174197.fb2
Nie ulega wątpliwości, że główne postępy w matematyce dokonywały się tylko wtedy, gdy utalentowany matematycznie umysł koncentrował się intensywnie i trwale nad znalezieniem istotnego kształtu w bezładzie informacji dostarczanych przez szczegółowe przykłady.
Lynn Arthur Steen, Matematyka dzisiaj
PRZECIĘTNY PIECHUR IDĄCY SZEROKIM CHODNIKIEM reprezentacyjnej ulicy Leona Sapiehy musiałby zużyć najwyżej kwadrans, aby się dostać z komendy na Łąckiego na ulicę Zadwórzańską. Popielski przebył tę drogę w osiem minut. Na szczęście dla światłoczułego epileptyka, który wczoraj gdzieś zgubił ciemne okulary, słońce dzisiaj nie świeciło; co więcej, nawet gdyby groźnie promieniowało, i tak by się tym nie przejął, bo nie przejmował się teraz niczym.
Ubrany był w spodnie z odbitkami podeszew i zgniłych pomidorów ze śmietnika oraz w stary trencz Zaremby, litościwie skrywający wygniecioną koszulę i marynarkę o naderwanym rękawie. Ale stan garderoby również nie zaprzątał jego uwagi. Podobnie jak ból nosa i pleców, promieniujący w czasie biegu mimo morfiny. Jego umysł nie troszczył się teraz o nic, co nie było związane z osobą Renaty Sperling, która wczoraj w knajpie Gutmana wynajęła u fiakra kurs na ulicę Zadwórzańską.
– Posłuchaj, Edziu – sapał Zaremba, kiedy jeszcze mógł za nim nadążyć – wiem, że ta umowa z Kocowskim jest dla ciebie niekorzystna, bo honorarium otrzymasz dopiero po zakończeniu sprawy. Wiem, ale mogę ci pożyczyć trochę forsy… Najlepiej będzie, jak pójdziesz do syna Luby Bajdykowej, on nie wierzy policji i wynajmie cię jako prywatnego detektywa. To bogaty facet, dobrze zapłaci! No czekaj, do jasnej cholery! Co za wariat!
Te ostatnie słowa Zaremba wypowiedział z wyraźną irytacją i zatrzymał się prawie w połowie drogi, pod znanym zakładem fryzjerskim Kostynowicza. Tam wysapał się do woli, zapalił papierosa i poszedł za Popielskim, który niknął gdzieś pośród studentów politechniki zmierzających do swojej Alma Mater.
Popielski skręcał właśnie w Zadwórzańską. Minął z lewej strony jedną przecznicę i kiedy już dochodził do drugiej, do ulicy Grunwaldzkiej, ujrzał spory tłum. Ludzie stali w prześwicie pomiędzy kamienicą numer 17 i 19, prowadzącym na podwórko zastawione pojemnikami na śmieci. Tam jednak wstępu nie mieli, ponieważ przy śmietniku stało trzech umundurowanych policjantów. Od strony Grunwaldzkiej wejście na podwórko uniemożliwiał natomiast duży mur z żelazną bramką, w której stał tylko jeden stróż prawa. Popielski usiłował wbiec na podwórko wprost z Zadwórzańskiej. Policjant w mundurze, którego kołnierz obszyty był dwoma srebrnymi galonikami i arabską szóstką, zatrzymał biegnącego.
– Dokąd to?! – wrzasnął posterunkowy. – Tu nie wolno! A won mi stąd!
– Ja do zidentyfikowania zwłok. – Popielski oparł dłonie na kolanach i wydawał z siebie rzężenie przepalonych nikotyną płuc.
– A już stąd! – Policjant tracił cierpliwość.
– Posterunkowy Henryk Kowalski z komisariatu VI! – Popielski w końcu się wycharczał. – Znam was i wy mnie znacie! Spójrzcie na mnie! Na moją łysinę!
Posterunkowy Kowalski otworzył usta i łykał powietrze. Bez słowa wskazał Popielskiemu bramę, z której właśnie wychodził doktór Pidhirny.
– Za śmietnikiem na podwórku – powiedział do niego medyk sądowy z bezgranicznym zdziwieniem w oczach.
Popielski kiwnął mu głową i wpadł na podwórze. Za śmietnikiem stał furgon z Zakładu Medycyny Sądowej. Popielski rozepchnął krępe plecy dwóch sanitariuszy i uklęknął u stóp zwłok wciśniętych w szparę pomiędzy śmietnikiem a ścianą domu numer 19. Zdarł prześcieradło i patrzył. Widział szczupłą stopę z pomalowanymi paznokciami, udo obleczone w pończochę i jędrną pierś młodej kobiety. Oparł się o ścianę i zamknął oczy. Ale to nie pomogło. Wciąż widział dziwne więzy łączące stopy, szyję i ręce, język zagryziony przez zęby, siną pręgę widoczną zza grubego włochatego sznura, niezliczone piegi pokrywające całe ciało i kręcone rude włosy rozsypane i zaścielające wejście do śmietnika.
ZANIM POPIELSKI PRZYSTĄPIŁ DO OBOWIĄZKÓW policyjnego rzeczoznawcy, minęło kilka dni, potrzebnych mu na wprowadzenie zmian w dotychczasowym życiu.
Najpierw musiał dojść do względnego ładu ze zdrowiem – przede wszystkim zaleczyć rany na plecach na tyle, by móc żyć bez morfiny i w miarę bezboleśnie chodzić. To, ku radosnemu zdziwieniu doktora Buraczyńskiego, który codziennie zmieniał opatrunki, następowało bardzo szybko. Po trzynastu dniach od bestialskiego pobicia doktór zamienił bandaże oplatające dotąd cały tułów chorego na płócienne kwadraty, przylepiane co drugi dzień plastrami do ramion i pośladków. Chociaż złamany nos, z którego medyk wyjął już tampony, bolał przenikliwie przy przypadkowym dotknięciu, Popielski czuł, że wraca do zdrowia.
Aby ten powrót był możliwie pełny, a zmiany korzystne, musiał szybko zarobić sporą sumę pieniędzy na pokrycie dziury w budżecie domowym spowodowanej leczeniem, pijatykami, podróżą do Stratyna, a nade wszystko – rezygnacją z korepetycyj. Nadzieje na odrodzenie finansowe wiązał ze wskazówką Zaremby, by zaoferować swe usługi detektywistyczne synowi Luby Bajdykowej. Było to zresztą jedyne możliwe teraz zajęcie, ponieważ śledztwo w sprawie zamordowanej rudowłosej kobiety utknęło w miejscu z dwóch powodów – po pierwsze, w ostatnich dniach nie zgłoszono żadnego zaginięcia i nikt nie mógł zidentyfikować zmarłej, a po drugie – i profesor Kuryłowicz, i rabin Schatzker zwlekali przez kilka dni, każdy z innych powodów, z przetłumaczeniem nowego hebrajskiego zapisu, który w dniu morderstwa dotarł do Kocowskiego.
A zatem nic innego Popielskiemu nie pozostawało, jak udać się na ostry zakręt ulicy Sobińskiego, gdzie stała nowoczesna willa inżyniera naftowo-maszynowego Mikołaja Bajdyka Prywatny detektyw in spe umówił się telefonicznie na wizytę i zjawił się tam w pierwszą niedzielę maja, punktualnie o godzinie dziesiątej rano.
Inżynier Bajdyk spędził ostatnie piętnaście lat na polach naftowych Teksasu i przez te wszystkie lata wchodził w kontakt z tak zadziwiającymi personami – łowcami skarbów, poszukiwaczami złota, płatnymi mordercami, Indianami w pióropuszach i Murzynami grającymi na wszelkich instrumentach – że twarz Popielskiego, schowana pod dużym kapeluszem i ozdobiona wielkimi czarnymi okularami, żółto-niebieskimi sińcami oraz złamanym nosem, nie zrobiła na nim większego wrażenia. Inżynier, przepracowawszy wiele lat w brudzie ropociągów, ubierał się niedbale i pojęcie elegancji było mu najzupełniej obce, toteż nawet nie dostrzegł, iż ubiór jego gościa wygląda, jakby dopiero co wyszedł spod igły krawca.
Popielski, siedząc teraz w jego gabinecie, przypominał sobie passusy raportu medycznego na temat Luby Bajdykowej i doszedł do wniosku, iż niechlujne odzienie i w ogóle brudne otoczenie jest chyba charakterystyczną cechą tej rodziny, mimo że matkę i syna dzieliła finansowa przepaść. Nowiutki citroen stojący na podjeździe domu pokryty był tu i ówdzie stwardniałymi ptasimi odchodami. Willa, malowniczo położona wśród starych drzew i kwitnących krzewów, przepełniona była ciężkim zaduchem i zastarzałym brudem. Najwyraźniej nie zatrudniano tu służby, bo wszędzie leżały stosy starych butów, ubrań i talerzy. Niedalekie od prawdy było przypuszczenie Popielskiego, że dom ten, zamieszkiwany przez samotnego wdowca, ożywa dopiero nocą, kiedy to słychać piski szczurów, a zamiast dywanów podłogi pokrywają roje karakonów. Gospodarz ubrany był w poplamiony fartuch, spodnie o poszarpanych nogawkach, z których wystawały nitki, i w buty, które od dawna nadaremnie domagały się pasty. Na biurku piętrzyły się rysowane na kalce wykresy i matematyczne obliczenia.
Popielski z powodu złamania nosa oddychał ustami, co w jego mniemaniu nie było takie najgorsze, gdyż odcinało go od smrodu nie wietrzonego od dawna domu. Zakończył właśnie reklamowanie własnej, świeżo zarejestrowanej kancelarii detektywistycznej zapewnieniem, że zachował w policji dawne przyjaźnie, które mogą być mu nader pożyteczne przy dostępie do różnych informacyj, i położył na biurku świeżo wydrukowany bilet wizytowy z nadrukiem „E. Popielski, prywatne dochodzenia”. Inżynier w zamyśleniu zaczął się bawić grubą liną, która leżała na brzegu biurka. Patrzył w milczeniu na swego gościa i zawiązywał skomplikowane węzły marynarskie.
– Zna pan zatem raporty i jest w całej sprawie dobrze zorientowany… Muszę być jednak z panem szczery, panie Popielski – mruknął w końcu inżynier Bajdyk, a jego palec ku zgrozie rozmówcy wylądował na chwilę w zarośniętym włosami nozdrzu. – Nie wzbudza pan zaufania swoim wyglądem. Dostał pan ostatnio po makowie [40], co?
– W mojej pracy czasem tak się dzieje – odrzekł świeżo kreowany detektyw bez mrugnięcia okiem. – Jest pan ciekaw, jak wyglądają makowy tych, co mnie napadli?
– Zatrudnię pana. – Bajdyk uśmiechnął się lekko. – A wie pan czemu? Wcale nie dlatego, że wierzę, żeś pan tak nokautował, jak Kupka.
– Chętnie się dowiem. – Popielski zauważył, jak Bajdyk pod biurkiem jedną stopą zsuwa but z drugiej, a następnie przez dziurę w skarpetce rusza powoli paluchem.
– Bo Ameryka nauczyła mnie jednego… Że ktoś, kto się usamodzielnia, może być sto razy lepszy niż firma, w której dotąd pracował, bo musi stworzyć dla niej konkurencję… Czyli pan jako prywatny detektyw może być lepszy niż policja. – Przesunął po blacie pięć banknotów stuzłotowych, a potem postukał po nich palcem.
– Tak – Popielski z obrzydzeniem schował zwitek do kieszeni, przypomniawszy sobie, gdzie przed chwilą był palec inżyniera – ale najpierw muszę to i owo wiedzieć. Muszę pana zapytać nawet o sprawy osobiste. Wszystko może być ważne dla śledztwa.
– To ja chciałem coś panu powiedzieć. – Bajdyk zapalił cygaro. – Ale powoli… Pytaj pan najpierw! Ale tylko o to, czego pan nie wyczytałeś w aktach, bo nie mam czasu. Zaraz będzie w radio koncert życzeń, a ja lubię ładne melodie…
– Jak często widywał się pan z matką?
– Cztery razy w roku. Płaciłem jej co kwartał tysiąc złotych, żeby nie musiała odprawiać tych swoich guseł, a i tak to robiła.
– Przychodziła do pana po pieniądze?
– Broń Boże, jeszcze by mi całkiem dom zasmrodziła! Ja sam jeździłem do niej na Cerkiewną i osobiście wręczałem jej pieniądze. Poza tym ona się z domu wcale nie ruszała Była za gruba i chora.
Popielski rozglądał się po gabinecie i ledwie się powstrzymał od skomentowania wzmianki o matczynym brudzie. Inżynier Bajdyk chyba się zniecierpliwił, bo zzuł pod biurkiem drugi but i zaczął nerwowo uderzać stopami o podłogę, wzbijając niewielkie obłoki kurzu.
– Panie – rozpoczął zaczepnie – bo jeszcze pożałuję, że pana wynająłem. Pyta pan o to samo co gliniarze. Może pan zapyta, gdzie trzymała pieniądze, a może, czy miała wrogów! Panie, o to już pytali, a ja nie mam czasu na takie rozmówki! Nie zmuszaj mnie pan, abym żałował moich pieniędzy, panie!
Popielski miał dość tej arogancji nuworysza. Wstał, oparł pięści na biurku i spojrzał Bajdykowi prosto w oczy. Zobaczył przekrwione białka, źle ogolone policzki i włosy wyłażące z małżowin siwymi kłakami. Popielski miał naprawdę dość.
– Włóż meszty, spuchlaku – wysyczał – bo giry ci cuchną! Jestem oryginalny? To samo ci mówili policjanci?
Wyjął pieniądze z kieszeni i rzucił je na biurko. Potem odwrócił się i poszedł w stronę drzwi wyjściowych. Nacisnął klamkę.
