą Żydówkę? Była pańską kochanką? Nie, widzę, że nie za to… Za to, że zabiłem pańską matkę… No cóż… Ona wiedziała, że niedługo umrze. Prosiła, abym skrócił jej cierpienie. Gwóźdź wbity w mlecz zabija momentalnie, a ja wiedziałem, jak dotrzeć do jej mlecza. Znam się trochę na anatomii… Zabiłem z miłości. Zaprosiłem ją na ten strych… „Czeka tam na ciebie niespodzianka” – zapewniałem… A tam czekała na nią dobra śmierć… Któż mógł ją bezpieczniej przewieźć na drugi brzeg niż ja – człowiek, którego na tej ziemi najbardziej ukochała?
„Nie powinien był tego mówić – myślał Bajdyk, patrząc teraz w mrugające oczy Bójki. – Nie powinien mówić, że moja matka kochała bardziej jakiegoś przybłędę niż rodzonego syna”. W jego przeklętych słowach usłyszał nocne pojękiwania matki i sapanie kolejnych „wujków”. Usłyszał swój płacz, gdy budził się nocą i wspinał na jej łóżko, z którego zrzucała go jednym kopnięciem.
Ciężko oddychając, wszedł na stół, który zatrzeszczał i rozkołysał się pod jego ciężarem. Sięgnął po linę, rozplątał węzeł i zaczął powoli opuszczać ciężar. Głowa Bójki zbliżała się do powierzchni oleju. Wiszący patrzył na Bajdyka rozpalonym wzrokiem – na jego stopy pokryte brudem, który wżarł się już w skórę, na goły brzuch wylewający się znad paska spodni, na siwą szczecinę na policzkach, na zrogowaciałe palce rytmicznie popuszczające linę.
„Tak wygląda Charon” – pomyślał Bójko i zanurzył się w ciemnych odmętach Styksu.
POPIELSKI ODSUNĄŁ SZACHOWNICĘ, na której od godziny ćwiczył rzadko już dziś rozgrywaną partię włoską. Odsłonił okno. Poranek był dość chłodny i rześki. Przez drzwi gabinetu słyszał, jak Hanna na jego polecenie napuszcza wody do wanny i zaczyna swoje codzienne godzinkowanie – głosem zrazu cichym i zawstydzonym, który za chwilę spotężnieje i wywoła u Leokadii przelotną migrenę.
Plan, który powziął w mieszkaniu Bójki, był bardzo ryzykowny – jak gra kombinacyjna, którą zastosował w ostatniej partii z samym sobą. Rozsądek podpowiadał mu, by oddać domniemanego mordercę policji, honor i złożona obietnica – by go oddać Bajdykowi. Z tym drugim wiązało się zagrożenie, że w razie wykrycia całej intrygi przez Kocowskiego na zawsze może się pożegnać z pracą w policji, nie mówiąc już o możliwym procesie sądowym za utrudnianie pracy organom porządku publicznego. Miało ono jednak niezaprzeczalny plus: dotrzymałby słowa danego inżynierowi, ocalił swój honor i zainkasował od niego potężne, „generalskie” honorarium. „Mam zatem mordercę i wracam do policji! Nawet jeśli nie potwierdzi on swej winy na oficjalnym policyjnym przesłuchaniu i wbrew mocnym poszlakom będzie się upierał przy swej niewinności, to i tak»sprawa Hebraisty«, a może lepiej»sprawa kwadratów magicznych«, będzie moim sukcesem. Wina Bójki jest aż nadto oczywista: znał obie ofiary, z jedną i z drugą łączyły go stosunki intymne, zdjęcia pornograficzne i sam wygląd predestynują go do miana zboczeńca. A przede wszystkim tworzył kwadraty magiczne, swoiste nekrologi swoich ofiar! Czegóż chcieć więcej? No, może tylko przekonującego motywu… Ale to sprawa sądu, nie moja. Ja swoje zadanie wykonałem: dostarczyłem podejrzanego. Co mnie to obchodzi, czy sąd uzna go za szaleńca, który morduje, by potwierdzić wydumane i nie do końca jasne teorie, czy za wyrachowanego zbrodniarza, który z tychż powodów na zimno zaplanował swe zbrodnie? Ważne, by nie puszczono go wolno, a to jest niemożliwe! Co mnie do tego, jaki dostanie wyrok o ile tylko go skażą? Jutro usłyszę triumfalne dzwony – myślał w uniesieniu – kiedy będę ściskał rękę komendantowi Grabowskiemu wręczającemu mi policyjną blachę. A potem miną dni, miesiące, a może lata, a ja cierpliwie będę czekał, aż nadejdzie właściwy moment na złożenie nieoczekiwanej nocnej wizyty Józefowi hrabiemu Bekierskiemu”.
Wszedł do łazienki, zrzucił na podłogę lekki jedwabny szlafrok i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Złamany nos upodabniał go do boksera. Odwrócił się bokiem do lustra i z zadowoleniem stwierdził, że brzuch stracił swoją wypukłość. Stanął tyłem do swego odbicia, podniósł dłoń z małym lusterkiem i oglądał w nim przez chwilę plecy. Były pokryte sinoróżowymi wypukłymi bliznami, a brzegi ran pozostawionych przez zardzewiałe kolce drutu przypominały osobliwy rdzawy tatuaż. Wszedł do wanny, usiadł na piętach i odkręcił kurek prysznicu.
W przedpokoju zadzwonił telefon, Hanna przerwała śpiew. Popielski zakręcił kran. Usłyszał lekkie pukanie do drzwi.
– To bardzu ważny – szepnęła Hanna do dziurki od klucza. – Dzwoni pan Bajdyk On musi trochi zapaćkany [69]… Ja jemu powiedziała…
– Już wychodzę! – krzyknął. – Niech Hanna odłoży słuchawkę na stolik! Słyszy Hanna? Na stolik, nie na widełki!
Włożył szlafrok i wyszedł do przedpokoju, zostawiając za sobą mokre ślady ku zgrozie Hanny, która patrzyła na wszystko z niedowierzaniem.
– Teeen, jak mu taaam, cholera, teeen Bójko… Zdechł jak pies – Popielski usłyszał bełkotliwy głos Bajdyka. – Nie wieem, jak to się stało…
– Przyznał się do winy?
– Taak, i jedną, i druugą ukatruupił… A pootem gadał, że winni są dzieeennikarze…
Winni czego?
– No jak, kurwa, czego?! – Bajdyk w swym krzyku przestał przeciągać sylaby. – Ich śmierci…
– Wytłumacz to bliżej!
Rozległ się sygnał ciągły. Popielski wcisnął widełki.
– A widzi pan, że to jakiś nachirany [70] łachabunda [71]! – krzyknęła Hanna triumfująco. – Bih mel <emphasis><strong>[72]</strong></emphasis> A pan takich śladów tu mokrych narobił!
„Współudział!” – szepnął jakiś demon w głowie Popielskiego. Dostarczenie mordercy ofiary to współudział. Zagrożony karą wielu lat więzienia. Oparł się o ścianę i zamknął oczy. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Teraz trzeba dostarczyć sądowi innego zabójcę. Trzeba ocalić samego siebie.
Sięgnął po telefon. Połączył się z Bajdykiem i wypowiedział jedną tylko frazę.
– Podwaja pan „generalskie” honorarium.
– Taaak jest, szefuuńciu. Dziesięć tysiaaaczków – odpowiedział inżynier.
– A potem jeszcze więcej. Dużo więcej, rozumiesz? Bardzo dużo kosztuje wywinięcie się od stryczka.
– Ile tyyylko chcesz…
– Będę niedługo. Nie ruszaj się z domu.
Popielski starannie się ogolił i jeszcze staranniej ubrał. Włożył jasnopopielate popelinowe spodnie i beżowe trzewiki z guziczkami. Perłowego krawata nie zaciągał do końca pod kołnierzykiem białej koszuli. Na ramiona narzucił lnianą marynarkę, na głowę – biały włoski kapelusz.
– Dokądże idziesz, że tak się wystroiłeś? – Leokadia minęła go z filiżanką pachnącej kawy i usiadła w salonie. – Jednak zadzwoniła twoja piękna Renatka?
– Jestem umówiony – odparł Edward. – Ale nie z Renatą Sperling… Z kimś o wiele mniej powabnym i nie przywiązującym wielkiej wagi do higieny osobistej. A wcześniej muszę napisać na maszynie pewien list… Wiesz, jak uwielbiam stukanie w klawisze. – Uśmiechnął się.
Leokadia spojrzała uważnie w zawartość swej filiżanki. Była zbyt dystyngowana, by pokazać kuzynowi swe zmieszanie. Znała go od dziecka i wiedziała, że często kłamie, by ją zdenerwować. Wymyśla niestworzone historie, by ją pognębić, a potem śmiać się z tego pognębienia jak z najlepszego dowcipu.
Podniosła na niego wzrok. Jego piwnozielone oczy nie były szydercze, nie były roześmiane. Były takie jak zawsze. Spokojne, nieprzeniknione i zmącone bezsennością. Nagle nabrała pewności, że tym razem kuzyn jej nie okłamał.
Nie myliła się. Popielskiego czekał bardzo pracowity dzień.
JÓZEF HRABIA BEKIERSKI GWAŁTOWNIE SIĘ OBUDZIŁ. Zaczerpnął głęboko tchu i wciągnął do płuc rozgrzane powietrze, które trąciło sianem i nawozem. Do stodoły wpadały pasma światła, rozświetlały kłęby wirującego kurzu i zamieniały się w jasne słupy, które zawsze mu się kojarzyły ze strumieniem wysyłanym przez filmowy projektor.
Te filmowe asocjacje skierowały jego myśli w stronę tajemnej kinematografii, która go najbardziej ekscytowała i którą podziwiał w swej piwnicznej salce. Zaciągał tam takie młode, dorodne chłopki jak ta, która teraz głośno chrapie przy jego boku, i kazał im naśladować zachowania rozpustnic na ekranie. Lubił patrzeć na przerażenie w wielkich, cielęcych oczach rusińskich dziewcząt, gdy opierał im ręce na ramionach i zmuszał, by uklękły u jego stóp. Ciskając monety na ich twarze i zalane łzami policzki, starał się zarejestrować ten znamienny moment, gdy przerażenie ustępuje chciwości i udawanemu pożądaniu. Potem dopłacał jeszcze za inne zachowania – takie, których na darmo by szukać w twórczości pornograficznych wytwórni. Najbardziej go podniecały ostatnie chwile – kiedy dziewczęta wychodziły z piwnicy, często kuśtykając i krztusząc się od łez, krwi i śliny. Gdyby je wówczas wezwał z powrotem, natychmiast by wróciły i zrobiły wszystko, czego by zapragnął. Ale to i tak nie rozładowałoby jego pożądania Było ono tak wielkie, że ekstaza mogła nastąpić jedynie wśród śmiertelnych drgawek.
Podniósł się na łokciu. Obnażył krtań i uda dziewczyny. Zacharczała przez sen. Tak, gdyby mu tylko wczoraj wystarczyło odwagi, dziewka leżałaby teraz w ciszy i nie wydawałaby z siebie tych chrapliwych jęków. Fioletowe pręgi na jej szyi, które wykwitły wczoraj pod jego palcami, byłyby teraz pewnie czarne. Tłuste, trzęsące się szynki, w które wczoraj wrzynały się jego naostrzone pilnikiem paznokcie, byłyby teraz lodowate. Pomasował się powoli po kroczu. „Kiedyś nadejdzie ta chwila – myślał – jedna z tych suk rozsiądzie się na mnie wygodnie, a kiedy zacznie skakać i rzęzić, mój rosyjski siepacz jednym cięciem odetnie jej głowę. A ona dalej, jak kura, będzie się rzucała w drgawkach, dostarczając mi zakazanej rozkoszy”.
Naciągnął spodnie i pogardliwym ruchem rzucił banknot pomiędzy rozlane cycki śpiącej kobiety. Zdejmując z koszuli źdźbła, śmiał się w duchu – wyobrażał sobie sytuację, kiedy ta maciora się obudzi, przekręci na bok, a banknot wpadnie w siano. Jak zabawnie będzie wtedy ryła w kopcu, wypinając potężny zad!
Ubrał się i wyszedł ze stodoły tylnymi wrotami, wychodzącymi na pole żyta. Ruszył miedzą w stronę gęstej brzeziny, za którą rozpościerał się piękny widok na pałac. Poranne słońce mocno przygrzewało. Przeciągnął się tak mocno, aż zatrzeszczały mu kości. Był szczęśliwy i przepojony poczuciem władzy. Jego pieniądze zamieniają tych pozornie wolnych chłopów w skretyniałych parobów, a ich żony w mokre lubieżnice. O tak, ma wielką władzę, a będzie miał jeszcze większą!
Utwierdził się w tym przekonaniu na widok kilku aut stojących na podjeździe pałacu. Oto przyjechali goście, jego przyjaciele ze Stronnictwa Narodowego zaproszeni na polityczną konferencję! Trochę wcześniej! Nie szkodzi, będą mieli więcej czasu na debatę, która ma wyłonić kandydata do sejmu, i może mu się uda wszystkich przekonać do swojej kandydatury. On już im przedstawi odpowiednie argumenty i po dzisiejszym, już ostatnim, politycznym mityngu w Stratynie uczyni pierwszy krok w kierunku władzy: na pierwszym miejscu na liście narodowców, kandydatów do sejmu z województwa lwowskiego, pojawi się jego hrabiowskie nazwisko!
Poprawił i rozprostował pogniecione lniane ubranie. Przyczesał włosy i z uwielbieniem spoglądał na pałac bielejący w porannym słońcu. Dwie zębate baszty upodabniały go do średniowiecznego zamczyska. Wszystko w nim i wokół niego było takie jak on sam – męskie, kanciaste i twarde: zielone klocki żywopłotów, prostokątne okna, główne drzwi wejściowe ozdobione geometrycznymi ornamentami, kwadratowy podjazd z granitowych płyt. Na jednej z wieżyc obracał się na wietrze kanciasty kogut ze strzałką, na drugiej kurant zegara rozpoczął suche, krótkie, metaliczne odliczanie.