– Moje nogi mogą śmierdzieć – usłyszał i cofnął dłoń z klejącej się klamki. – Ale pieniądz nie śmierdzi. Chcesz zarobić więcej? To posłuchaj, czego nie powiedziałem policji! Nie? To won!
Detektyw ujrzał w wyobraźni rozradowaną twarz Leokadii, gdy wręcza jej bukiet róż i pieniądze na pokrycie długów i na życie. Zobaczył Ritę, jak łakomie pochłania marcepany u Zalewskiego, oraz Wilhelma Zarembę, jak ze zdziwieniem otrzymuje zwrot pożyczki – sto złotych, które Popielski wydał na nowe ubranie. Dla kontrastu ujrzał też siebie samego, jak przelicza moniaki w knajpie przed zamówieniem herbaty, jak pokornie przeprasza uczniów za chwilową przerwę w korepetycjach i jak wlewa im dalej do tępych głów matematykę i łacinę.
– Ja tu rozdaję karty. – Bajdyk oparł łokcie na biurku, a jego wzrok Popielski czuł na swej twarzy jak nieznośny ucisk. – Wynająłem pana, ale to ja jestem szefem, ja kieruję tą całą historią. Jestem naczelnikiem prywatnego urzędu śledczego. Pan robi wszystko, co ja mówię, potem wszystko wyrzuca ze swego zakutego łba, a forsa, którą pan pogardliwie odrzucił, zostaje panu zwrócona razy dziesięć. Pięć tysięcy, Popielski! Tyle, ile kosztuje nowiutki citroen, tyle, ile zarabia miesięcznie Rydz-Śmigły. Chcesz być choć przez jeden miesiąc generałem, Popielski?
– Mam podobną fryzurę i to samo imię – powiedział detektyw, nie ruszając się spod drzwi.
– Jest jeden jedyny człowiek, dla którego moja matka wgra – moliłaby się na ten cholerny strych. – Bajdyk dokładnie zgasił cygaro w popielnicy, wysypując na blat biurka kilka niedopałków i stosik popiołu. – Dla którego wlazłaby pod ziemię albo przepłynęła Pełtew. To jakiś ubogi matematyk. Mówiła o nim „mój bidołacha” [41]. Przyszła kiedyś do niego, by zlecić mu sporządzenie wzoru, który by jej ułatwił znalezienie parametrów horoskopu, a on – zamiast zapłaty – wyciągał od niej informacje o jej klientach. Matka mówiła mu o nich wszystko. Na podstawie ich horoskopów, które mu dawała, matematycznie opisywał ich życie. O tym człowieku wiem jeszcze tylko to, że mieszka na Zadwórzańskiej.
Popielski skamieniał i zapalił papierosa drżącymi rękami. Zadwórzańska. Ulica zbrodni, ulica zdrady. Ulica zamordowanej rudowłosej i ulica wiarołomnej Renaty. Ulica kochanka lubiącego monstra takie jak Luba Bajdykowa. Automatycznie wypuścił dym przez połamany nos i cicho jęknął z bólu.
– Dlaczego pańska matka zrobiłaby dla niego wszystko? – zapytał.
– Bo był jej dupcyngierem [42], rozumiesz pan?
– Kim? – Popielski nie wierzył własnym uszom.
– Utrzymankiem – sapnął Bajdyk. – Kimś, kto się regularnie ślizgał na jej gównie. Wiem to nie od niej, ale od jej sąsiadów. Stara na pewno by mi o tym nie powiedziała albo by okłamała. Ona kłamała jak z nut…
– I dlatego nie powiedział pan o tym policji? – Popielski aż się wzdrygnął, słysząc te szpetne słowa. – Bo się pan wstydzi? Dlatego pan wynajął prywatnego detektywa, którego milczenie może pan kupić? Dobrze rozumuję?
– Nie. – Bajdyk wstał zza biurka. – To nie dlatego. Policja poszłaby za moją wskazówką, złapała tego człowieka i wsadziła go do Brygidek. Tak by było. A ty przyprowadzisz go do mnie. Ciemną nocą przywieziesz do mojego ogrodu. Ja z nim porozmawiam, a potem ci go oddam z powrotem. Żywego, ale trochę zmęczonego. Nie bój się, nie zabiję go. Tylko z nim porozmawiam. Zapytam, co takiego złego zrobiła mu moja stara, że ją ukatrupił. To dlatego nic nie powiedziałem policji. Co ty na to?
Popielski zbliżył się do biurka. Wśród kartek zapisanych matematycznymi obliczeniami leżał zwitek pięciuset złotych. Detektyw sięgnął po niego.
– Od kiedy to jest pan, inżynierze, na ty z generałem Wojska Polskiego?
POPIELSKI WYSZEDŁ Z WILLI BAJDYKA i przez moment rozglądał się po ulicy. Dawno nie był w tych okolicach i minęła chwila, zanim w końcu przypomniał sobie pewne przejście pomiędzy parkanami domostw. Po kilku minutach szybkiego marszu na skróty dotarł do żeńskiej szkoły na rogu Jabłonowskich i Wołoskiej, skąd już miał dwa kroki do przystanku tramwajowego. Od razu ujrzał tramwaj linii 11 nadjeżdżający od strony parku Stryjskiego i nieopatrznie zapomniawszy o wciąż bolącym nosie, lekko przyspieszył kroku. Wpadł do wagonu, ciężko dysząc Nie przejmował się jednak bólem nosa ani potem, który przy – kleił opatrunek do jego pleców. Nie zwracał uwagi na okrzyki dzieci w mundurkach pobliskiego zakładu wychowawczego, które tłumnie wypełniały wagon i jechały wraz z dwoma nauczycielami pewnie na dworzec, a stamtąd na niedzielną majówkę. Myślał tylko o matematyku mieszkającym na ulicy Zadwórzańskiej. Ulica ta należała do najdłuższych w mieście i liczyła – tak na wyczucie Popielskiego – ponad sto numerów domów z jednej i drugiej strony. Przypuszczenie, iż mógłby mieszkać blisko miejsca znalezienia zwłok rudowłosej, było mało prawdopodobne z uwagi na inteligencję, jaką okazał morderca, komentując swe zbrodnie hebrajskimi zapisami. Ponadto mogła pojawić się nieusuwalna przeszkoda natury proceduralnej. Człowiek określony przez zamordowaną mianem „bidołachy” mógł być u kogoś lokatorem, a ów wynajmujący mu pokój w obawie przed sankcjami podatkowymi mógł go wcale nie zameldować. Ponadto wiadomo, że księgi meldunkowe operują pojęciem zawodu, nie zaś wykształcenia, a kochanek Luby Bajdykowej wcale nie musiał pracować jako matematyk Mógł być przecież domokrążcą, który dla hecy odświeża sobie równania trygonometryczne. Można by go ostatecznie poszukać poprzez któregoś ze szpicli Zaremby, ale to wiązałoby się z koniecznością wyjawienia przyjacielowi nowego tropu w śledztwie. Tego zaś Popielski musiał uniknąć, ponieważ przekazanie tej informacji równałoby się przejęciu przez policję śledztwa i pozbawieniu siebie samego „generalskiego” honorarium. Poproszenie zaś Zaremby o dyskrecję było zbyt niebezpieczne dla przyjaciela i mogło oznaczać koniec jego policyjnej kariery, gdyby któryś z jego szpicli był nielojalny i doniósł Kocowskiemu. Przeczuwał ponadto, że Bajdyk płacąc tak ogromną sumę za znalezienie kochanka matki i za późniejsze milczenie detektywa, ma wobec tego pierwszego jakieś niecne zamiary – może chce się na nim zemścić, może zabić i zakopać w ogrodzie? Wówczas misja Popielskiego stałaby się niebezpieczna dla niego samego i oznaczałaby po prostu współudział w morderstwie. Wszystko to wyglądało nie najlepiej. Gorączkowo potrzebował współpracowników!
Westchnął ciężko i postanowił rozwiązać tę patową sytuację nazajutrz. Dzisiaj chciał się cieszyć godziwym zarobkiem. Wysiadł przy elektrowni i udał się w stronę mieszkania. Po drodze popatrzył z nostalgią w okna swojego dawnego gabinetu w gmachu Komendy Wojewódzkiej na rogu Leona Sapiehy i zbiegł szybko wzdłuż parku okalającego cytadelę w stronę poczty. W kwiaciarni „Flora” kupił bukiet czerwonych róż dla Leokadii, w pobliskiej cukierni na Sykstuskiej – czekoladę z orzechami dla Rity i paczkę dropsów dla służącej Hanny.
Pięć minut później obdarował swoje panie prezentami. Dystyngowana Leokadia przyjęła kwiaty i kopertę z pieniędzmi z łagodnym uśmiechem i olimpijskim spokojem, Rita zaś na widok czekolady skakała i wydawała okrzyki jak mały dzikus. Popielski wymienił marynarkę na wiśniową bonżurkę, usiadł wygodnie w zaciemnionym salonie w fotelu pod stojącym zegarem, zapalił papierosa i patrzył, jak kuzynka rozkłada równomiernie kwiaty w kryształowym wazonie, dosłownie przed chwilą skreślonym przez nią z listy przedmiotów do zastawienia. Podbiegła do niego córka i nadstawiła mu do pocałowania umazaną czekoladą buzię. „Suum cuiąue – pomyślał – daję każdemu swoje, czyli to, co mu się słusznie należy: Leokadii – szacunek i przywiązanie, Ricie – miłość ojcowską”.
Był senny, syty i zadowolony. Przymknął oczy. Z balkonu, spod grubej kotary dochodził lekki powiew. Słyszał szelest kart, którymi Leokadia układała pasjansa, i szmer kredki po brystolowej kartce, na której Rita wyrysowywała domy, pałace, góry i rzeki. Wszyscy siedzieli w jednym pokoju. Wszystkim było dobrze. Wszyscy mieli to, czego pragnęli.
Z drzemki wyrwał go telefon. Spojrzał pytająco na służącą Hannę, która stała w drzwiach do salonu ze słuchawką w dłoni.
– Ja si katulam du Herszosa pu cielęciny na sznycli – powiedziała, odłożyła słuchawkę na stolik telefoniczny i wyszła z mieszkania.
Popielski doskoczył do aparatu, zirytowany nieco na służącą, która nie dość, że nigdy nie informuje, kto dzwoni, to jeszcze naraża go na śmieszność, zdradzając przed obcymi codzienne sprawy domowe.
– A tu cię mam, Edziu – usłyszał rozweselony głos Zaremby. – A ładnie to tak w niedzielę chodzić do żydowskiego rzeźnika? A nie znasz to, bracie, powiedzenia „swój do swego”?
– A dajże spokój, Wilek. – Popielski uśmiechnął się. – „Swój do swego” to będzie dzisiaj wieczorem. Chcę ci oddać stówę, którą mi pożyczyłeś. Może tak dzisiaj w „Luwrze”? Dawno tam nie byłem.
– Aaa widzisz – głos Zaremby spoważniał. – Ja właśnie w tej sprawie… To znaczy nie w sprawie stówy, ale w sprawie spotkania. Dzwonię do ciebie z polecenia Kocowskiego. Mam przekład nowego zapisu hebrajskiego. Jest jakiś dziwny i mowa jest w nim wprost o zabijaniu…
– O dziewiątej w „Luwrze”?
– Się wie!
Popielski wrócił do pokoju i zasiadł znów w fotelu. Wyczuł, że w czasie jego nieobecności zmienił się nastrój w salonie. Wprawdzie Leokadia dalej układała pasjansa, ale czyniła to jakby głośniej, a Rita zapamiętale kolorowała brystol. „Czyżby się pokłóciły?” – pomyślał nieco podminowany.
– Ależ popędziłeś do tego aparatu! – odezwała się po niemiecku Leokadia. – A tu rozczarowanie, smutne rozczarowanie, nieprawdaż, Edwardzie?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– No bo to przecież nie była ona. – Kuzynka nie podniosła nawet wzroku znad kart. – To pan Zaremba, a nie twoja słodka Żydóweczka…
Rita już raz kiedyś słyszała z ust ciotki to ostatnie niemieckie określenie, a zatem wiedziała, o kim mowa. Zacisnęła usta i patrzyła na ojca nieruchomym spojrzeniem. Obie kobiety jego życia nie znosiły tej, która nawet nie zdążyła się w nim pojawić. Już być może chciała się tam rozejrzeć, kto wie – marzył – czy nie szukała tam miejsca dla siebie! A wtedy on rzucił się na nią jak na tanią dziwkę! Z natarczywością pchał łapy pod jej sukienkę! Dotknąwszy kawałka nagiego ciała nad pończochą, drżał rozpalony pożądaniem! Chciał odpłacić jej za to, że widziała poniżenie go przez Bekierskiego. Brać ją gwałtem, rwać za włosy, gdyby klęczała u jego stóp! Tak o tym roił. A potem przyszedł palący policzek i palący wstyd. On dostał, co mu się należało – sprawiedliwą lekcję pogardy – ale ona nie dostała nawet słowa przeprosin. „Suum cuique” – myślał teraz stary, poobijany satyr.
Nie podjąwszy dyskusji z Leokadią, zdusił niedopałek i wyszedł do przedpokoju. Starannie zamknął drzwi do salonu i usiadł przy konsolce z aparatem. Sięgnął po książkę telefoniczną, znalazł w niej, czego szukał, i wykręcił numer. Był spięty, choć wiedział, że głosu Renaty i tak nie usłyszy w słuchawce.
– Tu mówi Stratyn, rezydencja Józefa hrabiego Bekierskiego – usłyszał nieco teatralny ton.
– Dzień dobry – powiedział z lekkim drżeniem głosu. – Czy rozmawiam może z majordomusem, panem Stanisławem Wiąckiem?