Bekierski zdumiał się liczbą uderzeń kuranta. Po upojnej nocy stracił rachubę czasu. Spojrzał na samochody stojące na podjeździe. To nie mogli być jego przyjaciele ze Stronnictwa Narodowego. Żaden z nich nie przyjechałby z aż pięciogodzinnym wyprzedzeniem. Żaden nie darłby się tak głośno i nie rzucał się tak prostacko w stronę stratyńskiego gospodarza. Żaden z nich nie dźwigałby ciężkich przedmiotów, które co chwila błyskały białym światłem.
– Jak pan hrabia skomentuje – wrzeszczał jakiś suchotnik w rozchełstanej koszuli – najnowsze doniesienia prasy?!
– Czy obróci się w proch – niewysoki i krępy brunet odpychał chudzielca potężnymi łapskami – pańska polityczna kariera w Stronnictwie Narodowym?
– A z jakiego to niby powodu? – wykrztusił Bekierski, nagle otoczony przez sforę dziennikarzy, ogłuszony i oślepiony białymi fleszami.
– „Fałszywy hrabia jest Żydem z matki Żydówki! – czytał donośnym głosem blondyn z donżuańskim wąsikiem a la Fairbanks. – Hrabina Hanna Bekierska nazywa się naprawdę Chaja Lejbach, twierdzi p. Leon Bójko, były oficjalista we lwowskim biurze ewidencyjnym, który przestudiował wszystkie tamtejsze akta. Dopiero w wieku lat dwudziestu dwóch została adoptowana przez polską parę małżonków. Jaki to może mieć wpływ na karierę polityczną jej syna, członka antysemickiego Stronnictwa Narodowego, który sposobi się do kandydowania do sejmu? Czy uprzedzenia rasowe mogą zablokować tę drogę? Wszak jest pół – Żydem. Czy to dla narodowców znaczy»tylko pół-Zydem«czy»aż pół-Żydem«? Na te wszystkie pytania dotyczące naszych politycznych obyczajów będziemy odpowiadać na bieżąco. Czytaj»Wiek Nowy«!”
Hrabia roztrącił dziennikarzy i pobiegł w stronę wejścia do pałacu. Ci dreptali za nim i wykrzykiwali wciąż te same zapytania.
Bekierski wpadł do budynku i zamknął drzwi od wewnątrz. Oparł się o nie. Każdym nerwem ciała czuł ciosy pięści i kopniaki, jakie dziennikarze wymierzali zamkniętym odrzwiom. Rozbolała go głowa. Szczególnie w okolicach ucha, a ściśle mówiąc: pod jego małżowiną, pęczniał jakiś wrzód, który miał chyba połączenie ze śliniankami, ponieważ powodował napływanie do ust gorzkiej śliny.
Hrabia znał ten ból i niesmak w ustach. Poczuł go kilka tygodni temu, gdy matka zdradziła mu tajemnicę swego pochodzenia. Czuł pieczenie w ustach, gdy okładał ją kułakami, gdy wypluwał na nią nadmiar kwaśnej śliny toczonej przez pobudzone wściekłością gruczoły, gdy nocą – pod wpływem irracjonalnego impulsu – wpychał ją do powozu, który miał ją zawieźć do odległej leśniczówki, gdzie powinna przebywać aż do wyborów do sejmu. Nie mogła przecież uczestników politycznych mityngów kłuć w oczy swoją semicką urodą, która nagle po tym wyznaniu stała się dla niego oczywista. Stała się klątwą wypisaną na jej niegdyś szlachetnej twarzy.
Zagryzł dolną wargę i poczuł w ustach słonawy smak krwi. Wtedy wszystko przestało go boleć. Stał się zimny, skamieniały. Odgarnął zjeżone włosy z lodowatego czoła. Jego ruchy były pewne i szybkie. Musiał się zastanowić nad znalezieniem rozwiązania nagłej i nieprzyjemnej kwestii. Że problem rozwiąże, w to nawet nie wątpił. Musiał tylko przygotować oficjalne dementi i odczytać je najpierw tym pismakom, a potem politycznym towarzyszom podczas dzisiejszego mityngu, do którego pozostało mu zaledwie kilka godzin.
Wydał polecenie służbie, by wyniesiono dla dziennikarzy butlę domowego kwasu chlebowego i poproszono ich o pozostanie przed pałacem, gdzie niedługo poznają jego stanowisko. Poszedł do gabinetu, na pogniecione ubranie zarzucił bonżurkę i usiadł nad kartką papieru. Nic mu nie przychodziło do głowy. Rozglądał się bezradnie po pokoju. Dojrzał swój blok listowy ozdobiony herbowym nadrukiem. Jego pierwsza strona była zapisana drobnym pismem kamerdynera. Stanisław – zgodnie z zaleceniami pana – zanotował na niej wszystkie połączenia telefoniczne od godziny ósmej wieczór poprzedniego dnia, czyli od momentu kiedy udał się na schadzkę do stodoły. Na kartce były wyszczególnione cztery połączenia, wszystkie dokładnie opisane: kto, kiedy i w jakiej sprawie.
– Pan doktór Zygmunt Kopiczyński oznajmić raczył – Bekierski czytał na głos pierwszą wiadomość, od przewodniczącego lwowskiego Stronnictwa Narodowego – że wobec wiadomych okoliczności odwołuje swój udział w mityngu i wszelkie kontakty z Wielmożnym Panem Hrabią aż do pomyślnego wyjaśnienia tej godnej pożałowania sprawy. Pan doktór Kopiczyński z przykrością oznajmia również, że wszyscy uczestnicy jutrzejszego mityngu podjęli podobną decyzję i każdy z osobna już ją panu Kopiczyńskiemu zakomunikował i scedował na tegoż powinność poinformowania o nieobecności wszystkich i każdego z osobna.
– Pan Antoni Woronowicz – czytał teraz wiadomość od swojego długoletniego przyjaciela – zapytuje, czy informacja o żydowskim pochodzeniu pani hrabiny jest prawdziwa. W razie gdyby tak, zapewnia o swojej chęci niesienia wszelkiej pomocy.
– Pan doktór Samuel Hersztal – sylabizował trudne nazwisko – adwokat prowadzący w głównej mierze sprawy spadkowe, uprzejmie informuje, że chętnie podejmie się prowadzenia sprawy o spadek, gdyby pani Hanna Bekierska vel Chaja Lejbach była przypadkiem spadkobierczynią majątku rodziny Leibach, której prawdopodobnie ostatni przedstawiciel, p. Heinrich Leibach, umarł był bezpotomnie w Wiedniu w ubiegłym roku.
Bekierski uderzył pięścią w stół tak mocno, że podskoczyła starodawna piasecznica. Nie słyszał nic prócz szumu w uszach. Otarł pot z czoła i odczytał ostatnią notatkę, opisującą połączenie, które nastąpiło dzisiejszego poranka. Przeczytał ponownie i poczuł silny ból pod uchem. Ślina wściekłości napłynęła mu do ust. Wyjął browninga z szuflady i wstał od biurka. Nie odrywał oczu od notatki.
Przepraszam, jaśnie panie, że piszę te słowa, które są bez szacunku, ale telefonujący kazał mi to właśnie napisać, co następuje:
Jak się czujesz? Czy tak jak ja niedawno w twojej piwnicy? To ja napisałem list o Żydówce Lejbach i wysłałem go do „Wieku Nowego”. Ale ty wciąż masz szansę uniknąć kompromitacji. Wystarczy, że sfinansujesz moje badania, a ja ci przebaczę, odwołam wszystko i zniszczę materiały z urzędu meldunkowego. Czekam na ciebie tylko dziś wieczorem. Masz być u mnie bez ruskich psów. Ulica Zadwórzańska 25 m. 14. Tylko dzisiaj masz jedyną i ostatnią szansę.
Jeszcze raz upraszam łaski jaśnie pana, ale telefonujący wyraźnie nakazał pana tykać. Mówi, że jest kolegą ze studiów.
PS Telefonujący się przedstawił: dr Leon Bójko.
Józef hrabia Bekierski schował pistolet do kieszeni marynarki, zrzucił bonżurkę i wyszedł z pałacu bocznym wyjściem. Z nadgryzionej wargi sączyła mu się krew, ale on nie czuł bólu.
BUTY HRABIEGO ŚLIZGAŁY SIĘ PO OGRYZKACH i obierkach walających się na stopniach schodów. Klatkę schodową kamienicy na Zadwórzańskiej 25 zasnuwała para z garnków, w których gotowały się kalafiory i ziemniaki. Wydostawała się ona z drzwi mieszkań otwieranych na oścież przez lokatorów, tylko bowiem w przeciągu można było znaleźć ochłodę od upału. I nieczystości, i kalafiorowe wyziewy były jednak tylko drobnymi uciążliwościami, na które Bekierski nie zwracał najmniejszej uwagi. Biegł szybko, z zadowoleniem zauważając, że zdrętwiałe od kilkugodzinnej jazdy automobilem mięśnie odzyskują zwykłą sprężystość.
W kieszeni marynarki czuł ciężar pistoletu. Było to obciążenie miłe i pokrzepiające. Gwarantowało spełnienie oczekiwań. Hrabia poklepał broń przez materiał spodni. „Bójko – myślał, pokonując ostatni podest – odwoła na piśmie, z lufą przystawioną do potylicy, swe kłamliwe enuncjacje. A jutro, przekonany innymi już wymiernymi argumentami, wystąpi wraz ze mną na konferencji prasowej i wyjaśni, iż wszystko, co znalazł na temat żydowskiego pochodzenia pani hrabiny, jest jawną nieprawdą, zwykłą podstępną preparacją, którą chciał zrobić głupi dowcip swojemu dawnemu koledze ze studiów”.
Doszedł do drzwi na ostatnim piętrze. Wyjął pistolet i załomotał kolbą w futrynę. Usłyszał szmer. Drzwi się otwarły i stanął w nich Edward Popielski rozebrany do bielizny.
– Zechce pan hrabia wybaczyć mój osobliwy strój – uśmiechnął się przyjaźnie – ale to z powodu gorąca na tym poddaszu. Bekierski często zdumiewał się nie tym, czym powinien, lecz jakimś zupełnym drobiazgiem. Kiedy niedawno matka mu oznajmiła, że jest Żydówką, hrabia w pierwszej chwili nie zarejestrował wagi tego wyznania, lecz skupił się na odpiętej sprzączce w jej lewym buciku. Z najwyższym zdziwieniem pytał sam siebie nie o to, dlaczego dopiero teraz poznaje mroczną tajemnicę rodzinną, lecz o to, dlaczego matka dotąd nie pozbyła się tych niemodnych mesztów ze sprzączką.
Tak i teraz nie zadziwiła go wcale obecność Popielskiego, lecz coś zgoła innego. Po pierwszym spotkaniu uważał go za pedantycznego i higienicznego dżentelmena – ba, wręcz dandysa! Bynajmniej nie za łachmytę, który w opuszczonych gaciach stoi w progu cuchnącego pomieszkania i sam śmierdzi pewnie niezgorzej.
Intuicja Bekierskiego była mylna. Odór, który go teraz doszedł, nie buchał z mieszkania ani od detektywa, lecz zza pleców hrabiego.
Odwrócił się.
Było już za późno na jakikolwiek ruch.
Na jego plecy zwaliło się potężne ciało. Usta i nos zatkały mu jakieś lepkie dłonie. Sam nie wiedział, czy przytomność stracił od uderzenia głową o podłogę, czy od smrodu napastnika.
Ocknął się po dwóch kwadransach. Okoliczności tego przebudzenia w niczym nie przypominały tych porannych. Nie widział teraz błysków słońca przebijających przez szpary stodoły, lecz ostre światło lampy biurkowej skierowanej prosto w twarz; nie wciągał zapachu siana, lecz kwaśną woń śmietnika dochodzącą z podwórka przez otwarte okno; nie towarzyszyła mu młoda kobieta, w której oczach widział kupione za pieniądze oddanie, lecz potężny łysy mężczyzna wpatrujący się w niego tak przychylnie jak buhaj w czerwoną płachtę w czasie korridy.
W mieszkaniu rozchodziła się dziwna chemiczna woń, którą hrabia skądś znał. Chciał wstać, lecz nie mógł. Szarpnął się mocno. Sznur wrzynał mu się w przeguby.
– Tak bardzo bym chciał z panem dłużej porozmawiać, panie hrabio…
Popielski, już starannie ubrany w letni garnitur i kapelusz, siedział na krześle w pozycji nietypowej. Brodę opierał na dłoniach, a te na oparciu.
– O niczym innym nie marzę, jak o tym, żeby się pana hrabiego zapytać, jakież to uczucie, gdy się upokarza innego człowieka. – Sięgnął po papierosa i wsunął go do ust, lecz nie zapalił. – Och, nie, nie! – Uderzył się lekko po dłoni. – Nie pal teraz, Edwardzie, to może być tragiczne w skutkach dla tej kamienicy!
Bekierski patrzył z niedowierzaniem na Popielskiego, który nagle zaczął mówić sam do siebie.
– Żal, że nie mam teraz czasu na filozoficzne pogawędki. – Detektyw wstał i podszedł do wiszącej kotary, która lekko falowała w przeciągu. – Porozmawiamy jeszcze o upokorzeniu, o winie i karze… Zrobimy to wtedy, kiedy odwiedzę pana hrabiego w więzieniu, w pańskiej celi, gdzie będzie pan przebywał w towarzystwie hołoty, która nienawidzi arystokratów. Odwiedzę pana i zapytam: jak się czuje człowiek upokarzany codziennie? Dzień w dzień pranie skarpet kolegom spod celi, wyciskanie im pryszczy na jajcach i podcieranie włochatych dup…
– Ty parszywy psie! – Bekierski szarpnął się wściekle, ale sznur nie puszczał. – Jeden mój telefon zadecyduje o twojej karierze…
– Adwokat będzie cię bronił – ciągnął z niewzruszonym spokojem Popielski – powołując się na zbrodnię w afekcie. A sąd mu uwierzy, chyba że udowodnię przed trybunałem, że zabiłeś z premedytacją… Ale tak naprawdę sąd jest nieważny… To ja jestem twoim sędzią, a ja wiem, że zabiłeś Leona Bójkę z wyrachowania. Żeby mieć władzę nad ludźmi, tak jak miałeś władzę nade mną wtedy – nad tym urokliwym potokiem w twoich włościach…
– Co ty zmyślasz, szujo! Nikogo nie zabiłem! A Bójko był u mnie! Mówił o spełnieniu się proroctwa liczb Charona! Chciał mnie tym przekonać do swojej teorii, kiedy przyszedł żebrać o pieniądze!