– Tak, przy aparacie.
– Mówi Edward Popielski. To mnie pan zawiózł…
– Wiem, czym mogę służyć?
– Chciałbym rozmawiać z panną Sperling.
– Już tu nie pracuje.
W słuchawce zapadła cisza. Popielski usłyszał stuknięcie, a potem jakieś szmery, rozmowy, a nawet muzykę. Nie było sygnału przerwania połączenia. Czekał. Czuł, że wszystko go swędzi, że jakieś owady oblepiają jego ciało i włażą mu do wszystkich otworów w głowie. Znał dobrze to uczucie. Wściekła, swędząca niecierpliwość.
– Panna Sperling jest we Lwowie – po minucie usłyszał trzask w słuchawce i ściszony głos Wiącka. – Mieszka u panny Marianny Stoleckiej, adres…
– Zadwórzańska ile? – przerwał mu niecierpliwie Popielski.
– Nie żadna Zadwórzańska. Lindego 3. – Stary kamerdyner rozłączył się, dodawszy jeszcze: – Życzę powrotu do zdrowia.
Popielski odłożył słuchawkę. Żyły mu pulsowały na szyi. Mieszka gdzie indziej, na Lindego, a jeszcze gdzie indziej wtedy jechała! Na Zadwórzańską! Do gacha, do kochanka, aby mu się oddać, aby mu się, jak suka, nadstawić! Oparł się plecami o krzesło. Nie czuł bólu pleców, lecz spojrzenie Leokadii, nie widział Hanny, która z wesołym podśpiewywaniem wracała z cielęciną na sznycle, lecz smukłą postać kuzynki.
„Co za rozczarowanie – mówiły wielkie czarne oczy Leokadii. – Co za smutne rozczarowanie!”
Przycisnął mocniej plecy do krzesła. Teraz już poczuł. Ból omal go nie zamroczył. „Meum mihi, to mi się należy” – pomyślał. Każdemu to, co mu się należy.
RESTAURACJA „LOUVRE” MIEŚCIŁA SIĘ NA ROGU Kościuszki i Trzeciego Maja, w przepięknej kamienicy Rohatyna. Leżała blisko i domu Popielskiego, i ulicy Chorążczyzny, gdzie mieszkał Wilhelm Zaremba. To właśnie z powodu położenia przyjaciele najchętniej się tam spotykali – w dawnych czasach, kiedy Popielski nie musiał się jeszcze tak oszczędnie obchodzić z pieniędzmi. Teraz dawne czasy miały powrócić.
Siedzieli przy bocznym stoliku, który zawczasu telefonicznie zamówił Popielski, i spożywali faszerowane jaja na ciepło, pokryte chrupiącą panierką. Popijali je wódką czystą Pierre’a Smirnoffa. Wokół panował nastrojowy półmrok, który umożliwił Popielskiemu zdjęcie okularów. Obaj mieli sobie wiele do powiedzenia – Zaremba chciał przedstawić prostą relację z dotychczasowego dochodzenia, Popielski zaś poprosić przyjaciela 0 bardzo trudną i subtelną przysługę, o której dziś dokładnie 1 intensywnie myślał podczas popołudniowego spaceru z Ritą na Wysokim Zamku.
– Wiesz co, Edziu? – Zaremba strzyknął sobie do szklanki wody gazowej. – Ja zacznę, bo ty, jak powiadasz, masz do mnie dłuższą sprawę.
– Tak będzie najlepiej. – Popielski rozsmarował sobie językiem na podniebieniu farsz – wyczuwał w nim pietruszkę, koperek, grzyby, a nawet smalec, na którym przyrumieniano jajka.
– Wczoraj wieczorem Wiktor Żelazny zgłosił nam zaginięcie jednej ze swoich dziuniek [43]. – Zaremba nabił na widelec ostatnie jajko. – Rozpoznał ją. Lija Kochówna, lat dwadzieścia trzy, wyznania mojżeszowego, łowiła frajerów zawsze na korso… Luksusowa dziunia. Znaleziono ją prawie w miejscu pracy… – Tak, rzeczywiście niedaleko od Sapiehy. Oto wyniki autopsji. – Zaremba wyciągnął z teczki akta sprawy. – Uprzedzę twoje pytanie. Nie była chora wenerycznie. Morderca nie jest zatem higienistą zabijającym syfilityczne kobiety…
– Nazwijmy go raczej Hebraistą – Popielski rozlał ostatki wódki z małej karafki i uniósł ją tak, by dostrzegł to kelner – bo tylko to łączy te morderstwa poza płcią ofiar. Co więcej wiemy o Lii Kochównie?
– Urodziła się na Wagowej w biednej wielodzietnej rodzinie drobnego handlarza kwasem węglowym. Piętnaście lat później pojawiła się po raz pierwszy w naszej kronice. – Zaremba wystukał na kartonowej teczce z aktami jakiś rytm. – 2 marca 1922 roku aresztowano ją w tajnym komunistycznym lokalu, gdzie oddawała się działalności wywrotowej…
– Jakiej? – Popielski się zdumiał. – Dziwka od Żelaznego była komunistką?
– Wywrotowej, wywrotowej, dobrze usłyszałeś. – Zaremba zaśmiał się. – Wywróciła się na plecy i przyjmowała za kotarką towarzyszy Wyobraź sobie: jeden drukuje ulotki, a drugi pipczy [44]. W czasie przesłuchania powiedziała, cytuję – sięgnął po akta – „Umiliłam tak czas pięciu bolszewikom”.
– Wyszukany język jak na małą dziwkę.
– Wydano jej wtedy książeczkę zdrowia, powiadomiono rodziców i Izraelski Dom Wychowawczy, gdzie zresztą krótko mieszkała. Wystawiono jej tam nie najlepszą opinię: była pyskata, nieposłuszna i ubliżała innym wychowankom. Lija Kochówna zniknęła z obszaru naszych zainteresowań na cztery lata. Pojawiła się tam znów w związku ze sprawą obyczajową. Niejaka Stefania Korczyńska, zamieszkała przy stacji Podzamcze, wniosła skargę na sąsiada, stolarza Antoniego Frylicha. Z jego okna niosły się po nocach jęki rozkoszy i zakłócały sen mieszkańców. Posterunkowy z Balonowej udał się tam i zastał w mieszkaniu Frylicha dziewiętnastoletnią Liję Kochównę. Upomniał ją surowo, a na Frylicha nałożył mandat i tak się ta cała jęcząca sprawa zakończyła.
– Jęki rozkoszy? – powtórzył Popielski w zamyśleniu.
Przy stoliku zjawił się kelner z nową dwustugramową karafką wódki oraz wazą zupy rakowej i pasztecikami w zaparzanym cieście. Rozstawił talerze przed mężczyznami i wręczył im nakrochmalone serwety. Kiedy je zawiązywali pod szyjami, nalał im z wazy solidne chochle zupy, po czym zaczerpnął łyżką śmietany i rozjaśnił nią różową toń.
– Zjedzmy najpierw – zaproponował Popielski – bo jeszcze poplamię zupą ekspertyzę.
– Smacznego! – powiedział kelner i oddalił się tanecznym krokiem.
Popielski rozgryzł gorące ciasto i jego usta napełnił miękki móżdżek cielęcy. Odrobina zupy nadała tej kombinacji delikatny słonawy posmak. Zamknął oczy. Od dwóch lat nie jadł niczego, co by dorównywało temu specjałowi.
Zaremba nalał po kieliszku.
– Twoje zdrowie, Edziu! Szybkiego gojenia ran!
– Dziękuję, bracie!
Popielski po wódce pochłonął ostatni pasztecik, a Zaremba wypił trochę wody gazowej.
– Czytaj tę ekspertyzę, a ja muszę do pana Edzia. – Wilhelm wstał i poszedł w stronę baru.
Tylko temu jedynemu człowiekowi Popielski wybaczał zwrot, który we Lwowie oznaczał udanie się do ubikacji. Wyjął ekspertyzę profesora Kuryłowicza i rabina Schatzkera. Obaj identycznie przetłumaczyli zapis hebrajski znaleziony przy zwłokach Lii Kochówny. Obaj uczeni zwrócili uwagę na ostatnie słowo w tym zapisie: wyraz
Iwjtn, a po włączeniu weń samogłosek liwjatan, „wąż”, uległ późniejszej deformacji i zaczął w tradycji żydowskiej i chrześcijańskiej oznaczać jakiegoś potwora, skąd już tylko mały krok do znaczenia „szatan”. Toteż w obu zapisach hebrajskich, znalezionych przy zwłokach jednej i drugiej kobiety – konkludowali naukowcy – występują jakieś określenia diabła. Na tym kończyły się ustalenia rabina Schatzkera, natomiast profesor Jerzy Kuryłowicz dodawał, iż do napisania drugiego komunikatu potrzebna jest lepsza znajomość hebrajskiego niż w pierwszym wypadku, który jest „słownikową wyliczanką”.
Ku ich stolikowi walcował kelner z tacą, poprzedzany przez Zarembę. Przed Edwardem pojawił się talerz z ozorami na szaro i z papką z groszku zielonego i kartofli, przed Wilhelmem – klops z kaszą hreczaną obłożony buraczkami. Kelner nalał panom po kieliszku i z pytającym wzrokiem uniósł drugą już opróżnioną karafkę. Obaj kiwnęli głowami, uprzedziwszy jego pytanie. Kelner odszedł w stronę baru, a oni stuknęli się kieliszkami i wypili.
Tłumaczenie brzmiało:
Zmrożona wódka łagodnie spłynęła po przełyku Popielskiego, a jej ostry smak natychmiast się rozpłynął wśród aromatów, którymi był nasączony peklowany ozór. Poczuł w nosie lekką woń korzeni i cytryny. Od dwóch lat nie jadł takiej kolacji. Musiał się nią nacieszyć, bo mogły znowu wrócić chude dni. Dzisiaj po południu w czasie spaceru z Ritą, kiedy stał z dzieckiem na kopcu Unii Lubelskiej i patrzył na ukochane miasto, podjął ważną i trudną decyzję, która może przerwać jego dobrą passę finansową.
– Posłuchaj, Wilek – zaczął – mam do ciebie bardzo poważną sprawę.
– Pewnie ci chodzi o sekty satanistyczne. – Zaremba spojrzał na niego znad talerza z klopsem. – Nie ma takich we Lwowie…
– Nie, nie o to…
– O dywagacje tych profesorów?
– Nie, tym się zajmę dziś w nocy. – Popielski nabił na widelec ostatni kawałek ozora i ułożył na nim pryzmę groszkowo-kartoflanego piure. – Posiedzę nad tym w nocy, bo mam pewną myśl… Ale nie o tym chciałem…
– No to powiedz, bracie, co to za pilna sprawa.
– Powiem, tylko mi nie przerywaj, chłopie, bo oszaleję tu z tobą. – Uśmiechnął się, lecz nagle spoważniał i nalał do kieliszków. – Proszę cię, żebyś powiedział coś Grabowskiemu. Z pominięciem Kocowskiego. Jeśli odmówisz, nie będę miał do ciebie żalu.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, czego ode mnie żądasz? – Zaremba przełknął ostatni kęs i zapalił papierosa. – Żebym rozmawiał z komendantem wojewódzkim, nie wspominając o tym mojemu bezpośredniemu zwierzchnikowi!
– Muszę być wobec ciebie całkiem szczery. – Popielski stuknął swym kieliszkiem kieliszek Zaremby i łyknął, odchyliwszy gwałtownie głowę do tyłu. – Jako prywatny detektyw dostałem od syna zamordowanej wróżki inżyniera Bajdyka bardzo intratne zlecenie. Gruba forsa, a do tego pewny trop, którego inżynier nie zdradził policji, nie chcąc kalać pamięci matki. Bajdyk dał mi tę wskazówkę śledczą, pod warunkiem że oddam mordercę w jego ręce. Ale ja tak nie uczynię. Złamię umowę i oddam mordercę policji. Wyrzeknę się ogromnego honorarium. Uczynię to jednak tylko wtedy, gdy Grabowski przyjmie mnie z powrotem do pracy. Chcę, żebyś powiedział mu coś takiego: Panie komendancie, prywatny detektyw Popielski ma trop, po którym na pewno dojdzie do Hebraisty. Może zrobić to sam, a może we współpracy z policją. W pierwszym wypadku zaprowadzi skutego kajdankami Hebraistę do redakcji „Wieku Nowego” i ogłosi, że samodzielnie złapał seryjnego mordercę. W drugim wypadku odda go po cichu policji i zostanie z powrotem zatrudniony. Tylko tyle i aż tyle chcę od ciebie. Masz prawo odmówić, a ja nie będę się gniewał. Dopóki jednak nie będę miał zgody starego, będę musiał działać sam i moje śledztwo będzie bardzo powolne…
– I będą kolejne ofiary. Wiesz, jaką bierzesz na siebie odpowiedzialność?
– Wiem.
– A wiesz, jaką mnie przy okazji obarczasz odpowiedzialnością?! – warknął zirytowany Zaremba.
– Naprawdę, nie pogniewam się na ciebie, Wilek – Popielski rozlał do końca trzecią dwustugramową karafkę – jeśli o wszystkim powiesz Kocowskiemu i jego nią obarczysz. Tyle że ta kanalia z nienawiści do mnie nie powie nic staremu. A Hebraista będzie nadal zabijać i wysyłać kolejne obłąkane liściki.
– Jutro stary obchodzi imieniny. – Zaremba się uspokoił. – W auli komendy będzie poczęstunek. Kieliszek wódki, kawałek studzininy [45], andruty i herbatka na deser, jak zwykle. Wtedy będzie łatwo dostępny i przystępny na różne prośby.
– Jak to jutro? Przecież Czesława jest w czerwcu!