– Ważne, by sąd uwierzył, że zabiłeś Leona Bójkę.
– Jesteś obłąkany!
– Zobacz sam!
Zza odsuniętej kotary hrabia ujrzał straszny widok. Na środku pokoju, tuż obok żelaznego łóżka stało duże wiadro, nad którym wisiał człowiek. Ciemna powierzchnia przecinała jakby wpół szyję człowieka zanurzonego głową w wiadrze.
Popielski wrócił do drzwi wejściowych i nasłuchiwał. Potem chwycił za włochaty sznur, który na karku Bekierskiego tworzył coś na kształt obroży, i pociągnął hrabiego po podłodze do pomieszczenia z trupem. Najostrożniej jak tylko mógł wsadził do wiadra ręce Bekierskiego, a potem pozwolił, by hrabia runął z hukiem na podłogę.
Ten już wiedział, co to za chemiczna woń, którą poczuł po przebudzeniu.
Popielski coś dosłyszał na klatce schodowej. Jeszcze raz zlustrował okiem pokój i gwałtownie szarpnął się za koszulę. Guziki zastukały po podłodze. Rzucił się ku drzwiom wejściowym i otworzył je na oścież. Uderzył czołem o framugę drzwi, a krew z rozciętego łuku brwiowego rozlała się po policzku. Teraz było słychać bardzo wyraźnie hałasy z klatki schodowej. Tupały ciężkie buty, trzeszczały poręcze pod naporem ramion, sapały przepalone nikotyną płuca. Nagle w mieszkaniu zrobiło się granatowo od policyjnych mundurów. Posterunkowymi kierował zażywny łysiejący jegomość. Wszyscy stali teraz w progu sypialni Bójki i wpatrywali się w Józefa hrabiego Bekierskiego, który leżał pod wiadrem z rękami uwalanymi olejem pędnym.
– Zdążyłem, Wilek – odezwał się Popielski do jegomościa, ocierając wierzchem dłoni krew z twarzy – unieruchomić go i związać! Ale już nie zdążyłem uratować Bójki…
STERNBACHÓWNA, LUDWIKA: Świadek oskarżenia na ławie oskarżonych. Sprawa hrabiego Bekierskiego, (w:) Kryza, Ignacy (red.): Wstać, sąd idzie! Wybór reportaży sądowych z dwudziestolecia międzywojennego, Warszawa: Czytelnik, 1974, s. 182-189.
Sprawa ta była jedną z najbardziej niezwykłych, z jakimi się spotkałam w czasie licznych bytności reporterskich we lwowskim Sądzie Okręgowym. Wielkie zainteresowanie prasy sprawiło, że stała się najgłośniejszym i najżywiej omawianym w Polsce procesem początków lat trzydziestych. Pamięć o niej została przytłumiona jednak bardzo szybko przez słynną sprawę Rity Gorgonowej. Oto dramatispersonae <strong>[73]</strong>: 42-letni hrabia Józef Bekierski, właściciel ziemski dóbr stratyńskich (powiat rohatyński, województwo stanisławowskie), oraz 44-letni doktór Edward Popielski, były policjant, w czasie procesu prywatny detektyw.
A oto fakty.
17 czerwca 1930 roku jest we Lwowie wyjątkowo upalny. Wieczór nie przynosi żadnej odczuwalnej ochłody. Aspirant Wilhelm Zaremba z Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji we Lwowie zmęczony popołudniowym dyżurem spożywa wraz z rodziną kolację, gdy nagle dzwoni telefon. Jego były kolega z Urzędu Śledczego, prywatny detektyw Edward Popielski, oznajmia, iż pod adresem ulica Zadwórzańska 25 znalazł ciało niejakiego doktora Leona Bójki, matematyka i wynalazcy. Wszystko wskazuje na to, iż Bójko został zamordowany. Wilhelm Zaremba telefonicznie wydaje rozkaz dwóm dyżurnym policjantom z komisariatu VI, by natychmiast udali się pod wskazany adres. Sam wsiada do samochodu i przybywa tam prawie jednocześnie z mundurowymi. Wchodzą do mieszkania, gdzie detektyw Popielski już przebywa od dwóch kwadransów. Pokazuje im przerażający widok. W pokoju sypialnym stoi wiadro wypełnione olejem pędnym, a w nim głową w dół tkwi zawieszone u sufitu ludzkie ciało. Pod wiadrem leży skrępowany sznurem hrabia Józef Bekierski. Jego ręce i ubranie powalane są olejem pędnym. Popielski oznajmia policjantom, że cichaczem dostał się do mieszkania i zastał w nim hrabiego oraz topielca. Twierdzi, że unieruchomił domniemanego sprawcę, zatelefonował następnie do Zaremby z budki telefonicznej przy politechnice, wrócił do mieszkania Bójki i czekał na pojawienie się stróżów prawa.
Godzinę później topielec znajduje się już na stole sekcyjnym w prosektorium. Tam detektyw Popielski oficjalnie potwierdza tożsamość zmarłego. Był nim matematyk i wynalazca doktór Leon Bójko, z którym kilka dni wcześniej detektyw rozmawiał w związku ze zleceniem policyjnym, jakie realizował jako biegły filolog i znawca języków starożytnych. Bójko był w mniemaniu Popielskiego podejrzany o dokonanie podwójnego morderstwa na wróżce Lubię Bajdykowej i prostytutce Lii Kochównie.
Autopsja, którą przeprowadził sławny na cały kraj medyk sądowy doktór Iwan Pidhirny, potwierdziła, że zgon Bójki nastąpił wskutek „utonięcia w dieslowskim oleju pędnym. Godzina zgonu była wręcz niemożliwa do ustalenia z powodu piorunującego rozkładu zwłok. Putrefactio fulminans <strong>[74]</strong> nastąpiła w bardzo wysokiej temperaturze, w mansardzie nie wietrzonej i szczelnie zamkniętej, położonej bezpośrednio pod blaszanym dachem, poddanym silnemu nasłonecznieniu w letniej porze”.
Przesłuchanie hrabiego Bekierskiego po zatrzymaniu szybko ujawniło motyw zabójstwa, do którego przesłuchiwany z całym zdecydowaniem się nie przyznawał. Motywem tym mogła być zemsta na Leonie Bójce za ujawnienie tajemnicy rodzinnej, dla przesłuchiwanego Bekierskiego z powodów politycznych, o których poniżej, bardzo bolesnej. Otóż dzień wcześniej, 16 lipca 1930 roku, ukazał się w wieczornym dodatku do lwowskiego bulwarowego dziennika „Wiek Nowy” artykuł Władysława Matusza, w którym ów dziennikarz, powołując się na list otrzymany od Leona Bójki, ujawnia całemu światu, że matka hrabiego Józefa Bekierskiego jest Żydówką i nazywała się niegdyś Chaja Lejbach. Sędzia śledczy Stanisław Chciuk artykuł ów dołącza do akt jako dowód na istnienie motywu, po czym wydaje nakaz aresztowania Józefa Bekierskiego pod zarzutem zamordowania Leona Bójki z mściwej motywacji.
Czytelnik mógłby teraz przetrzeć oczy ze zdumienia i zapytać: A cóż to za osobliwy motyw? Owszem, trzeba z ubolewaniem przyznać, że barbarzyński pogląd antysemityzmu występuje w naszym życiu społecznym, ale czy jest on na tyle silny, by człowiek zdemaskowany jako Żyd czy semi-Żyd był na tyle rozwścieczony, by zabić swojego demaskatora? Zwykły człowiek nie jest do tego zdolny – odpowiem mojemu hipotetycznemu dociekliwemu Czytelnikowi. – Zwykłemu człowiekowi takie pochodzenie może być całkiem obojętnym. Natomiast działaczowi politycznemu starającemu się o nominację na kandydata do sejmu z listy Stronnictwa Narodowego (a hrabia Józef Bekierski kimś takim właśnie był!) nagle ujawnione żydowskie pochodzenie może doszczętnie złamać karierę!
Oto dwie istotne informacje biograficzne, które rzucą nieco światła na poglądy Bekierskiego, których nie waham się określić mianem skrajnego szowinizmu i zoologicznego antysemityzmu. W roku 1907 w kółku literackim polskich studentów uniwersytetu w Kazaniu hrabia wygłosił referat, w którym uzasadniał, że wszelkie dążenia niepodległościowe Polaków są sterowane z zewnątrz przez Żydów i masonów. Jako z góry skazane na porażkę, miały rzekomo sprowokować mocarstwa zaborcze do zastosowania wobec Polaków skrajnego terroru i najprzykrzejszych represji. Zasadą polityki polskiej – wywodził prelegent – winno być zatem zlikwidowanie wpływów żydowskich, rezygnacja z aspiracyj niepodległościowych i święty wieczny sojusz z Rosją połączony z szeroką autonomią. Ten pierwszy postulat – zalecał Bekierski – można zrealizować poprzez zamknięcie wszystkich Żydów poddanych cara w specjalnych obozach czy też na wydzielonych terytoriach. Referat ten został opublikowany w numerze XVIII pisma „Kazanskij Litieraturnyj Wiestnik”.
Swojego antysemityzmu Bekierski najokrutniej dowiódł nie tylko słowem, ale i czynem. W marcu roku 1915 jako carski oficer nadzorował pogrom Żydów w Lubaczowie, co było połączone – rzecz wyjątkowo odrażająca – z kilkoma gwałtami zbiorowymi, jakich dokonano na dwóch żydowskich kobietach i czterech dziewczynkach. Za ten czyn został on wyrokiem sądu wojennego – obradującego pod przewodnictwem dowódcy III Armii generała Radka Dimitrijewa – przeniesiony do garnizonu karnego na Kaukazie.
A teraz powróćmy do procesu. Rozpoczął się on dopiero 25 maja 1931 roku, prawie rok po aresztowaniu oskarżonego. Ta zwłoka spowodowana była ciężką chorobą serca Józefa Bekierskiego, co uniemożliwiło mu przebywanie w areszcie śledczym. Zamiast w tym ponurym miejscu oskarżony spędzał swe dnie (oczywista pod nadzorem policyjnym) w luksusowym pomieszkaniu w prywatnym zakładzie doktora Karola Isakowicza.
Proces rozpoczął się zaprzysiężeniem ławy przysięgłych, a następnie głos zabrał prokurator Włodzimierz Szumiło. Ten krótko przedstawił oskarżenie, po czym do akcji przystąpił obrońca, mecenas Wacław Bechtold-Smorawiński. Jego cała aktywność koncentrowała się na podważeniu zeznań głównego świadka oskarżenia, jakim był Edward Popielski. Sławny adwokat wygłosił jedną z najbłyskotliwszych mów wstępnych, jakie słyszałam. Opierała się na paradoksie, którego nie powstydziłby się Demostenes czy Cyceron.
„Mój klient, Wysoki Sądzie – perorował, wpatrując się w przewodniczącego jasnymi oczami – jest karierowiczem, który własną matkę ukrył był przed oczyma świata, by swym żydowskiem pochodzeniem nie pokrzyżowała mu planów i aspiracyj. Jest człowiekiem, który uległ wojennemu zepsuciu, jak wielu z tych, którzy na co dzień obcowali ze śmiercią. Nie jest człowiekiem kryształowym, 0 nie! Ale to nie on zamordował Leona Bójkę, a wszak sprawa, która się toczy przed tym niezawisłym trybunałem, dotyczy właśnie tej śmierci. Mój znakomity kolega, prokurator Szumyło, będzie usiłował pokazać mojego klienta jako zdrajcę i degenerata. Ale nie sądzi się go tutaj pod łatwymi zresztą do obalenia zarzutami zdrady 1 sprzeniewierzenia się dobrym obyczajom! Przedmiotem badań tego niezawisłego sądu oraz ławy przysięgłych jest bowiem mord, jakiego dokonano na Leonie Bójce! Twierdzę z całą mocą, że mój klient tego mordu nie dokonał, lecz został w całą sprawę bezlitośnie i naumyślnie wmieszany!”
O genialnej strategii mecenasa Bechtolda-Smorawińskiego niech zaświadczą tutaj trzy przesłanki ukryte w tej krótkiej przemowie. Obrońca wiedział doskonale, że młody, lecz bardzo wytrwały i uparty prokurator Włodzimierz Szumiło dołączył do akt przetłumaczony z rosyjskiego artykuł oskarżonego kwestionujący niepodległościowe dążenia Polski i zechce oczernić Bekierskiego przed sędzią, byłym legionistą Antonim Knipą. Adwokat osłabiał zatem z góry to działanie, mówiąc, że nie zdrady dotyczy sprawa. Nie wspomniał też słowem o przewinach oskarżonego wobec chłopów, a zwłaszcza chłopek, ponieważ wiedział, że włościanie ze Stratyna i Pukowa, w większości Rusini nie znający dobrze języka polskiego, za nic nie zgodzą się zeznawać przed sądem, choćby ich nie wiadomo jak zachęcał do tego prokurator Szumiło, sam zresztą Rusin. Geniusz obrońcy był również widoczny w charakterystycznej wymowie nazwiska swojego antagonisty. Wymawiając je z ukraińska „Szumyło”, sugerował bardzo wyraźnie, iż prokurator, jako Ukrainiec, może być uprzedzony do oskarżonego – nacjonalisty pełnego pogardy dla swych ukraińskich włościan. Sam mecenas swoje poglądy polityczne demonstrował znaczkiem Polskiej Partii Socjalistycznej w klapie marynarki, który miał zaświadczyć, iż jego posiadacz służy wyłącznie Temidzie i jest wolny od politycznych niechęci, jakie socjalista pepeesowiec mógłby odczuwać wobec klienta narodowca.