– On celebruje wyłącznie swoje drugie imię. A Paulina wypada dzisiaj, w niedzielę, toteż urzędowe świętowanie odbędzie się jutro.
– A rzeczywiście, przecież to imieniny mojego ojca. – Popielski uniósł kieliszek – Dziękuję ci, Wiluś! No to wypijmy i zamówmy ostatnią karafkę, bo ten ober pomyśli, żeśmy jakieś frunie [46], a nie charakterniaki ze Stanisławowa!
Dwa kwadranse później wyszli z restauracji. Obaj mieli w sobie po cztery setki wódki. Ta ilość znacznie większe wrażenie zrobiła na Zarembie niż na Popielskim. Toteż ten uparł się, że odprowadzi nieco pijanego Wilhelma do domu, i to koniecznie przez ulicę Lindego.
Kiedy już tam dotarli, Popielski przystanął pod bramą numer 3. Okna nowoczesnej kamienicy z małymi balkonami były pouchylane. Nie musiał długo nasłuchiwać. Z otwartego okna na pierwszym piętrze dobiegały kobiece jęki i okrzyki.
– Ależ tam fest szpicuje [47] jakiś gościuniu! – Zaremba roześmiał się.
Jego przyjacielowi wcale nie było do śmiechu.
POPIELSKI NIE ANALIZOWAŁ TEJ NOCY HEBRAJSKICH ZAPISÓW, jak to zapowiedział Zarembie. Po powrocie do domu zasnął mocnym, poalkoholowym snem, niwecząc tym samym nie tylko swe plany dochodzeniowe, ale również wyznaczony przez epilepsia photogenica codzienny rytm, zgodnie z którym w sen zapadał o świcie, a działał popołudniami i nocami.
Oczy otworzył o szóstej rano i natychmiast ciepło pomyślał 0 kuzynce i o służącej. Powodem tego przypływu wdzięczności był kryształowy dzban napełniony gazową wodą, w której pływały plastry cytryny i liście mięty. To na pewno Hanna postawiła go koło łóżka na polecenie troskliwej Leokadii.
Przytknął naczynie do ust i wypił prawie połowę. Potarł palcami czoło. Kac objawiał się jedynie lekkim uciskiem pod czaszką, nikotynowym posmakiem w ustach oraz piaskiem niewyspania w oczach.
Wstał, na piżamę włożył bonżurkę i udał się do łazienki, pozdrawiając Hannę, która właśnie wróciła z porannych zakupów 1 przy śpiewie godzinek przygotowywała w kuchni śniadanie. Po ostrożnym goleniu i ablucjach wklepał lekko wodę kolońską i krem w policzki, wrócił do swojego pokoju, a tam służąca przy – kleiła mu plastrami do pleców nowy opatrunek. Włożył świeżo wyprasowaną białą koszulę i nowy, jasnoszary garnitur w cienkie i szeroko od siebie oddalone czarne paski. Jednolity krawat w kolorze wina harmonizował dobrze z resztą garderoby.
Wszedł do pokoju Rity i spojrzał na śpiącą córkę. Leżała zarumieniona w skrętach czarnych loków, obejmując lalkę w huculskim ubranku. Ogarnęła go wielka czułość i pocałował dziecko w kark za uchem. Poczuł ciepło śpiącego ciała i zapach krochmalu unoszący się z czystej pościeli. Rita otworzyła oczy i uśmiechnęła się do ojca. – Wstawaj, śpiochu – szepnął. – Dzisiaj tatuś odprowadzi cię do szkoły.
Wyszedł z pokoju Rity, wpuszczając tam służącą, która już wypowiadała swoją nieśmiertelną pobudkową kwestię: „A ja leniuszka za uszko, wstawaj leniuszku, śmierdziuszku”. Usiadł w salonie ze „Słowem Polskim” i z wysoką szklanką cytrynowo – miętowej wody gazowej. Papierosa nie zapalił, by nie drażnić Leokadii, która gniewała się bardzo za nikotynizowanie pustego żołądka. Zdążył przeczytać już artykuł o aresztowaniu Mahatmy Gandhiego oraz – co go szczególnie zainteresowało – o pierwszym meczu bejsbolowym, który w Ameryce rozegrano nocą przy sztucznym świetle, kiedy Rita, ubrana w granatowy mundurek z marynarskim kołnierzem, usiadła w jadalni i zawołała go do stołu. Zjedli śniadanie tylko we dwoje, ponieważ Leokadia jeszcze spała.
Na stole pojawiły się talerze uwielbianej przez Ritę kaszki krakowskiej, czyli zapiekanej kaszki z rodzynkami i migdałami w syropie malinowym. Na środku Hanna ustawiła koszyk z bułkami i przykrywaną salaterkę z serdelkami. Ojciec i córka zjedli to wszystko z wielkim apetytem, a kolejność potraw była uświęcona rodzinną tradycją: najpierw słodkości, potem potrawy pożywne.
Po chwili pięli się w górę ulicą Kraszewskiego, wzdłuż Ogrodu Jezuickiego. Rita trzymała mocno ojca za rękę i jak zwykle dopytywała się o znaczenie dziwnego symbolu na sygnecie. On niósł jej tornister i jak zawsze żartował, mówiąc, że ten magiczny znak jest ostrzeżeniem dla niegrzecznych dziewczynek Popielski był tego poranka tak szczęśliwy, że nawet do głowy mu nie przyszło, że bardzo ryzykuje, wystawiając się już drugi dzień na działanie promieni słonecznych. Chodzenie po słońcu w ciemnych okularach, jak twierdzili medycy, miało być doraźnym zabezpieczeniem, nie zaś codziennym zwyczajem. Nawet o tym nie pomyślał, podobnie jak o śledztwie, o tajnej misji Zaremby, a nawet o Renacie Sperling.
Te wszystkie zgryzoty jednak powróciły, gdy odprowadził córkę do żeńskiej szkoły powszechnej św. Marii Magdaleny Ucałował dziecko, oddając mu tornister wraz z torebką z piernikami juraszkami, które rano kupiła Hanna.
W drodze powrotnej przechodził w nieodpowiednim miejscu przez ulicę Sapiehy i omal nie potrąciła go limuzyna, na której tylnym siedzeniu rozpierał się komendant wojewódzki inspektor Czesław Paulin Grabowski. W jednej dłoni trzymał papierosa, w drugiej duży bukiet czerwonych goździków. Odprowadził Popielskiego srogim wzrokiem, a nawet coś na jego temat powiedział szoferowi.
Popielski, unikając połajanek, szybko przebiegł na drugą stronę ulicy i stanął przed kościołem pod wezwaniem identycznym jak szkoła Rity. Wypadek, który omal go nie dotknął i który sam na siebie byłby sprowadził, zburzył mu miły nastrój poranka. Miał on jednak bardzo ważne znaczenie – zaktywizował go do działania. Limuzyna naczelnika przypomniała mu bowiem o śledztwie i o zaniedbaniu analizy hebrajskich zapisów. Imieninowe kwiaty w dłoni inspektora mówiły mu natomiast, że teraz jest coś ważniejszego od śledztwa.
Przeprosić Renatę! „Chociaż ją w nocy na Lindego stukał jakiś młody żigolo – myślał z goryczą – to i tak należą się jej przeprosiny za moje haniebne zachowanie u Gutmana”.
U pani Bodnarowej na początku ulicy Sapiehy kupił bukiet czerwonych róż i zbiegał z nim z góry ulicą Kopernika, szybko, lecz ostrożnie, pilnie zważając, aby jasnobrązowym cieniowanym trzewikiem nie zawadzić o jakąś nierówność chodnika. Po chwili stał przed bramą, znad której dochodziły wczoraj w nocy jęki rozkoszy.
– A panna Marianna Stolecka to pod jakim numerem u pana mieszka? – zapytał stróża.
Kamieniczny funkcjonariusz przestał zamiatać chodnik i patrzył nieufnie na pokiereszowanego przybysza.
– Długu już ni pomieszka, jak si bendzi tak pruwadzić – odpowiedział stróż. – Ali na razi to mieszka pud trójku.
Popielskiego olśniło. Uwagi stróża o nieskromnych obyczajach lokatorki spod trójki podsunęły mu myśl, że okrzyków rozkoszy, które słyszał wczorajszej nocy, wcale nie musiała wydawać Renata Sperling, lecz jej koleżanka, właśnie panna Stolecka! A zatem niesłusznie posądzał swoją dawną uczennicę! Uśmiechnął się, dwudziestoma groszami natychmiast poprawił humor naburmuszonego stróża i przychylnie go do siebie nastawił, po czym wbiegł po schodach, wesoło pogwizdując.
Ale zmienność nastrojów nie opuszczała go tego poranka. Na półpiętrze poczuł, że nie może oddychać. Jego płuca zamarły, jakby nagle skute lodem. „Jeśli jej koleżanka wczoraj się puszczała – myślał – to gdzie ona w tym czasie była? Gdzieś indziej. U jakiegoś gacha! Albo tutaj wraz z przyjaciółką uprawiała ménage å trois <strong>[48]</strong>!”
Z trudem odetchnął i stanął pod drzwiami mieszkania numer 3. Zastukał w zieloną szybkę obramowaną z trzech boków metalowymi secesyjnymi kłosami.
– Zakochałeś się czy co, do cholery? – powiedział do siebie, ciężko sapiąc. – A co jest złego w ménage å trois? Chyba tylko to, że ciebie wczoraj tam nie było!
Ostatnie pytania i osobliwą odpowiedź usłyszała Renata Sperling, która stała w drzwiach mieszkania wyraźnie zmieszana i zaniepokojona.
– Dzień dobry, panno Renato – odezwał się, wyciągając w jej stronę bukiet róż. – Przepraszam panią za moje zachowanie u Gutmana. Byłem pijany, miałem gorączkę, a ponadto… nic mnie usprawiedliwia… Chyba tylko chwilowy obłęd, w jaki popadłem…
Renata stała w drzwiach, a ręce opuściła wzdłuż wąskich bioder. Miała na sobie jasną sukienkę. Jej przód ozdabiały czarne romby, a szyję i talię dziewczyny duże szare kokardy. Nie odzywała się i nie patrzyła na swego gościa. Nie zamknęła mu jednak drzwi przed nosem. Najwyraźniej dawała mu jakiś cień nadziei.
– Proszę, niechże pani tylko przyjmie te kwiaty, a ja wtedy odejdę spokojny. – Starał się tę szansę wykorzystać i od razu uderzył w melodramatyczny ton. – Smutny, tak, zrozpaczony, tak, ale spokojny. Ogarnie mnie martwy, beznadziejny spokój. To lepsze od gorączki, która mnie przy pani ogarnia…
– Wszystku w purządku u panny? – zapytał stróż, który stał na półpiętrze i przysłuchiwał się każdemu słowu.
– Tak, panie Dudek, w jak najlepszym. – Zza ramienia Renaty wychyliła się szczupła i wysoka blondynka. – No, niechże pan wejdzie! – rzuciła do Popielskiego zniecierpliwiona. – Bo drzwi otwarte i muchy lecą.
Edward nie wiedział, komu ma być bardziej wdzięczny – ciekawskiemu stróżowi czy bezpośredniej pannie, która, jak się domyślił, była Marianną Stolecką. Tej nie zdążył jednak podziękować, ponieważ, stukając pantoflami, wyszła na balkon.
– Proszę do naszego pokoju – powiedziała Renata i odwróciła się na pięcie.
Znalazł się w małym pokoiku, którego okna wychodziły na ulicę, a więc tam gdzie wczoraj słyszał odgłosy erotycznej ekstazy. W pomieszczeniu stały dwa łóżka żelazne, dwa parawany i miska na mosiężnym rzeźbionym stojaku. Za parawanami wisiały na ścianie uchwyty obwieszone sukienkami, bluzkami i spódnicami. „Brak tylko pończoch i biustonoszy, a byłoby jak w burdelu – pomyślał Popielski. – Za tymi parawanami pewnie się podmywają. A potem złączają łóżka i robią ménage å trois”.
Oparł się plecami o ścianę. Dotkliwy ból, który sam sobie zadał, pomógł mu odrzucić tę podłą, ale i fascynującą jednocześnie myśl. Obydwoje stali, ponieważ jedynym miejscem, gdzie mogliby usiąść, było łóżko. Popielskiemu aż się gorąco zrobiło na myśl o takiej poufałości.
– Przyjmie pani kwiaty ode mnie?
– Tak. – Wzięła bukiet i położyła go na stoliku stojącym pomiędzy łóżkami. – Nie jestem pamiętliwa. Ale proszę mnie już więcej nie nachodzić! Właścicielka mieszkania pani Zimorowiczowa nie pozwala nam przyjmować wizyt mężczyzn…
„Wczoraj nie było zatem właścicielki – pomyślał – a może była? A w takim razie to… Czyżby wczoraj one obie, same ze sobą?! Ménage å deux <strong>[49]</strong>?”
– Muszę się jeszcze z panią widzieć – powiedział zachrypniętym głosem. – To bardzo, bardzo ważne…
– Jest pan zuchwały! – Uśmiechnęła się kokieteryjnie panna Sperling. – Najpierw pan prosi o jedną przysługę, o wybaczenie, a zaraz o drugą…
– Niechże mi pani nie odbiera nadziei! – poprosił wystudiowanym, łagodnym basem.
– Nadziei na co? – Renata spoważniała. – Czy pan sobie zbyt dużo nie wyobraża, drogi panie?
– Nadziei na to, by stać się lepszym. – Był przygotowany na to pytanie. – Dzięki pani. Po ostatnim spotkaniu z panią czułem się jak podlec. Jak człowiek ciężko chory moralnie. Dzisiaj mnie pani częściowo uleczyła, a ja pragnę być zdrów całkowicie! Najskuteczniejsze medicamentum jest w pani pięknych dłoniach!
– A jakiż to niby cudowny lek?
– Zgodzi się pani przyjąć moje zaproszenie do „Luwru”? To pierwszorzędna restauracja, niedaleko od pani domu, wszystkiego pięć minut drogi – mówił szybko. – Zjemy kolację, porozmawiamy, a potem odprowadzę panią do domu. O zbyt wiele proszę?
– Sama nie wiem… – zawahała się.
– Czy to znaczy „tak”? Czy moją prośbę pani spełni?
– Niech pan zgadnie!
– Przyjdę po panią!
– Nie, pani Zimorowiczowa nie może pana widzieć!
– Dziś o ósmej w „Luwrze”?
– Już panu powiedziałam – niechże pan zgadnie! A teraz proszę już iść!
– Lubię zgadywanki i dobrze rozwiązuję łamigłówki. – Popielski uniósł do ust smukłą dłoń, która najpierw stawiała opór, a potem stała się rozkosznie bezwładna. – Jestem pewien, że dobrze zgadłem! „Louvre”. Do zobaczenia w Paryżu dziś wieczorem, panno Renato!
Zbiegł po schodach lekko jak młodzieniec. W otwartej bramie siedział stróż i drzemał w majowym słońcu. Kiedy Popielski przy nim stanął, ocknął się.
– Zapali pan? – Popielski wyciągnął w stronę stróża papierośnicę z ulubionymi egipskimi.
Ten wyjął dwa papierosy, jednego włożył do ust, drugiego za ucho.
– Co, to dla brata w wojsku, panie Dudek? – zapytał Popielski, zaciągnąwszy się z upodobaniem.
– Tak, cóś si ostatniu chłopaczyna fest ruzpalił!
– Niech pan mi coś powie, drogi panie Dudek. – Edward wyjął kolejne dwadzieścia groszy z pugilaresu. – Wczoraj o jedenastej wieczór to pani Zimorowiczowa była w domu czy nie?
– Nie było jej. – Stróż sięgnął po pieniądze. – Wyjechała do domku letniegu do Brzuchowic, a wraca dzisiaj!
– A obie panny były? – Popielski miał szybszy refleks i nie dał monety stróżowi.
– Cóś pan taki szwytki [50]! – Dudek patrzył łakomie na monetę. – To więcyj kosztuji!
– To wszystko i tak za dużo mnie kosztuje. – Popielski poprawił ciemne okulary, schował monetę do kieszeni i ruszył w stronę zalanej słońcem ulicy.
– Czekaj pan! Ali szwytki gościuniu! – Stróż podbiegł do wychodzącego i szepnął mu do ucha: – Czarnej bini [51] nie byłu, a u panny Stoleckij ta był cału noc pan inżynier.
– Co to za inżynier? – W Popielskim obudził się policjant. – Zna go pan?
– Ta nazwiska to ja ganc zapomniał!
– A to panu przypomni? – W wypielęgnowanych palcach Popielskiego zabłysła znów moneta dwudziestogroszowa.
– Ten cwancygier** całkim mi wszystku przypomniał. – Dudek schował monetę. – Inżynier hrabia Bekierski! Ma wielki majątyk, ali gdzie, ta nie wim.
Popielskiego zalała nienawiść tak gwałtowna, że nagle ujrzał właściciela majątku Stratyn leżącego we krwi i w rzygowinach na posadzce tej kamienicy. Podał rękę stróżowi. Musiał go mieć po swojej stronie, kiedy Bekierskiemu – prędzej czy później – stanie się coś złego w tej bramie na Lindego. A potem już o tym nie myślał. Całą jego uwagę zaprzątało pojęcie ménage å deux – ze sobą i z Renatą w rolach głównych.
Kiedy wszedł do mieszkania, jego nastrój zmienił się po raz kolejny tego poranka. Leokadia oznajmiła, iż był telefon od sekretarza samego komendanta wojewódzkiego. Inspektor Czesław Paulin Grabowski życzył sobie widzieć Popielskiego dzisiaj o szóstej w swoim gabinecie.
DO GODZINY AUDIENCJI WYZNACZONEJ POPIELSKIEMU przez komendanta pozostawało jeszcze bardzo dużo czasu. Prawie cały dzień. Dwie godziny snu wystarczyłyby, aby przespać najostrzejsze światło południa i zregenerować siły naruszone przez wczorajszy alkohol. Było mu akurat tylko tyle potrzebne, by wypocząć po zdarzeniach poranka, które targały jego uczuciami w sposób zmienny i nieprzewidywalny.
Popielski zasunął zasłony w gabinecie, na głowę włożył haftowaną szlafmycę i wszedł pod kołdrę. Zamknął oczy i czekał na ten moment, kiedy myśli przestają brzęczeć po głowie i przekształcają się w szereg obrazów – łagodnych, obojętnych i sennych. Gdy takie obrazy się nie pojawiały, zwykle sam je wywoływał: przed jego oczami rozlewały się szerokie stepy Ukrainy i wielkie szumiące rzeki. Te wizje były ostatnią rozpaczliwą próbą wezwania Morfeusza. Po nich nadchodził albo sen, albo sucha, zgrzytająca różnorodnością dźwięków, znienawidzona bezsenność.
Teraz myśli odmawiały mu posłuszeństwa i nie był w stanie roić o wodach i trawach zielonej Ukrainy. Zamiast tego pobudzona pamięć podsyłała mu na zmianę – już to łagodny owal oblicza Renaty Sperling rozjaśnionego wielkimi zielonymi oczami, już to zacięte usta i grubo ciosane szczęki inspektora Czesława Paulina Grabowskiego. I jedna, i druga wizja powodowała silne podniecenie – choć całkiem różnego rodzaju. I jedna, i druga wywoływała wyrzuty sumienia – Renata ostrzegała: „Festina lente!” <strong>[52]</strong>, komendant krzyczał: „Ja mam pana przyjąć na powrót do pracy, a pan mi tu przychodzi i nie wie nic o tych zapisach Hebraisty!”. Popielski odrzucił gwałtownie kołdrę, wstał i usiadł ciężko za biurkiem. Zapalił lampę, sprawdził, czy zasłony szczelnie zakrywają okno, a potem przystąpił do pracy. Rozłożył na zielonej skórze blatu kartki z hebrajskimi zapisami i długo na nie patrzył. Potem otwarł słownik hebrajski i wynotował wszystkie miejsca w Starym Testamencie, w których występują użyte w zapisach wyrazy. Ze swojej wielkiej czterodrzwiowej biblioteki, ozdobionej z obu stron postaciami żniwiarzy, wyjął teraz cztery egzemplarze Biblii, w czterech wersjach językowych – polskiej, hebrajskiej, greckiej i łacińskiej.
Wydawało mu się, że zapisy mordercy są przypadkowe, byle jakie, płaskie i po prostu głupie. Czuł, że imitują one tylko jakąś głęboką okultystyczną treść. Dlatego postanowił im się przyjrzeć w innych kontekstach, zrozumieć je dogłębnie i etymologicznie. Wiecznym piórem Waterman przepisywał w czterech językach miejsca biblijne na małe kartoniki, tam podkreślał wyrazy występujące w komunikatach mordercy i usiłował się dogrzebać do ich pierwotnych znaczeń. Potem porównywał te znaczenia w czterech wersjach językowych i czuł coraz większe podniecenie twórcze. Wciągały go nie tyle jakieś mgliste wyobrażenia celu pracy, ile sama praca. Ekscytowało go własne równe pismo, cieszyły podkreślenia czerwonym atramentem różnic znaczeniowych, zgrzyt stalówki na papierze, a nawet zapach otwartej biblioteki. Nie zauważył, kiedy minęło południe, ledwo zarejestrował przyjście Rity ze szkoły i jej pocałunek wyciśnięty na ojcowskim policzku, prawie że nie poczuł smaku obiadu, który mu przyniesiono do gabinetu. Dopiero koło trzeciej opadł z sił. Oparł się bezwładnie o obrotowy fotel, nogi wyciągnął prosto przed siebie i patrzył na swoje notatki ze wzrastającą irytacją. „No tak – myślał – tym właśnie obdarzę dzisiaj inspektora Grabowskiego. Rozważaniami naukowymi. Powiem mu, że hebrajski wyraz»jutrzenka«jest spokrewniony z wyrazem»zaczarować«! Ależ się stary ucieszy! Ależ mnie uhonoruje! On tylko spojrzy na mnie i powie słodko:»Co to za uczony wykład, panie! Pan powinieneś być profesorem na uniwersytecie, ale tam, jak słyszałem, nie bardzo pana chcą«. Spojrzy na listę swych pracowników i doda:»A my, o ile się nie mylę, nie mamy etatu dla żadnego profesora«„.
Popielski wstał od biurka, zapalił papierosa i zrzucił szlafmycę. Musiał zająć się przez chwilę czymś innym, aby rozwiać obraz rozsierdzonego komendanta Grabowskiego.
Na najniższej półce biblioteki stały oprawione roczniki „Deutsche Schachzeitung”, którą kiedyś abonował. Wyjął pierwszy lepszy rocznik i zaczął przerzucać kartki. W dziale „Ciekawostki” natrafił na zabawną opowiastkę o szyfrowaniu wiadomości ruchem konika szachowego. Otóż pewna bardzo zamożna i nieszczęśliwie zakochana panna przesyłała swemu ubogiemu adoratorowi listy z pozornie głupimi i bezsensownymi zdaniami. Adresat, pozbawiony przez rodziców ukochanej nadziei na ożenek, wiedział, że punktem wyjścia jest litera znajdująca się w prawym górnym rogu listu. Wyszedłszy od tej litery ruchem konika szachowego, odczytywał tajne przesłania i wyznania. Ojciec panny, zapalony szachista, odkrył któregoś dnia te szyfry i doszedł do wniosku, że jego córka, odznaczając się tak wielką mądrością, nie mogła się pomylić w wyborze przyszłego męża. Zgodził się zatem na ożenek, a cała historia zakończyła się happy endem.
Popielski w trakcie lektury tego opowiadania zesztywniał w nagłym skupieniu. Bezsens idiotycznych zdań zapisywanych przez szachistkę był tylko pozorny, a ich właściwa treść ukrywała się pod kodem znanym tylko zakochanym. A może pod bełkotem zapisów Hebraisty coś się skrywa? Może należy czytać te zdania, skacząc po składających się na nie literach? Może coś znaczy na przykład co trzecia hebrajska litera? A może co czwarta? Tylko ile liter powinien wynosić ten skok? Bez tej informacji mogę tak sobie skakać do końca życia – pomyślał – zwłaszcza jeśli długość skoku nie jest żadną stałą! Może najpierw należy przeskoczyć dwie litery, a potem pięć? A co jeśli liczby skoku tworzą jakiś ciąg?
Wstał i zaczął krążyć po pokoju z papierosem w ustach. Jeśli jeden i drugi zapis są zaszyfrowane na tej samej zasadzie, to musi znaleźć w nich coś wspólnego. Usiadł nad kartkami i czytał jeszcze raz polski przekład obu fragmentów.
Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć dla syna jutrzenki (Lucyfera) nie są piętnem i nie są złem.
Słońce się ukryło, [był] lament człowieka, bóg zamordowany i stało się święto dla podniebienia sępa i lewiatana.
Oczywiście, że wspólny dla obu zapisów był motyw diabła – nazwanego raz synem jutrzenki, czyli Lucyferem, a raz lewiatanem. To może być właściwy trop liczbowy! Przecież w całej tradycji chrześcijańskiej liczbą szatana jest 666! Może zatem należy odliczać co szóstą literę każdego zapisu? A może skakać sześćdziesiąt sześć razy, a nawet sześćset sześćdziesiąt sześć?
Popielski zaczął sprawdzać najprostszą hipotezę. Z pierwszego zapisu hebrajskiego pokolorował i wypisał co szóstą literę
To samo uczynił z drugim tekstem:
Otrzymał dwa sześcioliterowe wyrazy:
Rzucił się gorączkowo na słownik hebrajsko-niemiecki Geseniusa i na gramatykę tegoż autora. Nie znalazł tam żadnego wyrazu ani nie utworzył żadnej formy, która by odpowiadała hipotetycznym wyrazom złożonym z oznaczonych liter.
Podparł głowę rękami i zaczął masować skronie. Uwagę jego przyciągnęła pewna regularność. Gdyby po każdej oznaczonej literze postawić kreskę, oddzieliłoby się po sześć sensownych wyrazów lub fraz. Gorączkowo to zapisał i otrzymał dwa kwadraty literowe. Każdy z nich zbudowany był z boku sześcioliterowego.
Podszedł do okna, uchylił lekko kotarę i otworzył lufcik, który zaczął prawie widocznie wsysać nagromadzony w pokoju dym. Po sekundzie i w jego głowie zrobiło się jaśniej. „Kwadraty złożone z liter – myślał – to nic innego, jak kwadraty magiczne”. Natychmiast przypomniał sobie najsłynniejszy z nich: łaciński kwadrat magiczny, którego litery czytane poziomo i pionowo dawały te same wyrazy, a te tworzyły bezsensowne zdanie „siewca Arepo z trudem dzierży koła”
Już zaczął wypisywać litery z obu hebrajskich kwadratów i układać je w pionie, kiedy do jego pokoju weszła Leokadia.
– Już piąta, Edwardzie – uśmiechnęła się – a ty wciąż rozwiązujesz szarady. Mówiłeś mi, że masz iść na uniwersytet po jakąś książkę, a potem czeka cię ważne spotkanie… Nie sądzę, by komendant Grabowski uwzględnił takie oto usprawiedliwienie: „spóźniłem się, panie inspektorze, bo wciągnęła mnie pewna łamigłówka”…
Leokadia się myliła. Szef lwowskiej policji popadł dziś w wielką desperację i byłby gotów pójść na największe ustępstwa i przyjąć nawet najfantastyczniejsze usprawiedliwienia, gdyby dzięki temu posunęła się naprzód sprawa zabójstw Luby Bajdykowej i Lii Kochówny.