Obrońca postawił następnie tezę, iż to Edward Popielski wplątał w całą sprawę Bekierskiego, ponieważ miał jeden oczywisty motyw, który odwołuje się do rzymskiej zasady prawnej is fecit, cui prodest <strong>[75]</strong>. Otóż dzięki ujęciu mordercy Leona Bójki została wszczęta w Wydziale III Personalnym Komendy Główniej Policji Państwowej w Warszawie oficjalna procedura anulowania decyzji o wydaleniu Popielskiego ze służby i o przyjęciu go do pracy w Urzędzie Śledczym. Prywatnemu detektywowi, którego dochody są dość nieregularne, mogło zatem bardzo zależeć na ujęciu jakiegokolwiek kozła ofiarnego, by wrócić na dobrze płatną państwową posadę. Obrońca podsumował swój wywód przypuszczeniem, że Popielski chciał na Bekierskiego zrzucić całą winę, gdyż pragnął powrotu do pracy w policji. Kolejność zdarzeń mogła być następująca:
· Popielski jako biegły filolog i matematyk prowadzi na zlecenie policji dochodzenie lingwistyczne. W trakcie tego dochodzenia natrafia na ślad Leona Bójki. Podejrzewa go o podwójne morderstwo, o którym wyżej. Przesłuchuje go raz, a po raz drugi zamierza to uczynić 17 czerwca.
· Tegoż dnia przychodzi do Bójki po raz drugi i zastaje go utopionego w wiadrze oleju pędnego.
· Krótko potem do Bójki przybywa ze Stratyna Józef Bekierski, by wyjaśnić (zatuszować dzięki finansowemu wsparciu) sprawę demaskacji swojej matki.
· Popielski obezwładnia Bekierskiego, nurza jego ręce w oleju, po czym dzwoni na policję.
– Dlaczegóż to taki szanowany obywatel – adwokat retorycznym gestem wzniósł palec ku sufitowi – jakim jest Edward Popielski, człowiek honoru, czego przecież my, społeczeństwo, wymagamy od funkcjonariusza policji, otóż pytam, dlaczegóż to taki człowiek jak on chciał obarczyć winą niewinnego? Wiem, że Wysoki Sąd i szanowna ława przysięgłych mogą nie być przekonani zasadą is fecit, cui prodest. Ale powiem z całą mocą – jest też inny powód! Otóż Edward Popielski najmocniej, jak tylko mógł, z całej duszy nienawidził oskarżonego, ponieważ był jego rywalem o względy pewnej pięknej niewiasty oraz został przez niego dotkliwie pobity i upokorzony!
I tutaj adwokat wcielił się w aktora. Donośnym głosem wezwał na świadków trzech Rosjan, przyjaciół i podwładnych oskarżonego. Powtórzył jeszcze dwukrotnie to wezwanie, a kiedy nikt się nie pojawił, mecenas uderzył się dłonią w czoło i udał, że teraz dopiero sobie przypomina, iż niedawno otrzymał stosowne pismo w tej sprawie od naczelnika Oddziału Politycznego Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego Urzędu Wojewódzkiego pana Franciszka Pirożka. Przeczytał je powoli, aby wszyscy dobrze zapamiętali. W piśmie tym poinformowano, iż wspomniani Rosjanie – personae non gratae bez prawa pobytu – zostali pod koniec roku 1930 deportowani z Polski. Mecenas Bechtold-Smorawiński obiecał wrócić jeszcze do tego, jak się wyraził, „arcyszybkiego” wydalenia Rosjan z Polski, po czym wezwał na świadka doktora Bazylego Hilarewicza ze Szpitala Sióstr Miłosierdzia w Rohatynie i doktora Tytusa Bura – czyńskiego ze lwowskiego Szpitala św. Wincentego å Paulo. Obaj lekarze zgodnie potwierdzili, że ciężko pobity Edward Popielski był w maju ubiegłego roku ich pacjentem. Doktór Buraczyński zauważył, ku wyraźnej satysfakcji obrońcy, że rany były „tak bestialskie, że mogły świadczyć o najwyższym okrucieństwie”. Adwokat podziękował medykowi i oddał obu lekarzy do dyspozycji oskarżenia, które zrezygnowało z ich przesłuchiwania.
Wtedy na sali pojawiły się różne mniej lub bardziej podejrzane indywidua, jacyś drobni przestępcy, kelnerzy, właściciele szynków, którzy zgodnym chórem potwierdzali, iż „kumisarz Popielski jest bardzu chwytki [76] du bęcki**”, i podawali liczne przykłady, dowodząc, że sponiewierał ich czynem lub obelżywym słowem. Oskarżyciel kąsał ostro każdego ze świadków, wyśmiewał niewielkie sprzeczności w zeznaniach i wykazywał ich usłużność wobec obrony. Adwokat zareagował na to stwierdzeniem, że zeznania świadków wyraźnie pokazują naturę Edwarda Popielskiego jako „zajadłą, mściwą i gwałtowną”. Wtedy prokurator Szumiło go skontrował – przyznajmy, mało przekonująco i nieco demagogicznie – że „opieranie się na zeznaniach ludzi, wśród których są społeczne wyrzutki, świadczy o słabości argumentów obrony”. Zniecierpliwiony sędzia poirytowanym tonem zwrócił uwagę mecenasowi, że wchodzi w rolę oskarżyciela osoby trzeciej, co doprawdy jest kuriozalne wobec nieobecności tejże osoby, czyli tyleż już razy pomienionego i o tyle bezeceństw oskarżanego pana Edwarda Popielskiego. Na to obrońca z uśmiechem zauważył, że czyni zadość życzeniu Wysokiego Sądu i wzywa na świadka doktora Edwarda Popielskiego.
STERNBACHÓWNA, LUDWIKA: Świadek oskarżenia na ławie oskarżonych. Sprawa hrabiego Bekierskiego, (w:) Kryza, Ignacy (red.): Wstać, sąd idzie! Wybór reportaży sądowych z dwudziestolecia międzywojennego, Warszawa: Czytelnik, 1974, s. 189-195.
Edward Popielski był mężczyzną postawnym, mocno zbudowanym. Wytwornie ubrany, pachnący drogą wodą kolońską ten znany na cały Lwów skandalista obyczajowy robił wrażenie na damach licznie obecnych na sali sądowej. Po bokach jego łysej, gładko ogolonej czaszki sterczały ostro zakończone uszy, które nadawały fizjognomii niejakiego demonizmu. Przetrącony nos, dwie fałdy skóry na byczym karku, szerokie, mocne ramiona i pewna brutalność bijąca z jego zielonych oczu kontrastowały z pięknie uformowanymi dłońmi oraz ze starannym wysławianiem – ba, elokwencją nawet! Ten doktór filologii klasycznej, kształcony w Wiedniu, zamiast kariery akademickiej wybrał policyjną, zamiast siedzieć nad Cyceronem lub Lukrecjuszem wolał ciemne zaułki zbrodni.
Po zaprzysiężeniu obrońca wziął świadka w krzyżowy ogień pytań, który nie zrobił najmniejszego wrażenia na ekspolicjancie nawykłym do podstępnych przesłuchiwań.
– Kiedy pan poznał oskarżonego?
– 18 kwietnia.
– Gdzie?
– W jego majątku w Stratynie.
– Co pan tam robił?
– Na prośbę pewnej damy, której nazwisko przemilczę, chciałem zapytać Józefa Bekierskiego, co też się stało z jego matką Hanną Bekierską.
Czy ta prośba była zleceniem, jakie owa anonimowa dama wydała panu jako prywatnemu detektywowi? – Nie byłem wtedy jeszcze prywatnym detektywem.
– Ale mimo to przyjął pan zlecenie?
– To pan mecenas nazywa zleceniem prośbę, jaką mi przedstawiła owa dama.
– Czy za spełnienie tej prośby wziął pan honorarium? A jeśli tak, to czy na pewno rozliczy się pan z niego?
– Nie, uczyniłem to gratis jako człowiek prywatny, nie detektyw, którym z punktu widzenia prawa wówczas nie byłem.
– Czy gdybym ja wówczas zwrócił się do pana z tą prośbą, też by ją pan spełnił?
– Nie.
– A dlaczegóż to?
– Bo spełniam jedynie prośby moich znajomych, a pan mecenas do nich, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, nie należy.
– Proszę nam podać nazwisko owej damy.
– Odmawiam.
Adwokat zwrócił się do Wysokiego Sądu o wydanie świadkowi stosownego polecenia, gdyż – jak twierdził – owa dama jest figurą bardzo ważną w całej sprawie. Sędzia Knipa spełnił prośbę obrońcy.
– Renata Sperling – odpowiedział Popielski.
– Tak – potwierdził Bechtold-Smorawiński. – Renata Sperling, lat dwadzieścia siedem, buchalterka w dobrach Bekierskich. Dama niezwykłej urody. Skąd pan ją zna?
– Dziewięć lat temu przygotowywałem ją do matury. Udzielałem jej prywatnych lekcji z matematyki.
– Jakie było zlecenie… pardon, prośba, którą panu przedstawiła?
– Prosiła mnie, bym odnalazł hrabinę Bekierską, która nagle, według Renaty Sperling, zaginęła.
– Czy utrzymywał pan lub utrzymuje stosunki natury intymnej z panną Renatą Sperling?
– Nie chcę uchybić czci i honorowi niezamężnej damy, toteż nie odpowiem na to pytanie.
Ta postawa godna dżentelmena wywołała westchnienia i głośne komentarze obecnych na sali dam, co najwyraźniej nie spodobało się sędziemu Knipie. Srogi iudex zmarszczył brwi i upomniał publiczność, by raczyła zachowywać się w sposób licujący z powagą tego trybunału. Mecenas zachował spokój, ale ja – jako długoletnia sprawozdawczym procesowa – zauważyłam u niego to sekundowe przymknięcie powiek, co mogło świadczyć albo o pewnym pomięszaniu, albo o koncentracji przed zadaniem celnego ciosu.
– Wysoki Sądzie i szanowni panowie przysięgli, nie będę zmuszał dżentelmena do wyznań delikatnej natury, pozwoli jedynie Wysoki Sąd, iż zaznaczę, że po pannie Renacie Sperling wszelki ślad zaginął. Nie mogę zatem poprosić jej o złożenie zeznań przed tym trybunałem. Zauważę ponadto, że pan Popielski, odmawiając odpowiedzi na moje pytanie, niejako potwierdził, iż łączyły go z panną Sperling stosunki wielce zażyłe. Gdyby tak nie było, odpowiedziałby na moje pytanie po prostu: „nie, nie miałem z ową damą nic intymnego”, i nie uchybiłby w ten sposób czci i honorowi wspomnianej niewiasty…
– Proszę, by świadek odpowiedział na to pytanie! – Sędzia Knipa spojrzał srogo na Popielskiego, mając najwyraźniej dość wywodów złotoustego prawnika. – Czy utrzymywał pan lub utrzymuje stosunki natury intymnej z panną Renatą Sperling?
– Kochałem ją – odpowiedział spokojnie detektyw – a ona odeszła ode mnie. Nie wiem, gdzie teraz przebywa.
Damy obecne na sali popadły w jakieś rozgorączkowanie, słyszalne w scenicznych szeptach i wybuchach nerwowych chichotów. Tym razem sędzia Knipa ich nie uspokajał. Bechtold-Smorawiński powiódł po zebranych triumfalnym wzrokiem.
– A czy wiadomo było świadkowi, że oskarżony Józef Bekierski okazywał jej względy?
– Tak.
– Panna Sperling powiedziała panu o tym?
– Tak.
– Mógłby pan zatem, będąc zakochany w pannie Sperling, uważać hrabiego Bekierskiego za rywala?
– Nie.
– Dlaczego?
– Ponieważ panna Sperling go nienawidziła. Trudno uważać za rywala mężczyznę, którego umiłowana kobieta nienawidzi.
Bechtold-Smorawiński nie rozwijał już tego wątku. Najwyraźniej złapał wiatr w żagle i przypuścił teraz zmasowany atak. Zapytał mianowicie, jak wyglądało pierwsze spotkanie świadka z oskarżonym. Kiedy się dowiedział, iż Popielski został podczas tego spotkania dotkliwie pobity przez oskarżonego oraz jego rosyjskich pretorianów, spojrzał z powagą i troską na przesłuchiwanego.
– Czy upokorzył pana również jeszcze jakoś inaczej? – zapytał.
– Nie.
– A teraz zadam panu bardzo trudne pytanie. Będzie ono przykre dla takiego mężczyzny jak pan, nawykłego raczej do niepoddawania się woli innych, a zatem dla natury niezależnej, władczej i zdecydowanej. O tych cechach, informuję Wysoki Sąd, świadczy zwolnienie świadka z policji za niesubordynację. Ale ad rem. Pytanie, które zadam – spojrzał na publiczność – będzie szokujące dla obecnych tu osób postronnych, a zwłaszcza dla dam, które niniejszym proszę o wybaczenie. A zatem pytam świadka – znów spojrzenie pełne troski rzucone w stronę Popielskiego – czy oskarżony po pobiciu oddał na pana mocz?
Na sali zaszumiało, a potem zapadła martwa cisza. Wszyscy wpatrywali się w zacięte usta Popielskiego.
– Nie, nic takiego nie nastąpiło.