SZEF LWOWSKIEJ POLICJI INSPEKTOR Czesław Paulin Grabowski patrzył na Edwarda Popielskiego ciężkim, niechętnym wzrokiem.
Dzień imienin zaczął się dla szefa Komendy Wojewódzkiej Policji pozornie bardzo dobrze, bo od życzeń, jakie mu złożył przez telefon sam komendant główny.
– A na końcu życzenie z twojego lwowskiego podwórka – pułkownik Janusz Jagrym-Maleszewski zakończył długą litanię wszelkich pomyślności. – Życzę ci, bracie, abyś szybko ujął tego bandytę, o którym już huczą we wszystkich gazetach…
– Dziękuję ci z całego serca za te piękne wyrazy przyjaźni – powiedział Grabowski do swojego szefa. – I również za ostatnie życzenia, które się spełnią lada chwila…
– To bardzo dobrze, bo nam w Warszawie się zdaje, że ta bestia mordująca kobiety i wysyłająca żydowskie karteczki wodzi was trochę za nos. Mamy informacje, że prasa szykuje się do kolejnych ataków. Wiesz, jakie to może być nieprzyjemne…
– Z Warszawy nie wszystko dobrze widać. – Grabowski zdrętwiał. – Oczekujesz szczegółowego raportu?
– Oczekuję, stary druhu – Jagrym-Maleszewski mówił powoli i dobitnie – że spędzisz dzisiaj przyjemnie swoje imieniny. A pojutrze, kiedy już odpoczniesz, prześlesz mi dokładny raport oraz ewentualne zapotrzebowanie na specjalistę do spraw żydowskich. Mamy takich wielu…
– Bardzo ci dziękuję, ale jest to zbędne. Mamy też takich u siebie.
To świetnie. A zatem powodzenia i jeszcze raz wszystkiego dobrego na imieniny! Grabowski w czasie uroczystości w auli komendy był w kiepskim nastroju. Z roztargnieniem słuchał przemówień i życzeń składanych mu przez kierowników działów i referatów, oficera inspekcyjnego oraz kierowników komisariatów. Kiedy te już się skończyły, ze sztucznym uśmiechem wstał od stołu, podziękował za miłe słowa, trochę się jąkając, po czym zszedł z podium z kieliszkiem wódki w dłoni, aby stuknąć się ze wszystkimi policjantami służącymi pod jego komendą. Podczas tego corocznego rytuału zamienił prawie z każdym dwa słowa, próbował nawet żartować, lecz był nieobecny duchem, a jego chmurna mina osłabiała i tak już wymuszony dowcip owych żartów.
Nagle twarz komendanta zajaśniała szerokim, szczerym uśmiechem. Stało się to wtedy, gdy stukał się kieliszkiem z aspirantem Wilhelmem Zarembą i z ust podwładnego usłyszał następujące zdanie:
– Czy pan pułkownik zgodziłby się przyjąć na posłuchaniu zwolnionego ze służby komisarza Edwarda Popielskiego? On wie, jak rozwiązać sprawę Bajdykowej i Kochówny.
Grabowski stuknął się raz jeszcze kieliszkiem z Zarembą, rozpromienił, po czym krążył dalej po auli, przyjmując imieninowe życzenia. Żadne z nich nie sprawiło mu jednak takiej osobliwej przyjemności jak prośba aspiranta. Każdy, kto życzyłby komendantowi rychłego ujęcia jakiegoś przestępcy, naraziłby się na jego gniew, ponieważ w takim życzeniu zawarta byłaby aluzja do nieudolności policyjnych działań. Każdy z podwładnych Grabowskiego zdawał sobie z tego sprawę i unikał jak ognia tematu niedawnych mordów na wróżce i prostytutce. Dziś oprócz komendanta głównego pułkownika Jagrym-Maleszewskiego jedynie Zaremba nawiązał do tej sprawy, lecz nie zdawkowym życzeniem, ale konstruktywną sugestią, ważną propozycją.
Inspektor skończył swój imieninowy obchód, po łyku wódki i zjedzeniu zakąski ukłonił się zebranym i wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków. On sam usiadł w gabinecie, poprosił sekretarkę o niełączenie przez kwadrans żadnych rozmów, chyba że z wojewodą lub arcybiskupem, i zastanowił się głęboko nad słowami Zaremby.
Może kiedy indziej potraktowałby je jako zuchwałość, jako bezczelne pogwałcenie zasady drogi służbowej, które wyrażałoby się w pominięciu bezpośredniego zwierzchnika, czyli Kocowskiego. Może kiedy indziej, ale nie teraz. Znał doskonale stosunki panujące w Urzędzie Śledczym i wiedział, że ścieżka służbowa byłaby w tym wypadku całkiem niedrożna – Kocowski, zaprzysięgły wróg Popielskiego, zablokowałby ją skutecznie. Sam Grabowski cenił wysoko Łyssego, ale ani przez chwilę się nie wahał przed zwolnieniem go po jego karczemnej awanturze ze zwierzchnikiem. Komendant, miłośnik zdecydowanych działań wojskowych, jakie niedawno przedsięwziął, pacyfikując ukraińskie wsie, uznawał prawie za ciężką zbrodnię każdą niesubordynację wobec zwierzchników i o takim przestępcy nie chciał już nigdy słyszeć. Dzisiejszy poranny telefon i delikatne upomnienie ze strony pułkownika Jagrym-Maleszewskiego zachwiało poglądy Grabowskiego na temat hierarchicznych przewinień. Obaliła je zupełnie delikatna sugestia szefa o tym, iż prasa szykuje się do ataku. Grabowski doskonale pamiętał sytuację sprzed kilku lat, gdy w Kowlu udzielił wywiadu „Kresom”. Jego wypowiedź o „bandytyzmie, który leży w charakterze miejscowej ludności”, spreparowana i przeinaczona przez korespondenta, wywołała burzę parlamentarną. Wówczas to Komunistyczna Frakcja Poselska domagała się pociągnięcia go do odpowiedzialności. Ostatecznie „Kresy” zamieściły sprostowanie, lecz nienawiść Grabowskiego do prasy nigdy już nie osłabła.
Podjął decyzję. Zanim zadzwonił telefon z życzeniami imieninowymi od arcybiskupa Twardowskiego, solenizant kazał sekretarce wezwać Popielskiego na szóstą.
Minutę wcześniej wybiła właśnie ta godzina i Popielski siedział teraz przed nim. Ze swą poobijaną gębą i w nowym, świetnie dopasowanym ubraniu sprawiał wrażenie alfonsa lub gangstera z Chicago. Być może kiedyś ta podejrzana aparycja zupełnie by go zdyskredytowała w oczach inspektora. Ale nie dzisiaj. Nie po porannym telefonie komendanta głównego.
– Nie mam zbyt dużo czasu. – Grabowski chciał jeszcze dodać „panie komisarzu”, ale ten tytuł zupełnie nie pasował do poharatanego cywila, który przed nim siedział. – Do rzeczy zatem!
– Mam informacje, które pozwolą ująć Hebraistę. – Popielski wiedział, że to określenie za sprawą Zaremby już funkcjonuje w Urzędzie Śledczym.
– No to niech pan je przekaże inspektorowi Kocowskiemu. – Komendant wstał zza biurka i obciągnął mundur. – Wiem, że już pan z nim współpracuje jako ekspert od języków starożytnych. Jeśli pańskie nowe informacje rzeczywiście ułatwią nam pracę, docenimy ten wspaniały obywatelski gest. Coś jeszcze?
Popielski również wstał.
– Proszę o szansę poprawy. – Spodziewał się zniecierpliwienia szefa. – Chcę się zrehabilitować w oczach zwierzchników i dostać szansę powrotu do policji.
– Dowiedziałem się dzisiaj, że wie pan, jak znaleźć Hebraistę – Grabowski usiadł – i w tej sprawie pana wezwałem. A pan mi tu mówi o jakiejś rehabilitacji. A na ten temat to ja nie mam wcale czasu, mój panie!
– Obie sprawy łączą się ze sobą. – Popielski zaczerpnął tchu. – Informacje prowadzące do zbrodniarza są poufne. Otrzymałem je jako prywatny detektyw, mogę je sam wykorzystać, dojść do mordercy, a policję powiadomić dopiero na ostatnim etapie mojego śledztwa, by potem wspólnie ująć mordercę! A mogę też współpracować z policją od zaraz. Nie wiem, co robić… Gdybym otrzymał od pana pułkownika choć cień nadziei na rehabilitację…
– Wyjść! – ryknął Grabowski. – Na co ty sobie pozwalasz, ty moczymordo!? Mnie szantażować!? A won!
Popielski wstał i wyszedł. Komendant opadł na fotel i uśmiechnął się. Może kiedyś wyrzuciłby na zbity pysk bezwstydnego petenta i definitywnie zapomniałby o jego bezczelnej propozycji. Ale nie dzisiaj. Nie po porannym telefonie pułkownika Jagrym-Maleszewskiego. Już odegrał rolę rozwścieczonego zwierzchnika. Nadszedł czas praktycznych działań. Uniósł słuchawkę.
– Panno Jadziu – powiedział do telefonistki – proszę z domowym telefonem Kocowskiego. Na cito <strong>[53]</strong>! Ale wcześniej zatrzymać mi na portierni Popielskiego!
Telefon zadzwonił po sekundzie.
– Proszę do mnie – Grabowski odezwał się do Edwarda. – Porozmawia pan za chwilę z inspektorem Kocowskim z mojego aparatu. Ja osobiście będę nadzorował to śledztwo! Tylko proszę szybko na górę, bo mam przyjęcie w „Wiedeńskiej”!
– Wszystkiego najlepszego z okazji imienin – usłyszał komendant zachrypnięty głos Popielskiego. – Zaraz będę!
Po raz pierwszy tego dnia życzenia imieninowe sprawiły Grabowskiemu autentyczną przyjemność.
MIMO POWSZEDNIEGO DNIA O WPÓŁ DO ÓSMEJ nie było już w „Louvre” wolnych stolików. Było tak zresztą zawsze od trzech lat, od momentu gdy restauracja uzyskała nowego właściciela, pozbyła się starej nazwy „Renaissance” i uzyskała nową – „paryską”. Popielski znalazł miejsce tylko dzięki kelnerowi, który dobrze pamiętał suty napiwek otrzymany kilka dni wcześniej od łysego pana. Sprytny pracownik wiedział doskonale, że pewien profesor gimnazjalny kończy właśnie kolację przy bocznym stoliku i ma w zwyczaju opuszczać lokal natychmiast po zjedzeniu ostatniego rolmopsa. Posadził zatem Popielskiego przy swoim służbowym stoliku, a za chwilę prowadził go wśród powtórzeń „całuj i rączki” do zwolnionej właśnie przez profesora dyskretnej loży oświetlonej światłem lampki stojącej na środku stołu.
Popielski przyjrzał się w lustrze swemu smokingowi i starannie zawiązanej białej muszce, po czym zlustrował z zadowoleniem otrzymane miejsce i wręczył kelnerowi dwudziesto – groszowe podziękowanie za znalezienie romantycznego kącika, idealnego na randkę z Renatą Sperling.
Na razie jednak musiał się zadowolić towarzystwem Zaremby, który zły i spocony wtoczył się za barierkę loży.
– Panie starszy – Popielski kiwnął na kelnera, który zjawił się błyskawicznie – proszę o karafkę czystej od Baczewskiego i trochę zimnych zakąsek.
– Kiełbaska, jajeczka, jakiś befsztyczek? – zapytał kelner.
– Wszystko, tylko zamiast kiełbaski szynka, ale taka z tłuszczykiem, wie pan, w sam raz do wódeczki. – Popielski przywitał się radośnie z Zarembą. – Napij się, bracie, ja funduję, stary przyjął dziś moją propozycję, niedługo znów będziemy kolegami z pracy – Wiem o tym aż za dobrze – mruknął Zaremba. – Zamiast siedzieć w domu z moją Władzią albo tak jak ty wystroić się w smoking i iść na tańce, od półtorej godziny na rozkaz Kocowskiego werbuję posterunkowych ze wszystkich komisariatów, by sprawdzili twój ślad na Zadwórzańskiej. Nie mógł stary poczekać do jutra? Siedzę sobie w domu, jem kolację, a tu dzwoni Kocowski i wrzeszczy, że wszystko na cito! Od jutra też tam będę chodził!
– A ja razem z tobą. Ale to wszystko dopiero od jutra. A teraz wypijmy toast – rozlał wódkę przyniesioną przez kelnera – za twój dobry humor i za naszą misję na Zadwórzańskiej! Na pohybel Hebraiście!
Wypili. Pachnąca różowa szynka z tłuszczykiem zniknęła w ustach Popielskiego, Zaremba ograniczył się do powąchania chleba.
– No i co? – Edward zapalił papierosa. – Już ruszyli na Zadwórzańską wypytywać o matematyka, który zna hebrajski?
– Takie właśnie dostali rozkazy i ruszyli. – Zaremba rozsiadł się wygodnie. – A ja mogę w końcu wracać do mojej Władzi. Nalej mi jeszcze jednego! Widzę, że masz w „Luwrze” drugi dom. Tak się zresztą wyraziła Lodzia, kiedy się jej zapytałem, gdzie jesteś.
Popielski uczynił, co mu kazano, i spojrzał na zegarek. Wskazówki wskazywały za kwadrans ósma.
– Szukałeś mnie? – zapytał i uniósł stopkę z wódką.
– Tak, szukałem cię.