Adwokat jeszcze raz wykonał liczne słowne kontredanse, zapewniając, iż zdaje sobie sprawę, że dla męskiej natury upokorzenie, o którym mowa, jest bardzo dotkliwe. Zdaje sobie sprawę ponadto, w jak złym świetle ten haniebny postępek stawia jego klienta. Pracując jednak non sordidi lucri causa, sed ut veritas magis propa – getur <strong>[77]</strong>, prosi z całą mocą o przyznanie, iż świadek był obiektem tego ohydnego postępku. Popielski ponownie kategorycznie zaprzeczył. Dla wyrobionych bywalców sądowych (w tym dla piszącej te słowa) było oczywiste, iż strategia obrońcy polega na wytworzeniu przekonania, iż ohydnie upokorzony Popielski mógł sfingować całe zajście w mieszkaniu zamordowanego Bójki, by rzucić podejrzenie na swego oprawcę. W ten oto sposób miał się na nim zemścić.
– Tak jest, panowie przysięgli – mecenas podsumowywał ten moment przesłuchania – oto świadek zaprzecza czemuś, co mogliby potwierdzić rosyjscy przyjaciele oskarżonego. Ci jednak dziwnym zbiegiem okoliczności zostali bardzo szybko deportowani. Pragnę zwrócić uwagę, że procedura deportacyjna trwa zwykle minimum pół roku. Tym razem ważni świadkowie oskarżenia zostali wydaleni po trzech miesiącach! Służę również Wysokiemu Sądowi informacjami o charakterze personalnym, które wyraźnie pokazują, że związki koleżeńskie Edwarda Popielskiego mogły umożliwić tę arcyszybką deportację! Jak wynika z pisma przedstawionego Wysokiemu Sądowi przez wydział polityczny, nakaz deportacji wydał naczelnik Oddziału Politycznego Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego Urzędu Wojewódzkiego, były komisarz policji, pan Franciszek Pirożek, który prywatnie jest przyjacielem Wilhelma Zaremby, kolegi Edwarda Popielskiego z ławy gimnazjalnej! Zauważmy ponadto, że w tej sprawie znika również inny ważny świadek obrony, panna Renata Sperling. Owa dama mogła być obiektem miłosnej rywalizacji pomiędzy oskarżonym i świadkiem. Cóż naturalniejszego dla zakochanego mężczyzny niż pozbycie się rękami Temidy znienawidzonego rywala, znanego gwałtownika, któremu bardzo łatwo przypisać jakąkolwiek zbrodnię, tym bardziej umotywowaną politycznie zbrodnię na Bójce, który zniszczył karierę owego rywala?
Następnie obrońca dzięki umiejętnie stawianym pytaniom wyciągną! ze świadka, wbrew wyraźnemu oporowi tegoż, informacje o mizerii jego bytowania w okresie, kiedy był zwolniony z pracy w policji. Zwracał uwagę na nieudane próby polepszenia egzystencji wykładami uniwersyteckimi. Kiedy już odmalował w czarnych barwach pozapolicyjne życie Popielskiego, zwrócił się znów do świadka z zapytaniem, czy to prawda, że złapanie mordercy Bójki skutkowałoby ponownym przyjęciem do pracy w policji.
– To nieprawda.
– Czy nie zawarł pan umowy ustnej w tej sprawie z samym komendantem wojewódzkim?
Cios musiał być celny, Popielski zbladł bowiem nieco. Szybko jednak odzyskał równowagę ducha.
– O ponownym przyjęciu do pracy w policji miało zadecydować to, w jakiej mierze byłbym pomocny w rozwiązaniu sprawy zabójstwa Luby Bajdykowej i Lii Kochówny. Bardzo wiele wskazuje na to, że Leon Bójko był mordercą i jednej, i drugiej kobiety. Do tego przekonania doszedłem w wyniku samodzielnego śledztwa, które najpierw prowadziłem more linguistico et mathematico <strong>[78]</strong>, później zaś w sposób wywiadowczy. Dotarłem do mordercy, ale nie zdążyłem wydobyć z niego prawdy za pierwszej mojej u niego bytności. Drugą wizytę złożyłem już trupowi. Mam dowody na to, że mordercą Bajdykowej i Kochówny był Bójko. Gdyby zostały zaaprobowane w czasie śledztwa i Bójko trafiłby na ławę oskarżonych, wtedy rzeczywiście zostałbym ponownie przyjęty do pracy w policji. Natomiast samo wykrycie sprawcy zamordowania Leona Bójki nic by mi nie dało, bo nie zostałem przez policję zatrudniony do tej sprawy. Nadmieniam, że do tej pory nie zostałem przywrócony do pracy w policji, ponieważ nie zakończył się niniejszy proces. Jak zatem widać, sprawa Bekierskiego niewiele mi w tym pomogła.
– Ale przecież sprawa Bekierskiego wiąże się ze sprawą Bójki, nie sądzi pan?
– Tak, wiążą się one ściśle ze sobą, ale dla mojego przywrócenia do pracy wykrycie mordercy Bójki nie ma najmniejszego znaczenia.
– Ale nie zaprzeczy pan chyba, że zabicie Bójki było panu na rękę. Wszak Bójko nie przyznał się do zamordowania Bajdykowej i Kochówny, a zatem teraz może pan całą winą obarczyć trupa, który nie ma możliwości prawnej obrony. Tym samym uznanie mojego klienta za mordercę kończy zupełnie całą sprawę. Zabił Bójko. Bójko nie żyje, zamordowany rzekomo przez Bekierskiego, i nie może się już bronić. Zabicie Bójki ułatwiło panu życie, panie Popielski, czy tak? – Detektyw siedział zamyślony. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie!
– Istotnie, śmierć Bójki zniosła pewne procedury dochodzenia do prawdy…
– Czyli ułatwiła panu życie?
– W tym sensie tak.
Bechtold-Smorawiński odetchnął i donośnym głosem zwrócił uwagę na trzy motywy, które mogły kierować Popielskim.
– Zemsta za upokorzenie – perorował, kierując w stronę Popielskiego wymanikiurowany palec – o którym ta honorowa natura woli milczeć, chęć pozbycia się rywala oraz ułatwienia kariery – oto trzy motywy, Wysoki Sądzie, pana Popielskiego, by obarczyć winą mojego klienta! Czegóż chcieć więcej?
– Dowodów na moje machinacje, które jakoby miały mi ułatwić życie! – ripostował świadek, który za tę uwagę został surowo upomniany przez sędziego.
Mecenas nie ustępował. Przedstawiwszy dowody, iż Popielski ukończył był kilka lat wcześniej w policyjnej Szkole Oficerów kurs szybkiego maszynopisania, zasugerował, iż list do „Wieku Nowego” został napisany nie przez Bójkę, lecz przez detektywa. Świadczyć by o tym miało to, iż list donoszący o żydowskim pochodzeniu hrabiny został napisany bezbłędnie, podczas gdy Bójko swe prace pisał na maszynie bardzo niedbale i z wielu wyrazami „wyiksowanymi”, czyli skreślonymi poprzez nadpisanie na nich szeregu liter „x”.
Popielski zaprzeczył energicznie, jakoby kiedykolwiek pisał ów lub podobny list. Adwokat przeczytał wtedy pisemną ekspertyzę językoznawcy z Uniwersytetu Jana Kazimierza. Profesor Jerzy Kuryłowicz, występujący w roli biegłego sądowego, a obecnie przebywający na stypendium rządu francuskiego w Paryżu, odkrył drobne różnice stylistyczne pomiędzy wyrażeniami w liście a pracami naukowymi Bójki. Na to świadek zareagował śmiechem, zauważając, że teksty o różnym charakterze pisze się przecież odmiennie.
Nieco stropiony tą zdecydowaną wypowiedzią adwokat skończył przesłuchanie i sędzia Knipa zarządził z powodu późnej już pory zakończenie obrad. Decyzja ta była obronie niezwykle na rękę i wywarła ważny wpływ psychologiczny na ławę przysięgłych. Sędziowie bowiem, zmęczeni wyjątkowym nawet jak na lwowski maj upałem, przyjęli z ulgą zakończenie obrad i owa ulga, uczucie niewątpliwie przyjemne, kojarzyć się im będzie podświadomie z celnymi wypowiedziami mecenasa Bechtolda-Smorawińskiego, które tym samym uzyskają walor przyjemności. Sprytne.
Jak się jednak okazało, oskarżenie miało w swym repertuarze argumenty o równie dużym ciężarze gatunkowym, choć liczba świadków była nieporównanie mniejsza, obejmowała bowiem tylko dwóch. Pierwszym był kamerdyner ze Stratyna, pan Stanisław Wiącek.
KAMERDYNER STANISŁAW WIĄCEK zajął miejsce na ławie świadków. Trzymał się sztywno. Palce prawej dłoni zacisnął na klapie jasnej marynarki. Ten gest był elegancki i pełen godności. Kontrastował jaskrawo z zachowaniem wielu przesłuchiwanych dotychczas świadków, którzy z zakłopotaniem wykręcali palce, splatali je, by natychmiast rozplątać, rozciągali, wydając charakterystyczny chrzęst stawów, albo stukali nerwowo paznokciami o blat. Wiącek panował nad dłońmi, nie pozwalał, by ich nie kontrolowane ruchy zdradziły jego słabość czy bezradność. Jedna z nich leżała płasko na blacie i ani drgnęła, druga zaś trzymała się klapy marynarki w geście niemal napoleońskim.
– Zechce świadek się przedstawić, podać swój wiek i wykształcenie. – Prokurator Szumiło uśmiechnął się do Wiącka zachęcająco.
– Stanisław Wiącek, lat pięćdziesiąt trzy, cztery klasy gimnazjum klasycznego i dwie klasy szkoły zawodowej ślusarskiej.
Było w postawie kamerdynera coś żołnierskiego. Spokój połączony z lakonicznym i wyczerpującym odpowiadaniem na pytania – bez żadnych zbędnych dodatków – takim jak choćby lokalizacja owego gimnazjum.
– Dziękuję, a teraz proszę nam przedstawić wydarzenia z piątku 17 czerwca 1930 roku, które miały miejsce w pałacu w Stratynie.
– Tego dnia około dziewiątej rano przyjechały do pałacu trzy samochody ze Lwowa. Dziennikarze chcieli pilnie przeprowadzić z panem hrabią wywiad na temat rewelacyj, jakie się ukazały poprzedniego dnia w „Wieku Nowym”. Rewelacje owe mówiły, iż pani hrabina jest z pochodzenia Żydówką.
– Czy im się to udało?
– Nie.
– Czy oskarżony powitał jakoś dziennikarzy?
Pan hrabia przyszedł do pałacu około dziesiątej… – Skąd przybył?
– Nie wiem.
– A zatem oskarżony zjawił się w pałacu około dziesiątej rano. Co było dalej?
– A zatem pan hrabia, przyszedłszy do pałacu, zobaczył zbiegowisko dziennikarzy, którzy na jego widok zaczęli wykrzykiwać pytania o matkę Żydówkę. Pan był zaskoczony i najwyraźniej nie rozumiał, o co go pytają. Wtedy jeden z nich odczytał mu artykuł z „Wieku Nowego”, gdzie była mowa o Leonie Bójce jako o informatorze, który przekazał gazecie wspomniane rewelacje. Pan hrabia na takie dictum nie podjął z dziennikarzami żadnej rozmowy, lecz zostawiwszy ich na podjeździe, wszedł do pałacu i udał się do swego gabinetu. Tam pan hrabia zapoznał się z moją notatką dotyczącą wieczornych telefonów. Następnie wydał mi polecenie dostarczenia panom dziennikarzom kwasu chlebowego. Potem wyszedł tylnym wyjściem, wsiadł do samochodu zaparkowanego na podjeździe i odjechał.
– Wysoki Sądzie, panowie przysięgli. – Prokurator odwrócił się od Wiącka i wyjął z aktówki dużą kartę papieru. – Wspomniana przed chwilą notatka jest dołączona do akt, a ja trzymam w ręku jej odpis. Są na niej zapisy kilku rozmów telefonicznych, które są nieprzyjemnymi dla oskarżonego reakcjami na informację o matce Żydówce. Chcę tylko w tym momencie zwrócić panów uwagę na to, iż w notatce jest też zawarty szantaż ze strony zmarłego Leona Bójki. Otóż Leon Bójko zatelefonował poprzedniego wieczoru do oskarżonego i wobec jego nieobecności nakazał świadkowi zapisać te oto słowa. Cytuję najważniejsze: „To ja napisałem list o Żydówce Lejbach i wysłałem go do»Wieku Nowego«. Ale ty wciąż masz szansę uniknąć kompromitacji. Wystarczy, że sfinansujesz moje badania, a ja ci przebaczę, odwołam wszystko i zniszczę materiały z urzędu meldunkowego. Czekam na ciebie dziś wieczorem. Masz być u mnie bez ruskich psów. Ulica Zadwórzańska 25 m. 14. Tylko dzisiaj masz jedyną i ostatnią szansę”. Koniec cytatu. I tutaj następuje dalszy zapis Stanisława Wiącka. Cytuję: „PS Telefonujący się przedstawił: dr Leon Bójko”. Koniec cytatu. Czyli – prokurator zwrócił się do świadka – oskarżony przeczytał między innymi te słowa i wyszedł potajemnie z domu, czy tak?
– Właśnie tak.
Prokurator Szumiło umilkł i kilkakrotnie przespacerował się przed ławą dla świadków. Widać było, iż analizuje jakieś logiczne powiązania, by zadać decydujące pytanie. Jego milczenie było wręcz intensywne. Wiącek stał godnie i nieruchomo, ale upał panujący w sali zdawał się i jemu doskwierać. Cztery blizny na jego twarzy nabrały krwistej barwy, wyraźnie widocznej na tle bladości policzków.
– Czy oskarżony wydał polecenie, by poczęstować dziennikarzy kwasem chlebowym – Szumiło odezwał się wreszcie, gdy przysięgli zaczęli się nerwowo kręcić na krzesłach – przed przeczytaniem notatki o telefonach, czy też po?
– Po przeczytaniu notatki.
– A zatem notatka aż tak bardzo nim nie wstrząsnęła, nie sądzi pan?
– Nie wiem, nie rozumiem pytania pana prokuratora. – Wiącek po raz pierwszy oderwał prawą dłoń od marynarki i ułożył ją równo obok lewej.