Wypili i chuchnęli. Jajko w majonezie znalazło się na widelcu Popielskiego. Zaremba tym razem sięgnął po plaster szynki.
– Żeby mi powiedzieć o akcji na Zadwórzańskiej?
– Co ty mnie tak wypytujesz? – Zaremba uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczoru. – Co to, przesłuchanie? Patrzysz co chwila na zegarek, strzelasz pytaniami jak karabin maszynowy… Czy to znaczy „kończ, stary Wilhelmie, katulaj się stąd, bo mam tu małe rendez-vous”, co przypuszcza zresztą Lodzia?
– Rzeczywiście, moje zachowanie wszystko to oznacza z wyjątkiem „katulaj się”. Chcesz, to siedź. Poznasz pewną piękną pannę!
– Zanim ją poznam – Zaremba z niepokojem rozejrzał się dokoła i ściszył głos – opowiem ci, czego się dowiedziałem o niejakim Józefie hrabi Bekierskim.
– Mów. – Popielski zesztywniał.
– Ma on całkiem sporą kartotekę…
– U nas?
– Nie, w Urzędzie Wojewódzkim, w Wydziale Bezpieczeństwa Publicznego. Mój kolega Franiu Pirożek opowiedział, co jest aktach…
– No mów, mów, Wilek!
– Pochodzi z prawosławnej i zrusyfikowanej lubelskiej szlachty – Zaremba mówił wolno i z namaszczeniem, jakby cytował słowa Pirożka. – Po wojnie, w czasie której walczył w armii carskiej, kupił upadający majątek Komornickich w Stratynie. Choć się tytułuje hrabią i zaprasza do siebie arystokratów, zjawiają się u niego tylko goście niższego szczebla towarzyskiego. Otacza się Rosjanami, dawnymi towarzyszami broni. W okolicy krążą legendy o pijatykach, jakie z nimi urządza. Kiedyś zostało złożone na niego doniesienie na posterunku w Rohatynie. Niejaki Wasyl Tereszczenko poskarżył się na niego, że zwabił i zgwałcił jego córkę. Potem skargę wycofał…
– Bo pewnie wielmożny pan hrabia mu zapłacił albo pogroził – powiedział w zamyśleniu Popielski. – On uważa się za średniowiecznego seniora, który korzysta z ius primae noctis <strong>[54]</strong>…
– Słuchaj dalej. – Zaremba rozglądał się po sali, szukając wzrokiem kobiety, z którą umówił się jego przyjaciel. – Nasz hrabia jest aktywnym działaczem endeckim, antysemitą i fanatycznym rusofilem. Ostatnio jest bardzo aktywny politycznie, chodzą słuchy, że zamierza kandydować do sejmu i szuka porozumienia z kołami ziemiańskimi. To tyle. Więcej grzechów nie pamiętam. Idę do domu przytulić Władzię.
– Dziękuję. – Popielski zapisywał to wszystko w pamięci. – Bardzo ci dziękuję, mój drogi.
– Oj, jakiś ty uprzejmy, jaki grzeczny! Nic szczególnego dla ciebie nie zrobiłem! – Zaremba podniósł się z miejsca i wyciągnął do przyjaciela wielką, miękką dłoń. – Ale tyś taki łagodny pewnie pod wpływem tej panny! A ta nie przychodzi! Nie martw się, brachu. Wystawia cię na próbę. Pewnie sobie myśli „jeśli kocha, to poczeka”!
Renata spóźniła się ponad kwadrans, mimo że z ulicy Lindego do „Louvre” idzie się pięć minut wolnym krokiem.
KIEDY UJRZAŁ RENATĘ SPERLING, w jednej chwili wybaczył jej prawie dwudziestominutowe spóźnienie. Wyglądała olśniewająco. Miała na sobie suknię do kolan, u dołu wyciętą w zęby, u góry – w kwadratowy i haftowany dekolt. Między piersiami zwieszał się sznur korali. Kiedy Edward zerwał się na równe nogi, aby się z nią przywitać, pomyślał, że chętnie choć na chwilę stałby się ową błyskotką położoną bezpiecznie wśród miękkich pagórków.
Patrzył na nią nieśmiało i zachowywał się niezgrabnie – jak przerażony uczniak w tingel-tanglu. Już od dawna nie miał do czynienia z kobietą, którą trzeba zdobywać powoli i cierpliwie. Już od dawna nie odczuwał takich nastrojów i oczarowań, których właściwe określenie nie chciało mu nawet przejść przez usta.
Nastrój zakłopotania udzielił się Renacie. Nie mogła się zdecydować na wybór dania, a potem, kiedy już je podano, sprawiała wrażenie, iż jest skonsternowana jego wykwintnym wyglądem. Milczała, niepewnie nadziewała na widelec kawałki pulardy z rożna podanej z kaszą perłową i szparagami i ledwo podnosiła do ust kieliszek wódki, by upić z niego kilka kropel. Edward jadł jarząbki z borówkami i ściśle kontrolował picie alkoholu. To nieustanne odliczanie liczby wypitych kieliszków irytowało go i krępowało.
Mówił głównie on. Jego wywody miały być w założeniu mieszaniną błyskotliwych dowcipów i komplementów. Pierwsze mu zupełnie nie wychodziły. Z drugich w końcu całkiem zrezygnował, ujrzawszy, iż Renata nie jest w najlepszym humorze. Nieopatrznym i zbyt pośpiesznym flirtowaniem mógł ją do siebie zrazić. Pozostawało mu albo zaprosić ją do tańca, albo poprowadzić miłą towarzyską konwersację, która by wzbudziła zaufanie dziewczyny i zupełnie zatarła niemiłe wrażenie po ich przedostatnim spotkaniu. Ponieważ jego umiejętności taneczne były bardziej niż skromne, postanowił chwycić się ostatniego sposobu. – Proszę mi opowiedzieć – uśmiechał się, kręcąc sygnetem wokół palca – co pani robiła przez te wszystkie lata, kiedy się nie widzieliśmy?
– Po maturze wyjechałam do Krakowa, do krewnych. – Widać było, że ten temat rozmowy nie wzbudza specjalnego entuzjazmu młodej kobiety. – I tam ukończyłam kursą handlowe. A potem już tylko pracowałam – to tu, to tam… Jako buchalterka. Ostatnia moja posada była u Bekierskiego…
Na dźwięk tego nazwiska Popielski natychmiast stracił resztki sztucznego dobrego humoru. Nie przychodziło mu do głowy, jaki temat mógłby teraz poruszyć. Milczał zatem ponuro i palił papierosa. Nie wiedział, czym ma zająć ręce, kiedy już skończy palić. Może się napić? Karafka z mrożoną wódką zachęcała, by ją chwycić i przechylić, lecz było to kuszenie szatańskie i mogło grozić utratą kontroli.
– Mogę panią poprosić do tańca? – zapytał w końcu zdesperowany.
– Tak, za chwilę – odpowiedziała. – Tylko przypudruję nosek
Po chwili wróciła z toalety i spojrzała na niego wyczekująco.
Wstał i żwawo ruszył na parkiet z młodą towarzyszką. Na szczęście zagrano walca wiedeńskiego, którego rytm wyczuwał chyba najlepiej.
Podtrzymywał ramieniem lekko odchyloną Renatę i walcując po sali, wracał wspomnieniami do szczęśliwych lat studiów wiedeńskich, kiedy to właśnie w walcu zdobył kobietę swojego życia, Stefanię, której po kilku latach, już we Lwowie, wsunął obrączkę na serdeczny palec. Te dźwięki walca wiedeńskiego szumiały mu w głowie, gdy rok później siedział przy jej łożu śmierci, które było jednocześnie łożem narodzin Rity.
Te myśli towarzyszyły mu i w tańcu, i potem, kiedy znów zasiedli za stołem. I tak Popielski opowiedział Renacie historię swojego życia: mówił o studiach w sercu cesarsko-królewskiego imperium, o grze w szachy i w karty na pieniądze w wiedeńskich kawiarniach, dzięki czemu mógł tam żyć ponad stan, o wojnie i o rosyjskiej niewoli w dalekim Niżnym Nowogrodzie, o fascynacji matematyką i językami starożytnymi. Mówił też o Stefanii, o Leokadii, o której całe miasto plotkowało, że „żyje z nim na wiaderku”, i o ukochanej Ricie, której wspomnienie nieoczekiwanie wywołało u niego łzy, jakby swego dziecka nie widział od lat.
Był pewien, że nie nudzi Renaty swoimi opowieściami biograficznymi. Był również święcie przekonany, że w najmniejszym stopniu nie pomogą mu one zawrócić jej w głowie na tyle, by ją uwieść. Pozbył się zresztą tych pragnień. Snuł swoje historie wyłącznie po to, by unikać owego kłopotliwego milczenia, które zapadało co chwila na początku ich spotkania. Zachowywał spokój właściwy dojrzałym mężczyznom, dla których zyskiem jest już spędzenie wieczoru w towarzystwie młodej, pięknej kobiety i którzy jego ewentualne ukoronowanie w postaci wspólnej nocy uznają za dobry los wygrany na loterii, za ziarno dla ślepej kury.
– Nie wspomniał mi pan o jednym – zauważyła Renata, kiedy w pewnym momencie umilkł. – O swojej pracy w policji. Lubił pan ją?
– Wciąż ją lubię. – Uśmiechnął się. – Od niedawna wykonuję pracę quasi-policyjną. I czuję ją nawet na swym grzbiecie i nosie.
– Przepraszam. – Renata oblała się rumieńcem. – Nie powinnam o tym mówić. To wszystko przeze mnie…
Popielski zdał sobie sprawę, że nigdy jej do siebie nie przekona, jeśli będzie u niej wywoływał poczucie winy. Zganił się w myślach za głupią wypowiedź i gorączkowo zastanawiał się, jak obrócić ostatnie kwestie w żart. Niestety, nie przychodził mu do głowy żaden dowcip, żaden bon mot, żaden kalambur.
– Podobnie jak ja jestem bezsilny wobec pani przeznaczenia – nagle go olśniło – tak i pani jest bezsilna wobec swojego losu i wobec mojego przeznaczenia. Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec jakiegokolwiek fatum. Ono zawsze nas pokona. Moje tylko czeka cierpliwie, aż pani skapituluje. – Obszedł stół dokoła i ukłonił się jej, wyciągnąwszy rękę.
– Zatańczmy. – Uśmiechnęła się w zamyśleniu. – I pójdę już!
Następnym tańcem był fokstrot, którego Popielski nie znosił. Mylił co chwila krok, odchylał się komicznie do tyłu, patrząc w pomalowany freskami sufit, i nawet nie spojrzał na swoją partnerkę, aby nie ujrzeć rozbawienia w jej oczach. Kiedy się już skończył ten nieszczęsny taniec, odetchnął z ulgą, odprowadził Renatę do stolika i skinął na kelnera, aby uregulować rachunek.
Po wyjściu z lokalu szli powoli. Obustronne skrępowanie rozpłynęło się w rześkim poburzowym powietrzu. Milczenie nie było już kłopotliwe. Rozgościło się pomiędzy nimi jak łagodna zaduma przyjaciół – kiedy każdy z nich myśli o swoich sprawach i spogląda wokół spokojnym, niewidzącym wzrokiem. Tak i on spoglądał teraz na piękne przeszklone kamienice na Sykstuskiej, a ona pod nogi – by na nierównym chodniku nie uszkodzić pantofelków.
Stanęli przed kamienicą na Lindego. Popielski znów pochylił się nad wiotką dłonią Renaty. Przycisnął usta do gładkiej skóry i drobnych kostek jej ręki.
– Dziękuję za miły wieczór. – Uśmiechnęła się i zaczęła mówić bardzo cicho, z obawą patrząc na ciemne okna kamienicy. – Odpoczęłam od moich codziennych zgryzot. Od mojej współlokatorki, dziewczyny nieprzewidywalnej i trochę samolubnej, od mojej gospodyni, która nieustannie biega do kościoła i wylicza nam zużycie światła… A pan choć trochę wypoczął tego wieczoru od zgryzot?
– Marzę o tym – powiedział dobitnie, patrząc jej przenikliwie w oczy – aby za sprawą pani mieć ich jeszcze więcej. Każdy pani kłopot jest moim kłopotem. Jestem tu po to, aby je usuwać! – Jest pan pyłkiem miotanym przez wiatr mojego losu – powiedziała Renata nieco melodramatycznie, wspięła się na palce, dłoń oparła na jego ramieniu i pocałowała go w policzek.
Popielski stał i patrzył, jak wchodzi do bramy. Nie wiedział, czy policzek go pali od niedawnych ciosów, czy od pocałunku dziewczyny, nie był pewien, czy muzyka, którą słyszy, to złudzenie umysłu podnieconego alkoholem, czy może wszystkie lwowskie anioły śpiewają magnificat.
EDWARD POPIELSKI PO POWROCIE DO DOMU wciąż słyszał anielskie pienia. Pocałunkiem w policzek przywitał się ze smutną i milczącą Leokadią, smoking i muszkę zamienił na bonżurkę i fular, po czym zasiadł z papierosem za biurkiem i otworzył jeszcze raz notatki, słowniki, a nawet niemiecką książkę o kwadratach magicznych, którą dzisiaj był wypożyczył krótko przed audiencją u komendanta Grabowskiego z nie najlepiej mu się kojarzącego Zakładu Filologii Klasycznej. Alkohol całkiem już mu wyparował z głowy, podobnie jak upojenie wywołane pocałunkiem Renaty. To ostatnie zdarzenie nie tylko nie pogrążyło go w odmętach słodyczy, wręcz okazało się przemożnym impulsem do działania. Uświadomił sobie nagle, że tylko wytężoną pracą umysłową może rozszyfrować komunikaty Hebraisty, co przywróci mu policyjną, dobrze płatną posadę, a ta z kolei pozwoli mu stanąć na nogi i jeszcze przychylniej do siebie usposobić piękną kobietę, która teraz potrzebuje wsparcia i opieki. Rzucił się tedy do studiowania niemieckiego dzieła. Lwowskie anioły opiewały teraz nie Deum magnificum <strong>[55]</strong>, lecz ąuadratum magicum <strong>[56]</strong>.