– No bo gdyby nim wstrząsnęła, nie myślałby chyba o takim drobiazgu jak napój dla dziennikarzy, którzy ponadto mogli mu się jawić jako wrogo nastawieni, prawda? Gdyby był wzburzony notatką, a ściśle mówiąc: szantażem Bójki, przecież natychmiast by wybiegł z domu, nie zważając na to, czy komuś chce się pić, czy nie! Co pan sądzi o takim rozumowaniu?
– Zgadzam się z nim – odparł Wiącek.
– Gdyby zatem przyjąć, że oskarżony jest winny zarzucanego mu czynu – prokurator zwrócił się do przysięgłych – można by powiedzieć, że udał się z zamiarem dokonania tego czynu, nie będąc wewnętrznie wzburzonym. Z zupełnym spokojem wyjechał do Lwowa, by zabić Bójkę, nie zapominając pierwej poczęstować dziennikarzy kwasem chlebowym. Panowie przysięgli, ten spokój mordercy może świadczyć o jednym – o premedytacji!
Szumiło usiadł, dając znak, iż zakończył przesłuchanie.
– Veto! – zakrzyknął mecenas Bechtold-Smorawiński. – Ten wniosek a posteriori <strong>[79]</strong> jest logicznie nieuprawniony. Mój znakomity kolega wnioskuje z czegoś, co ma być dopiero wnioskiem końcowym. Wszak to błędne koło!
– Oddalam sprzeciw, mecenasie. – Sędzia Knipa zaczerpnął tchu. – Oskarżyciel próbuje jedynie zrekonstruować okoliczności zarzucanego czynu. Teraz świadek jest do dyspozycji obrony.
Adwokat podszedł do Stanisława Wiącka i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Może pan nam zdradzić, skąd się wzięły te blizny na pańskiej twarzy?
– Moja ślubna małżonka podrapała mnie niegdyś dotkliwie w czasie kłótni małżeńskiej.
Lokaj, zaskoczony najwyraźniej tym pytaniem, zdradził pewien niepokój. Stracił bowiem żołnierską ścisłość i lakoniczność wysłowienia, dodając w swej odpowiedzi niepotrzebne „ślubna” i „małżeńskiej”.
– Czy mógłby pan powiedzieć, czego dotyczyła owa kłótnia?
– Tajemnica małżeńska.
– No dobrze. – Mecenas Bechtold-Smorawiński uśmiechnął się. – Przepraszam, nie chciałem ingerować w pożycie małżeńskie świadka z powodu plotkarskiej ciekawości. Pytam jednak, kierując się wyłącznie dobrem sprawy. Muszę uświadomić świadkowi, że dysponuję pisemną ekspertyzą lekarza sądowego, jednego z najwybitniejszych specjalistów, doktora Iwana Pidhirnego, który, jak świadek sobie przypomina, przyjrzał się ranom świadka – za jego zgodą – podczas przesłuchania na policji. Otóż doktór Pidhirny uważa, że te rany wyglądają jak ślady po uderzeniu wąskim i ostrym przedmiotem, na przykład szpicrutą. Jak świadek skomentuje ten wniosek doktora?
– Paznokcie mojej żony są wąskie i ostre.
– Czy świadek widział kiedykolwiek szpicrutę oskarżonego?
– Tak.
– Czy świadek widział, jak oskarżony bije nią innych?
– Tak.
– Czy bił nią swoją służbę?
– Tak.
– Kogo na przykład?
– Kuchcika, pokojówkę, chłopaka stajennego…
– A czy kiedykolwiek uderzył świadka?
– Nie.
– Stawiam tezę, Wysoki Sądzie – adwokat demonstracyjnie odwrócił się od przesłuchiwanego i teatralnym gestem udrapował togę – że zeznania świadka, wiedzionego pragnieniem zemsty za oćwiczenie go przez oskarżonego szpicrutą po twarzy, są obarczone pewną dozą wątpliwości. Tego motywu zemsty świadek nie chce potwierdzić, kierując się godnością osobistą, którą tak doskonale widać w zachowaniu i postawie świadka.
Po ogłoszeniu przez adwokata, iż nie ma więcej pytań, Stanisław Wiącek zszedł z podium i usiadł na swoim miejscu wśród publiczności. Na jego klapie od marynarki widniała plama po spoconej dłoni.
KAMERDYNER STANISŁAW WIĄCEK urodził się w Kozowej w powiecie brzeżańskim w bogatej rodzinie chłopskiej. Jego ojciec Kazimierz Wiącek jako jeden z nielicznych w swym środowisku potrafił czytać, a jego podstawową lekturą była Biblia. Znał ją na wyrywki, a jej wskazówki moralne nieustannie wpajał swym licznym dzieciom. Nauka mądrości Świętej Księgi odbywała się w każdą niedzielę po mszy świętej i zaczynała się od chóralnej deklamacji Dekalogu. Ojciec szczególny nacisk kładł na przykazania „Czcij ojca swego i matkę swoją” oraz „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Sądził, że inne przykazania dotyczą wieku dojrzałego i jako takie nie powinny obchodzić jego progenitury. Drobiazgowo je omawiał, przytaczając inne cytaty biblijne i ilustrując je przykładami z życia codziennego Kozowej i okolic. Stary Wiącek byłby pewnie dobrym katechetą, gdyby nie zbytnia pedanteria – żądał mianowicie od dzieci bezbłędnego odtwarzania Biblii, a w razie pewnych przeinaczeń w cytatach natychmiast sięgał po skórzaną dyscyplinę. Czynił to nader często, a nieuniknione błędy w dosłownym przytaczaniu treści biblijnych z okrutną przesadą nazywał „kłamstwem”. Przez to postępowanie rodziciela u małego Stasia i u jego rodzeństwa wykształcił się następujący proces skojarzeniowy: kłamię, więc cierpię pod batogiem. To wspomnienie bólu zadawanego ojcowskim nahajem Stanisław Wiącek odczuwał ostatnio nieustannie. Również i teraz, kiedy wpatrywał się w Edwarda Popielskiego wezwanego przez oskarżyciela. Słuchał jego wypowiedzi, lecz nie zwracał na nie uwagi, a nawet więcej – w ogóle nie trafiały one do jego uszu, ponieważ te ostatnie wypełnione były okrzykami ojca: „Skłamałeś, że pan hrabia najpierw czytał twoje notatki, a potem kazał kwasem chlebowym ugościć utrudzonych przybyszów, a było owoż odwrotnie – najpierw dał pić spragnionym, a potem czytał. Kłamiesz, więc cierp teraz!”.
Tymczasem Popielski począł plastycznie i szczegółowo odmalowywać charakterystykę oskarżonego.
sternbachówna, ludwika: Świadek oskarżenia na ławie oskarżonych. Sprawa hrabiego Bekierskiego, (w:) Kryza, Ignacy (red.): Wstać, sąd idzie! Wybór reportaży sądowych z dwudziestolecia międzywojennego, Warszawa: Czytelnik, 1974, s. 197-203.
Edward Popielski i tym razem prezentował się równie starannie i pewnie jak uprzednio. Nie znać było po nim śladu zaniepokojenia i desperacji, jaka mogłaby się przecie zrodzić w świadku oskarżenia, który stał się prawie oskarżonym i któremu oficjalnie na sali sądowej postawiono zarzut zakłamania śledztwa i wplątania w morderstwo niewinnego człowieka. Był nadzwyczaj opanowany. Skała, nie człowiek. Nastrój zapewne zawdzięczał również temu, że przesłuchiwał go przyjazny mu prokurator, który bardziej słuchał, niż pytał.
A słuchać było czego. Dawno nie słyszałam tak zwięzłej i jednocześnie pełnej charakterystyki psychologicznej. Chętnie przeczytałabym raporty policyjne Edwarda Popielskiego. Jeśli jest w nich tyle literackiej maestrii, ile w jego wypowiedziach, mogę śmiało stwierdzić, że ten interesujący mężczyzna nie powinien być detektywem ani filologiem, lecz pisarzem. Przedstawiał bardzo dokładnie sylwetę hrabiego Józefa Bekierskiego, jaką był poznał z relacji nieżyjącego już Leona Bójki. Oskarżony w opowieści świadka stanął jako żywy przed naszymi oczyma. Zobaczyliśmy człowieka pełnego sprzeczności, w którego duszy matematyka i inżynieria walczyły z niezwykłą religijnością. Nie była ona jednak ślepa i egzaltowana, ale właśnie nakierowana, by tak rzec, „matematycznie”. Bekierski zetknął się był bowiem w czasie studiów w Kazaniu z rosyjską sektą religijną imiesławców, wśród których dominowali właśnie matematycy! Byli to znani profesorowie moskiewscy – nie wiem, przez kogo znani, ja o nich w życiu nie słyszałam! – Jegorow czy Łuzin. Wyznawcy tej sekty, do których Bekierski dołączył już był na początku studiów, uważali, że „Bóg jest swym imieniem”, co dla matematyków jest poniekąd zrozumiałe – nie pytajcie mnie jak! – w odniesieniu do teorii liczb porządkowych. Bekierski, zafascynowany imiesławiem, rozpoczął badania nad językiem hebrajskim, ponieważ interesowały go konteksty, w jakich używano magicznego i niewymawialnego imienia starotestamentowego Boga, które składało się z czterech spółgłosek JHWH, i jedni je wymawiali jako „Jehowa”, inni jako „Jahwe”. Niewiarygodne, że ten zajadły antysemita studiował hebrajszczyznę! Ale mroki natury ludzkiej, by pozostać przy metaforyce biblijnej, są bardziej nieprzeniknione niż ciemności egipskie.
Po tej prezentacji osoby Bekierskiego detektyw przystąpił do charakteryzowania zmarłego Leona Bójki, który wraz z oskarżonym przez trzy semestry studiował był w Kazaniu matematykę, zanim hrabia podjął studia techniczne. Bójko dokonał wiekopomnego wynalazku matematycznego: opracował teorię tak zwanych liczb Charona, w których jest „zapisany każdy skończony ciąg”. Ponieważ opowieści, czy to mówione, czy pisane, są skończonym ciągiem liter, w liczbach Charona zakodowana jest każda z nich. Ponieważ życie każdego człowieka jest opowieścią, w liczbach Charona zakodowane jest życie wszystkich razem z narodzinami i śmiercią. Do tej pory nie znano klucza do tego nieskończonego szyfru, obejmującego wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli i żyć będą na ziemi. Bójko uważał, że klucz ów odnalazł był w hebrajskim tekście Starego Testamentu. Zestawiając rozmaite frazy i słowa wyrwane z kontekstu, budował kwadraty magiczne – nie pytajcie mnie, na Boga, co to jest! – które (i tu Popielski był też bezradny) nie wiadomo jak wykorzystywał do rozszyfrowywania opowieści o życiu ludzkim, zapisanym w liczbach Charona. W każdym razie Bójko poświęcił się całkowicie badaniom nad Biblią. Przypadkiem odkrył ciekawą zbieżność liczbową dotyczącą dwóch kobiet, które znał był od dawna i z którymi utrzymywał stosunki intymne. Mowa tu o wróżce Lubię Bajdykowej i o prostytutce Lii Kochównie. Otóż po dodaniu liczb, które tkwią w literach ich imion – nie pytajcie mnie, w jaki to mianowicie sposób litery mogą mieć wartość liczbową! – otrzymał liczbę 68. Po dodaniu liter-liczb w hebrajskim określeniu ich profesyj (wyrazy „prorokini” i „nierządnica” też mają jakieś liczby w hebrajszczyźnie), otrzymał również 68. Uznał to za wyraźny znak. Wciąż pracując w urzędzie ewidencyjnym, po kryjomu zaczął w księgach szukać takich ludzi. Przypadkiem natrafił na informacje o żydowskim pochodzeniu matki swego dawnego kolegi z ławy uniwersyteckiej, obecnie bajecznie bogatego właściciela dóbr ziemskich i działacza nacjonalistycznego Józefa Bekierskiego.
I tutaj nastąpiło połączenie dwóch opowieści – o Bójce i Bekierskim. Popielski, rozpoczynając ten wątek, przyznał z niejakim smutkiem, że tajemnicę odczytania liczb Charona Bójko zabrał do grobu i to, co teraz on, Popielski, powie, ma charakter czysto hipotetyczny. Otóż nie wiadomo, czego się Bójko dowiedział o Lubię Bajdykowej i Lii Kochównie, ale prawdopodobnie z liczb Charona wyczytał datę i okoliczności ich śmierci. Poszedł z tymi informacjami do Bekierskiego, aby poprosić go o fundusze na dalsze badania. Potrzebował bowiem maszyny liczącej oraz stałych współpracowników, hebraistów i matematyków, którzy by zestawiali biblijne frazy w kwadraty magiczne. A tacy specjaliści nie będą wszak pracować za darmo.
Hrabia odmówił. Wtedy Bójko zaszantażował go ujawnieniem informacyj o matce Żydówce. Hrabia znów odmówił, po czym dotkliwie pobił Bójkę. Kwadraty magiczne, które ten zaprezentował Bekierskiemu, pozostały w rękach hrabiego. Bekierski zaczął je pilnie studiować. Zafascynowała go zagadka liczb Charona.
Tymczasem Bójko, pozbawiony zupełnie nadziei na fundusze na dalsze badania, przystąpił do zbrodniczej części planu. Zamordował mianowicie i Lubę Bajdykową, i Liję Kochównę, a kwadraty magiczne wysłał na policję jako osobliwe nekrologi. Po co? Bo chciał się pochwalić światu wiekopomnym odkryciem! Liczył, że ktoś odczyta jego rewolucyjne przesłanie i może dołączy, by wspólnie poprowadzić dalsze eksploracje! Szukał bogatego ekscentryka, który by sfinansował badania. Najpierw wysyłał hebrajskie kwadraty do prasy okultystycznej i bulwarowej z prośbą o publikację, pisząc, iż są tam zaszyfrowane proroctwa. Niczego mu nie opublikowano. Toteż zaczął mordować i miał nadzieję, że ktoś z przekupnych funkcjonariuszy sprzeda kwadraty magiczne prasie i wkrótce jego tajne komunikaty staną się powszechnie znane. Lecz się przeliczył. Policjanci nie byli łasi na brudne pieniądze brukowców, a kwadraty magiczne odkrył nie zamożny finansista, który chce władzy nad ludzkim życiem i światem, lecz Popielski. Ten dzięki poszukiwaniom w oddziale ewidencji ludności dotarł do Bójki. Matematyk, chcąc uniknąć stryczka, już w czasie pierwszego spotkania przymilał się do detektywa, wychwalając pod niebiosa jego talent matematyczny, po czym zaproponował mu wspólne badania nad największym wynalazkiem ludzkości.
– Nie obawiałem się, że podejrzany ucieknie – mówił Popielski. – Ubogi dystrakt [80], oberwaniec z kępkami włosów sterczących nad uszami jest wszędzie łatwy do wytropienia. Tymczasem Bójko zrozumiał, że grunt mu się pali pod nogami, i tego samego dnia napisał do „Wieku Nowego” list, w którym ujawniał żydowskie pochodzenie hrabiny Bekierskiej. Potem zatelefonował do Bekierskiego z żądaniem pieniędzy za odwołanie swych rewelacyj. Telefoniczne polecenie zanotował kamerdyner Bekierskiego, pan Stanisław Wiącek. Na drugi dzień hrabia, powróciwszy zapewne z jednej ze swoich erotycznych eskapad, które w okolicznych wsiach urządzał sobie wcale często, natrafił na dziennikarzy pytających go o matkę Żydówkę. Kiedy przeczytał notatkę lokaja, już wiedział, kto ujawnił tajemnicę jego życia, której publiczne objawienie zamknęło mu drogę do politycznej kariery. Wymknął się zatem chyłkiem z pałacu i pojechał do Lwowa. Po jego wyjeździe kamerdyner Wiącek natychmiast zatelefonował do mnie z obawą, iż życiu Bójki zagraża niebezpieczeństwo, ponieważ pan poznał źródło informacyj o pochodzeniu swojej matki. Niestety, nie było mnie w domu i wiadomość ta dotarła do mnie dopiero wieczorem. Pobiegłem czym prędzej do mieszkania Bójki i zastałem w nim zamordowanego gospodarza i pobrudzonego olejem Bekierskiego. Tak było. Quod erat demonstrandum <strong>[81]</strong>.
– Kłamiesz, ty kanalio! – wrzasnął Bekierski. – Wszystko jest sfingowane! Lałem na ciebie jak koń, a ty się teraz mścisz!
Publiczność zahuczała, sędzia krzyknął ostro na oskarżonego, a Popielski usiadł z westchnieniem politowania. Po jego wystąpieniu wszystko ułożyło mi się w oczywistą i zwartą całość. Tej żelaznej logice wydarzeń nie mógł nie ulec również i obrońca Bekierskiego. Jego wystąpienie było teraz chwiejne i niepewne. Po zapytaniu Popielskiego o kilka niuansów dotyczących jego znajomości ze Stanisławem Wiąckiem zadał nieprzekonujące pytanie retoryczne.
– Na moim kliencie spoczywa zarzut zamordowania Leona Bójki – mówił, osuszając czoło chusteczką. – Czyż nie zastanawia Wysokiego Sądu i panów przysięgłych to, że mój klient, czyli rzekomy morderca, miał ręce powalane olejem? Czy nie jest to zbyt oczywisty dowód? Czyż nie jest dziwne, że inne części jego garderoby nie uległy pobrudzeniu? Wszak przesunięcie wiadra pod głowę wiszącego człowieka i następnie opuszczenie go tak, aby ta głowa się zanurzyła w oleju, może spowodować znaczny rozprysk płynu, którym można powalać resztę ubrania! Tymczasem mój klient miał pobrudzone tylko ręce, które jakże łatwo mógł do beczki wsadzić mu ktoś trzeci! Mój znakomity kolego – zwrócił się do prokuratora Szumiły – to dowód jak z broszurowej powieści tajemnic!
– Mamy też inny – odparł oskarżyciel. – Coś, co byłoby za trudne dla czytelników broszur kryminalnych.
– Co mianowicie?
– Trzeci kwadrat magiczny – Szumiło wyjął z teczki kartkę, na której widniała macierz o sześcioliterowym boku – znaleziony w gabinecie hrabiego Bekierskiego podczas rewizji po dwóch dniach od momentu aresztowania. Ten dowód zbrodni jest bezdyskusyjny. Proszę świadka, pana Edwarda Popielskiego, o objaśnienie kwadratu.
Stanisław Wiącek patrzył na Popielskiego, ale niczego z jego wywodów nie rozumiał. Nie słyszał spokojnego, donośnego głosu detektywa, bo wciąż w jego głowie dźwięczało ojcowskie „Skłamałeś, no to cierp!”. „Żadne cierpienie nie będzie zbyt wielkie – myślał – bym odkupił grzech nielojalności wobec hrabiego”.
Nagle zesztywniał i zacisnął pięści. Przypomniał sobie swoje zaniedbanie sprzed miesięcy. Nazajutrz po aresztowaniu pana Popielski dostarczył mu ten właśnie kwadrat magiczny i nakazał umieścić w biurku Bekierskiego. Detektyw był – co nie uszło uwagi kamerdynera – senny, blady i zmęczony. „Też by pan tak wyglądał, gdyby pan tworzył przez całą noc hebrajskie kwadraty” – powiedział. Stanisławowi wydało się zgoła nieprawdopodobne, iż hrabia, zaciekły antysemita, miałby trzymać w biurku żydowskie szpargały. Jego zdumienie było tak wielkie, że zapomniał się i podrzucił zapisaną kartkę do biurka pana gołymi rękami – wbrew wyraźnemu zaleceniu, by użyć do tego rękawiczek. I teraz patrzył na ten kwadrat magiczny i oczyma wyobraźni widział na nim odbitkę daktyloskopijną swoich palców.
Popielski skończył objaśniać i oddał kartkę prokuratorowi. Ten włączył ją do akt, gdzie zniknęła na zawsze wśród innych dokumentów. Żaden daktylotechnik już z niej nie zbierze odcisków palców.
Wiącek otworzył dłonie. Przy kciuku przez kilka sekund drgał mały mięsień. Nikt tego nie zauważył. Nikt nie patrzył na Wiącka. Bóg go ocalił.
POPIELSKI POWIÓDŁ PO SŁUCHACZACH spokojnym spojrzeniem. Oto po raz czwarty w życiu staje przed poważnym audytorium, które musi przekonać do swoich racyj. Jego pierwszy wykład matematyczny – ongiś na Uniwersytecie Wiedeńskim – przerwał ponury zwiastun epilepsji, drugi – niedawno wygłoszony na Uniwersytecie Jana Kazimierza – został zmiażdżony przez złośliwego profesora, trzeci, przedstawiony kolegom w gabinecie Kocowskiego, niósł nadzieję właściwego tropu, czwarty, na sali sądowej, będzie – tego był pewien – jego wielkim triumfem.
Woźny sądowy wniósł tablicę i Popielski przyczepił do niej pinezkami dwie plansze z kwadratami magicznymi Luby Bajdykowej i Lii Kochówny. Widząc zmieszanie sędziego i przysięgłych, którzy oniemieli na widok liczb i hebrajskich liter, stracił był na chwilę poczucie pewności siebie, przez co rozpoczął wykład nieco drżącym głosem. Zaraz jednak jego basowe brzmienie podziałało na słuchaczów uspokajająco, a jemu samemu przywróciło pełne panowanie nad sobą. Wyjaśnił najpierw, czym są kwadraty magiczne, następnie przyczepił trzecią planszę, na której wyrysowane były puste kwadraty oraz hebrajskie litery z odpowiadającymi im wartościami liczbowymi. Wtedy w wolne miejsca pustych kwadratów wpisał liczby odpowiadające literom, po czym wyjaśnił, że niektóre liczby w kwadratach są uprzywilejowane, ponieważ są iloczynem swych współrzędnych. Liczby te znów pozamieniał na litery i ułożył w odpowiedniej kolejności.
– Proszę teraz zauważyć, drodzy panowie – z rozmysłem i z radością pozwalał sobie na profesorskie frazy – że z wyeksponowanych liter otrzymaliśmy imię i nazwisko każdej z ofiar oraz dwie przyczyny ich śmierci. Jedną z nich jest przyczyna bezpośrednia, czyli narzędzie śmierci, corpus delicti (gwóźdź, sznur, ręka), drugą zaś powód, dla którego ofiara została zabita (choroba, arogancja) Ponadto gematria nazwiska i tu, i tu wynosi 68, podobnie jak gematria hebrajskiej nazwy zawodu wykonywanego przez kobiety. Proszę spojrzeć na podsumowanie tego wątku rozważań. – Popielski przyczepił na tablicy jeszcze jedną planszę.
Odetchnął, widząc zrozumienie i zainteresowanie w oczach przysięgłych i sędziego. Wciągnął w płuca ciepłe powietrze sali i przeszedł do rzeczy.
– Po śmierci Leona Bójki policja znalazła w gabinecie Józefa Bekierskiego ten oto trzeci kwadrat magiczny. Jest w nim zakodowane nazwisko zamordowanego, powód śmierci oraz narzędzie, którym ją zadano. Najpierw przedstawię go panom w wersji surowej i pierwotnej. – Mówca zdjął z tablicy wszystkie plansze i przyczepił nową.
Teraz zapisujemy ten absurdalny tekst w postaci liczb, przypisując każdej hebrajskiej literze stosowną liczbę, i otrzymujemy kwadrat liczbowy, w którym podkreślamy liczby będące iloczynem współrzędnych.
Teraz przenosimy podkreślenie z liczby na odpowiadającą jej literę i otrzymujemy jedenaście uprzywilejowanych liter.
Wypisujemy te litery osobno:
a następnie układamy je w odpowiedniej kolejności
Mamy tutaj imię, nazwisko, narzędzie zbrodni (pojemnik na olej) oraz główny powód – świat podziemny, Hades, do którego zamordowany chciał bezkarnie wchodzić jak Charon. I na koniec jeszcze dodajmy, że gematria nazwiska zamordowanego i gematria jego możliwego określenia „mędrzec” chkm (nsn) wynosi i tu, i tu równo 68.
Jak zatem panowie widzą, trzeci kwadrat magiczny o identycznym boku sześcioliterowym został skonstruowany identycznie jak dwa poprzednie. Nie mamy najmniejszej wątpliwości, że dwa pierwsze sporządził morderca. Trzeci kwadrat magiczny znaleziono u Józefa Bekierskiego. Kto go sporządził? Bójko, bo to on przecież twierdził w rozmowie z Bekierskim, że ma kwadrat magiczny dotyczący samego siebie. Bekierski znalazł go w mieszkaniu Bójki, przeszukawszy je, gdy więził matematyka w swej piwnicy. I wtedy wpadł na szatański pomysł zbrodni doskonałej. Chciał zwalić winę na mordercę, który zabił i Lubę Bajdykową, i Liję Kochównę. Wystarczyło samemu zabić Bójkę, mordercę obu kobiet, w sposób opisany w kwadracie magicznym i podesłać ten kwadrat policji. Ta wówczas byłaby przekonana, że sprawcą trzech morderstw jest jedna i ta sama osoba. A wtedy do końca świata mogłaby równie dobrze szukać wiatru w polu – jakiegoś Żyda lub hebraisty. Tak czy inaczej, trzeci kwadrat magiczny jest znakiem rozpoznawczym mordercy. Ten zabił, kto go miał ostatni. Znaleziono go u Bekierskiego? Ergo – jest on mordercą! Quod erat demonstrandum.
Teraz gruchnęły brawa. Popielski odszedł od tablicy wśród wrzawy. Sędzia bił młotkiem w pulpit, by uspokoić publiczność. Przez ten hałas przedarł się mocny kobiecy głos. Dystyngowana starsza dama siedząca w pierwszym rzędzie wstała gwałtownie i wbiła w prelegenta wzrok pełen nienawiści.
– Ty podlecu! – krzyknęła. – Pomyliłeś imię! Zamordowany miał na imię Leon, nie Lew, i wychodzi tu zupełnie inna gematria!
Na sali zapadła cisza, jedynie między rzędami przemieszczały się szepty „To hrabina Bekierska!”.
Popielski uśmiechnął się radośnie.
– Tak bardzo jestem szanownej pani hrabinie wdzięczny za przypomnienie mi tej nieścisłości, że daruję jej nawet to mało przychylne określenie mojej osoby. Otóż wyjaśniam już państwu tę zagadkę. Leonowi Bójce podczas studiów na rosyjskim uniwersytecie w Kazaniu zruszczono imię na „Lew”, co było normalną praktyką. Podobnie w dokumentach uniwersyteckich w Kazaniu zamiast „Józef Bekierski” widnieje „Josif Bekjerskij”. A zatem imię „Lew”, nie „Leon”, znalazło się w kwadracie magicznym przeze mnie zaprezentowanym!
Ruszył do ławy. Wtedy kątem oka dostrzegł, że hrabina kiwa na niego dłonią w czarnej włóczkowej rękawiczce. Mimo że od początku uczestniczyła w procesie swojego syna, Popielski zauważył ją, dopiero kiedy zabrała głos. Podszedł do niej i z szacunkiem pochylił głowę.
– Tydzień temu w Stratynie Renata Sperling urodziła twojego bękarta! Ladacznicę i pomiot wyrzucę do chlewa! Chcesz zobaczyć, jak pełza w gnojowicy niczym ludzka glista?
Po swym czwartym w życiu wykładzie Popielski nie czuł nawet cienia satysfakcji.
JECHAŁ BARDZO SZYBKO nowiutkim policyjnym chevroletem, którego mu użyczył Wilhelm Zaremba. Kurz z pylistych dróg za Rohatynem wzbijał się i osiadał na reflektorach. W ich świetle tańczyły owady, przebiegały psy i jarzyły się ślepia leśnych zwierząt.
Popielski był ubrany w najlepszy letni garnitur, w którym wystąpił tego dnia w sądzie. Na siedzeniu obok leżał bukiet czerwonych róż i aktówka ze wszystkimi kwadratami magicznymi oraz artykułami i notatkami Bójki. Spoczywała w niej również wypchana koperta z pieniędzmi. Dym z papierosa zasnuwał na chwilę wnętrze auta i szybko wypadał w noc wąskimi pasmami. Jadąc z dużą szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, mrużył oczy przed dymem i wystukiwał na kierownicy jakiś nie znany sobie rytm Był on znakiem nieposkromionej radości. Popielski czuł, że rozsadza go miłość do całego świata. „Nie jest rzeczą zwykłą – tłumaczył sobie w myślach swój nastrój – by jednego dnia wymknąć się katu spod topora, a jednocześnie dowiedzieć się, że zostało się ojcem”. Wprawdzie i jeden, i drugi powód radości może okazać się przedwczesny. Nowy adwokat Bekierskiego, gwiazda warszawskiej palestry, już zgłasza apelację od wyroku dwudziestu lat więzienia, jaki spadł na hrabiego. Nie jest wcale pewne, czy nie dopatrzy się winy Popielskiego i czy to on nie wyląduje w więzieniu. Przecież to doprawdy cud, że Bechtold-Smorawiński nie dowiedział się o nagłym wyjeździe Bajdyka do Ameryki! Ale co tam! Nawet gdyby to odkrył, cóż znaczy kolejny zbieg okoliczności wobec porażającej logiki macierzy? Wszystko to furda! Nie ma się co martwić. Bajdyk już dawno siedzi w swoim Teksasie, a Wiącek będzie milczał. Do tajemnicy zobowiązuje go przecież fałszywe zeznanie, a jego wyrzuty sumienia zostały uciszone dolarami Bajdyka. Inżynier podobnie zabezpieczył Popielskiego. Teraz już mógł się przestać martwić o pieniądze i założyć nową rodzinę. Otrzymał od losu nowe życie z kobietą u boku! Jest pełen sił witalnych, nie brak mu rozumu ani pieniędzy i wnet się unieśmiertelni w kolejnych potomkach, których mu zapewnią młoda matka i jego własne niespożyte lędźwie!
Niepokój zrodzony tą myślą aż nim szarpnął. Wcale nie był pewien reakcyj Renaty Sperling. Jej uczucie do niego, o ile w ogóle się pojawiło, mogło już dawno zaniknąć. Poza tym podczas ich ostatniego spotkania sprzed wielu miesięcy tak dotkliwie i okrutnie ją był upokorzył! „Dlaczego nie próbowałem jej odszukać? Wszak było to pewne, że wróciła pod skrzydła swej protektorki, hrabiny Bekierskiej, która rozwścieczona pod wpływem całego procesu, teraz ją wyzywa od ladacznic!” Czy Renata przyjmie en bloc jego przeprosiny wraz z oświadczynami? Czy biedna niewiasta samotnie wychowująca ich dziecko uczyni to kierowana uczuciem, czy wyrachowaniem? A nawet gdyby je przyjęła, to – abstrahując już od jej motywów – sama się skaże na nieusuwalne piętno, na codzienną wrogość, rodzinne przekleństwo wyrażone nienawistnym spojrzeniem Rity i ironiczną zimną wściekłością Leokadii. Czy ich niechęć rozleje się na tygodniowe maleństwo, które śpi u boku matki w jakiejś oborze? Może jest ułomne, może zdeformowane, bo dlaczegóż by hrabina nazwała je „ludzką glistą”?
Te smutne myśli towarzyszyły mu, gdy wjeżdżał do Pukowa. Zwolnił. Nad ciemnymi chatami szumiały drzewa targane przed – burzowym wichrem. Zza opłotków rozległo się szczekanie psów. Minął uśpioną wieś. W oddali szumiał potok Studeny, nad którym został niegdyś zmaltretowany. Rozterki, które go nachodziły w czasie tej podróży, uznał za słuszną karę, jaka mu się należała. I to wcale nie za wsadzenie za kratki niewinnego człowieka – nie, tu nie szarpały nim najmniejsze wyrzuty sumienia. Ocalił sam siebie, ponadto uważał, że dwadzieścia lat choćby za niezawiniony czyn to nie jest wcale za dużo dla zwyrodnialca, który ma na sumieniu pogromy i gwałty. Przygnębiające myśli były raczej karą za próżność i dumę, które czuł w sądzie podczas rozprawy. Zatrzymał samochód na podjeździe pałacu w Stratynie i w tym momencie zrozumiał, że każdy z jego czterech wykładów, podczas których z rozkoszą wsłuchiwał się we własne wymyślne frazy, napawał się niskim, aksamitnym tembrem swojego głosu, to były chwile przerażającej pychy, przejaw przeklętej hybris, za którą teraz karali go bogowie.
Zapukał do bramy pałacu. Otworzyła mu zaspana, owinięta w szlafrok służąca i na pytanie o Renatę Sperling wskazała mały murowany budynek gospodarczy, pewnie jakiś składzik na narzędzia, stojący w głębi pałacowego ogrodu. Popielski poszedł tam po trawie pokrytej wieczorną rosą. W jednej dłoni dzierżył teczkę z pieniędzmi i z materiałami Bójki, w drugiej – bukiet róż.
Zapukał raz. I jeszcze raz. Drzwi się otworzyły.
Stała w nich Renata Sperling w nocnej koszuli. Włosy miała zmierzwione od poduszki, oczy podkrążone od bezsenności. Za jej plecami, w świetle lampki naftowej, dojrzał czysto wysprzątany pokój, w którym niegdyś pewnie przechowywano narzędzia ogrodowe, a teraz stało dziecinne łóżeczko.
Wręczył jej bukiet kwiatów. Spojrzała na niego uważnie. Zdjął kapelusz i ukląkł przed nią na progu. Na jego głowie lśniły krople potu.
– Zostań moją żoną – powiedział cicho.
Wicher rozwiał koronę starej lipy, zaszumiał w wejściu do domku i rozkołysał skrzydłem otwartego okna. Rozległ się łoskot uderzenia o framugę. Z pokoju dobiegł zgrzytliwy, jakby blaszany płacz noworodka.
– Mam syna czy córkę? – zapytał.
– Kocham cię – szepnęła Renata, jakby nie słyszała jego pytania. – I wyszłabym za ciebie, ale ty zaraz cofniesz swoje oświadczyny.
– Dlaczegóż to?
– Nigdy nie będziemy mężem i żoną!
– Mów! Dlaczego?!
– Spójrz na moje dziecko!
Popielski powstał z kolan i wszedł do pokoju. Położył kwiaty i teczkę na stole. Potem pochylił się nad łóżeczkiem dziecka i poczuł zimny pot na szyi. Renata miała rację. Nigdy nie będą mężem i żoną.
Na główce dziecka rozlewała się duża włochata czarna myszka. Gdyby się jej dobrze przyjrzeć, można by się w niej dopatrzyć kształtu Italii. Wybiegł szybko z domku i ruszył do samochodu. Kiedy wsiadał, o dach zastukały ciepłe i napęczniałe krople deszczu.
Mój Paniczu!
Starszy pan hrabia Antoni Bekierski był dla mnie dobry. Służyłem u niego od momentu, kiedy wróciłem do rodzinnej wsi Kozowej i zacząłem tam terminować w zakładzie ślusarskim. Pewnego dnia wezwał mnie do naprawy drzwi do bawialni. Gdym się dobrze z nimi sprawił, dał mi posadę w pałacu. I tam awansowałem – od pomocnika do kamerdynera. Starszy pan hrabia rozmawiał ze mną o wszystkim, co przeczytałem w pałacowej bibliotece, traktował mnie jak równoprawnego człowieka. Kiedy spotykałem go na korytarzu, pierwszy mnie pozdrawiał, mnie, młokosa, chłopskiego syna! Kazał mi kiedyś przysiąc na krucyfiks, że nigdy panicza nie opuszczę. On znał dobrze słabości i skłonność panicza do gwałtu, które ujawniły się już w dzieciństwie. Przysięgłem, że zawsze będę panicza chronił. Pamiętałem o tej przysiędze, kiedy panicz niewolił chłopki, a ja po cichu płaciłem ich rodzinom odszkodowanie albo uciekałem przez pola szczuty psami. Byłem jej wierny, kiedy panicz bił mnie szpicrutą i kiedy biegał za panienką Renatą, zmuszając ją, by całowała go po obnażonych genitaliach. Byłem wierny przysiędze. Ale w końcu ją złamałem, ponieważ cały czas kochałem Renatę. Złamawszy świętą zasadę gościnności, z jaką mnie przyjęto, mogę teraz tylko – niegodny krzywo – przysięzca – odejść ze Stratyna, by ocalić resztki honoru i nie patrzyć w oczy starszej pani. Powinienem w łeb sobie wypalić, ale brak mi odwagi. Żegnaj, Paniczu!
Popielski złożył list i spojrzał pytająco na komendanta wojewódzkiego inspektora Czesława Paulina Grabowskiego. Ten w zamyśleniu stukał palcami po blacie masywnego biurka i wpatrywał się w przeszklone drzwi biblioteki zasłonięte od wewnątrz jasnymi firankami.
– Ten list znaleziono po rewizji celi Józefa Bekierskiego – sapnął komendant. – Cała Polska bardzo się interesowała jego słynnym procesem. A pan, komisarzu, był na nim głównym świadkiem oskarżenia. Ten list pokazuje, że inny świadek, Stanisław Wiącek, złożył fałszywe zeznania. Jakiś szukający rozgłosu, nadgorliwy adwokacina może rozgrzebać ponownie całą sprawę, a ona rzuci na pana długi i ponury cień… Jeśli jeden świadek oskarżenia był niewiarygodny, to taki sam może być i drugi, czyli pan… Kto Wiącka skłonił do fałszywych zeznań? Może to pan Popielski? – zapyta jakiś dziennikarzyna i napisze o tym artykuł! Oczerni pana! Tak, tak… Długi i ponury cień… A w tym cieniu znajdzie się również cała policja… Co pan na to, komisarzu?
– Odeprę wszelkie zarzuty, panie komendancie, i prasowe, i sądowe – krótko i po wojskowemu odpowiedział Popielski, a potem dodał powoli: – Nawet ponowny proces…
– Ponownego procesu nikt nie chce. – Grabowski pstryknął w ołówek który potoczył się po błyszczącym blacie biurka i oparł o stojak na listy. – A zwłaszcza znakomity przedstawiciel służb penitencjarnych, naczelnik naszego więzienia karno-śledczego, pan Arnold Piasecki… Żaden szef więzienia nie lubi, kiedy więzień wiesza mu się w celi…
– Zaraz, zaraz. – Popielski pomasował sobie powieki. – Czegoś tu nie rozumiem… Kto się powiesił w celi? Wiącek? Przecież pisze, że nie ma odwagi…
Grabowski przyglądał się uważnie Edwardowi, ale na twarzy tego ostatniego nie drgnął nawet mięsień.
– Dzisiaj rano w celi powiesił się Bekierski. I to przy nim znaleziono list Wiącka. – Komendant dokończył swoją kwestię, wstał i zaczął spacerować po gabinecie z rękami założonymi na plecach. – Może mi pan wyjaśni to samobójstwo? Może ktoś mu w tym pomógł? Ktoś, kogo on sponiewierał? Rękami współwięźniów?
– Nikt nie lubi zadzierających nosa arystokratów – mruknął Popielski.
– Morda w kubeł! – wrzasnął Grabowski i rozpoczął szybki spacer wokół biurka.
Po dwóch minutach zatrzymał się, sięgnął po list Wiącka, przyłożył do niego płomień zapalniczki i obserwował, jak papier zamienia się w popielnicy w szary pył.
– Nikt nie chce ponownego śledztwa.
– Najważniejsze, że mamy pewność, iż wsadziliśmy właściwego człowieka. A ten poniósł zasłużoną karę. – Popielski się uśmiechnął.
Komendant spojrzał surowo na swego podwładnego i bez słowa pokazał mu drzwi.
<a l:href="#_ftnref58">[58]</a> Nogę.
<a l:href="#_ftnref59">[59]</a> Powiedzenie.
<a l:href="#_ftnref60">[60]</a> O małżeństwach zawieranych z obcokrajowcami.
<a l:href="#_ftnref61">[61]</a> Jak należy.
<a l:href="#_ftnref62">[62]</a> Oszukał.
<a l:href="#_ftnref62">[63]</a> Właśnie.
<a l:href="#_ftnref64">[64]</a> Żyd.
<a l:href="#_ftnref65">[65]</a> Publicznie.
<a l:href="#_ftnref66">[66]</a> Monologu.
<a l:href="#_ftnref67">[67]</a> Psie.
<a l:href="#_ftnref68">[68]</a> Już nie można.
<a l:href="#_ftnref69">[69]</a> Pijany.
<a l:href="#_ftnref70">[70]</a> Pijany.
<a l:href="#_ftnref70">[71]</a> Włóczęga.
<a l:href="#_ftnref70">[72]</a> Na Boga!
<a l:href="#_ftnref73">[73]</a> Osoby dramatu.
<a l:href="#_ftnref74">[74]</a> Proces gnilny błyskawiczny.
<a l:href="#_ftnref75">[75]</a> Ten zrobił, w czyim to było interesie.
<a l:href="#_ftnref76">[76]</a> Szybki.
<a l:href="#_ftnref77">[77]</a> Nie dla brudnego zysku, lecz po to, by krzewić prawdę.
<a l:href="#_ftnref78">[78]</a> Sposobem językoznawczym i matematycznym.
<a l:href="#_ftnref79">[79]</a> Wnioskowanie z następstw o przyczynach.
<a l:href="#_ftnref80">[80]</a> Człowiek roztargniony.
<a l:href="#_ftnref80">[81]</a> Co było do udowodnienia (w formułach matematycznych).