Leokadia stała w drzwiach i obserwowała kuzyna pogrążonego w pracy tak intensywnie, że nawet nie zauważył jej wejścia.
– Pukałam, ale chyba nie słyszałeś – powiedziała, kiedy w końcu ją zauważył i odwrócił ku niej nieco poirytowany wzrok. – Nie przyjdziesz do salonu? Układam właśnie pasjansa, ale on nigdy nie wychodzi w samotności.
– To paradoksalny pasjans. – Edward uśmiechnął się do niej. – Wszak to właśnie gra dla samotnych. A ten potrzebuje jakichś fluidów od drugiego człowieka?
– Tak, druga osoba jest niezbędna – potwierdziła Leokadia. – Ja znam dobrze tę grę. No, weź swoją książkę i posiedźmy razem! Wtedy mi ten pasjans wyjdzie.
– Nie mogę, Lodziu. – Jego oczy znów powędrowały w stronę książki, której spis treści właśnie uważnie studiował. – Mam bardzo pilną pracę…
– A co robisz? – Zajrzała mu przez ramię. – To kwadraty magiczne? – zapytała, widząc łaciński kwadrat „Sator Arepo”.
– Tak. – Edward włożył do książki zakładkę i spojrzał uważnie na kuzynkę. – Wiesz coś o tym?
– Wiem dużo zwłaszcza o jednym z nich. – Uśmiechnęła się blado. – Ale powiem ci tylko wtedy, kiedy przyjdziesz do mnie do salonu.
– Przykro mi – Edwarda ogarnęło silne zniecierpliwienie – ale mam pilną pracę i nie mogę ci towarzyszyć.
Leokadia usiadła bezradnie na fotelu koło biurka i lustrowała przez minutę uporządkowany gabinet kuzyna: notatki rozłożone na blacie w postaci wachlarza, fiszki ułożone w równy stosik, dwa kałamarze – jeden z niebieskim, drugi z czerwonym atramentem, książkę leżącą na podpórce, słowniki ustawione od najmniejszego do największego, potężną czterodrzwiową bibliotekę i wiszące nad nią dwa osiemnastowieczne sztychy. Jeden z nich przedstawiał śmierć Sokratesa, drugi – pochodzący z jakiegoś dzieła matematycznego – kulę wpisaną w walec. Spojrzała w nieco zirytowane piwnozielone oczy Edwarda. Wstała, a jej smukła sylwetka przybrała w jego oczach kształt znaku zapytania. Podeszła do zaścielanego dokładnie łóżka i nerwowym ruchem odrzuciła kołdrę. – Wiedziałam, że tak będzie – powiedziała sucho. – Że gdyby podnieść twoją kołdrę, to prześcieradło byłoby tak naciągnięte, że moneta by się od niego odbiła. Wszystko dobrze zorganizowane, wszystko zapięte na ostatni guzik, wszystko napięte jak twoje prześcieradło. – Patrzył na nią ze wzrastającym zdumieniem. – Znam się na kwadratach magicznych – warknęła. – A najbardziej na jednym z nich. To kwadrat liczbowy. Widnieje on na sztychu Durera. Dodaj liczby w każdej kolumnie, dodaj liczby w każdym wierszu i dodaj liczby po przekątnych. Wyjdzie ci zawsze 34. – Popielski szybko zapisał ten wynik na fiszce. – A teraz mam dla ciebie zagadkę – Leokadia złowrogo podniosła głos. – Wiesz, jaki jest tytuł tego obrazu? Sprawdź, a czegoś się o mnie dowiesz, ty egoisto!
Wyszła szybkim krokiem z gabinetu kuzyna. Edward odetchnął z ulgą i zaczął gorączkowo przeglądać książkę. Po kilku minutach trzasnął się dłonią w czoło, wstał gwałtownie i pobiegł do salonu. Był pusty. Na stole leżały porozrzucane karty. Pasjans nie wyszedł.
Popielski zapukał do drzwi sypialni Leokadii. Odpowiedziała mu cisza. Nacisnął klamkę, stawiła opór. Drzwi były zamknięte. Wrócił do swojego gabinetu, usiadł przy biurku. Patrzył na jedną ze stronic otwartej książki. Widniał na niej sztych Durera z magicznym kwadratem. Tytuł obrazu brzmiał Melancholia.
NASTĘPNEGO PORANKA O GODZINIE SZÓSTEJ RANO służąca Popielskiego Hanna Półtoranos zaczęła śpiewać godzinki. Był to jej codzienny rytuał, który Leokadia z trudem tolerowała, jej kuzyn zaś wręcz przeciwnie – aprobował bez zastrzeżeń jako jedną z ważnych cech decydujących o niezmienności otaczającego go świata. Edward słyszał je często przez sen i tą właśnie drogą nauczył się na pamięć pochwalnych inkantacyj i wyszukanych porównań odnoszących się do Matki Boskiej. Był ponadto przekonany, że melodyjna płynność śpiewu Hanny korzystnie wpływa na ciągłość jego spania.
Tego poranka to przekonanie w pełni się potwierdziło, ponieważ nagłe urwanie przez Hannę śpiewnych uwielbień natychmiast wyrwało Popielskiego z ledwie dwugodzinnego snu. Otworzył oczy i nasłuchiwał. Z oddali, od strony drzwi wejściowych dobiegał jakiś cichy głos, którego identyfikację uniemożliwiały gniewnie pomruki i sapania Hanny. „Pewnie jakiś włóczęga” – pomyślał Popielski i odwrócił się na drugi bok. Ale dyskusje przy drzwiach trwały zbyt długo, z żebrakiem Hanna rozprawiłaby się jak zwykle – krótkim i wzgardliwym słowem. Tymczasem służąca stopniowo podnosiła głos i tłumaczyła coś ostro natrętowi. W jej wywodzie Popielski wyłowił kilkakrotnie wypowiedziane zdanie „pan śpi”. Wstał z łóżka i otworzył drzwi swego gabinetu.
– Proszę go obudzić – usłyszał.
– On śpi zawszy du południa – Hanna sapała gniewnie.
– Zapewniam, że na wieść, że to ja, natychmiast się obudzi, no widzicie, droga gosposiu, już nie śpi.
W drzwiach stała Renata Sperling i patrzyła na Popielskiego z lekkim uśmiechem. U jej stóp leżała potężna tekturowa waliza. – Tak – odezwał się cicho. – Przyjmę tę panią. Niechże Hanna poprowadzi panią do salonu, poda kawy, a ja zaraz przyjdę. I na miłość boską – podniósł nieco głos – niech mi tu Hanna nie krzyczy, bo obudzi cały dom!
Trochę zły sam na siebie za to dość obcesowe potraktowanie długoletniej służącej, Popielski zrzucił koszulę nocną i szlafmycę, która pewnie tak rozbawiła Renatę. Wciągnął na siebie domowe spodnie i podkoszulek, na to wszystko zaś włożył długą bonżurkę, przewiązał się paskiem i ruszył do salonu. Na jego ulubionym fotelu pod zegarem siedziała Renata. Po jej rozbawieniu nie było nawet śladu.
– Co się stało? – Usiadł na drugim i nadaremnie rozglądał się za papierosem.
– Pani Zimorowiczowa wyrzuciła mnie z mieszkania – w oczach Renaty zabłysły łzy – za to, że, jak powiedziała, spotykam się z mężczyznami…
– Widziała mnie z panią wczoraj wieczorem przed domem, czy tak?
– Tak.
– I ma pani pewnie za złe, że mnie pani wtedy pocałowała, tak?
– Tak. – Renata spuściła wzrok. – Wyzwała mnie od ostatnich rozpustnic żyjących z kontaktów z bogatymi bandytami…
– Mnie wzięła za bandytę? – Popielski uśmiechnął się i odebrał od Hanny tacę z dzbankiem i z filiżankami.
– Gorzej – szepnęła Renata. – Wzięła pana za mojego opiekuna, za człowieka, który mną frymarczy, za…
– Alfonsa – dokończył Popielski.
Renata umilkła i siedziała ze spuszczonym wzrokiem. Nie miała makijażu, a i tak jej cera była gładka i jasna jak porcelana, nie miała pantofli na wysokim obcasie, które wysmuklają zwykle łydkę, a i tak kształt jej nogi był nienaganny, miała na sobie tylko skromną prostą sukienkę, a i tak Popielski czuł w lędźwiach, jakby przed nim siedziała królowa haremu w podwiązkach i w koronkowej bieliźnie.
– Pomogę pani, panno Renato – powiedział poważnie. – Umieszczę panią u mojego znajomego na Kleparowskiej. Będzie pani mogła tam mieszkać, dopóki nie znajdzie się czegoś odpowiedniejszego…
Renata zamarła w milczeniu. Jednak jej myśli nie spoczęły ani na chwilę, o czym mówiły gwałtowne ruchy palców. Przebiegały one po kolanach jakby w jakichś pianistycznych improwizacjach. Nagle się splotły, a dziewczyna znów zastygła w jakimś paraliżu.
– Dziękuję, wprawdzie przyszłam do pana po pomoc, ale nie przyjmę tej propozycji – powiedziała po długiej chwili. – To nie uchodzi. Samotna kobieta ma zamieszkać u mężczyzny? Tak się nie godzi…
– Droga panno Renato – tłumaczył łagodnie i dobitnie, jakby znów obydwoje wrócili do roli nauczyciela i uczennicy – na Kleparowie wszystko uchodzi. To po pierwsze. Po drugie, mój znajomy nie będzie nastawał na pani cześć z powodu starego jak świat: jest wielbicielem pięknych chłopców, którzy zresztą u niego często bywają. Kiedyś nawet tej swojej do nich słabości omal nie przypłacił życiem. Jakiś ulicznik wgniótł mu czaszkę świecznikiem, a potem go okradł. Kilka dni później złapałem owego bandytę wraz z łupem. Baletmistrz Szaniawski, bo to jest właśnie ów mój znajomy, ma wobec mnie ogromny dług wdzięczności, który z radością spłaca. To jest podstawowy powód, dla którego jest pani u niego całkowicie bezpieczną. Żadna kobieta nie jest dla niego obiektem erotycznych zabiegów, a tym bardziej kobieta pozostającą pod moją opieką.
Renata podrapała się nerwowo po szyi, na której pojawiły się różowe plamy.
– Bardzo panu dziękuję, panie profesorze, za wszystko, co pan dla mnie zrobił. – Spojrzała na niego z wątłym i sztucznym uśmiechem.
– Idziemy. – Podniósł się z fotela. – Niechże się pani wzmocni kawą, a ja w tym czasie się ubiorę.
Wyszedł do gabinetu nieco zaniepokojony wzrokiem Renaty. Przysiągłby na wszystko, że patrzyła w stronę widocznych spod jego bonżurki kłębiących się gęstych i ciemnych włosów na klatce piersiowej. Odrzuciwszy z trudem tę myśl jako nierealne marzenia starszego pana, zaczął się ubierać. Nie trwało to długo, ponieważ zgodnie ze starym zwyczajem wieczorem zawsze przed pójściem spać przygotowywał sobie garderobę na następny dzień. Wszystko leżało na specjalnym krześle: od skarpetek po kapelusz. Wszystko dobrane kolorystycznie: buty tego samego koloru co pasek, a krawat w barwnej harmonii z marynarką.
Ubrał się zatem bardzo szybko w nowy, jasny garnitur i po chwili stał już na rogu Ogrodu Jezuickiego z ciężką walizą u nogi i zlęknioną nieco Renatą u boku. Rozglądał się wokół za dorożką, nie zdając sobie sprawy, że na jego karku spoczywa pełen politowania i złości wzrok Leokadii, która od dawna nie spała i przez uchylone drzwi sypialni przysłuchiwała się ich rozmowie.
W końcu dorożka się pojawiła. Fiakier, usłyszawszy adres rozsławiony przez batiarską piosenkę, nie bez pewnego niepokoju spojrzał na nie ogolonego i poranionego pana i na jego piękną towarzyszkę. Zaciął konia i ruszył wzdłuż uniwersytetu w stronę ulicy Brajerowskiej, by z niej dostać się na Janowską.
Tę parę różniącą się wyraźnie wiekiem fiakier wziąłby, podobnie jak pani Zimorowiczowa, za ulicznicę i jej alfonsa, gdyby nie skromny strój kobiety i brak makijażu na jej bladej twarzy. Aby rozszyfrować stan i profesję dziwnych porannych pasażerów, dorożkarz zwolnił i bacznie się przysłuchiwał ich rozmowie.
– Musi pani jeszcze o czymś wiedzieć, panno Renato – łagodnie odezwał się mężczyzna. – Proszę się, broń Boże, nie zgorszyć tym, co teraz powiem…
Kobieta gwałtownie nabrała powietrza w płuca, a różowe plamy na jej szyi, które już były prawie znikły, teraz nabrały barwy prawie że purpurowej.
– Ciekawe, co ma mi pan do powiedzenia pięć minut przed umieszczeniem mnie u swojego przyjaciela. – Szarpnęła się gniewnie w budzie. – Może to, że będę się jakoś musiała panu odwdzięczyć, co? Może pan wróci do swych poprzednich amorów, których już pan próbował w tej podłej knajpie, co?
Popielski siedział bez ruchu i sztywno. Chciał pogłaskać Renatę po dłoni, ale bał się, by nie odebrała tego gestu jako lubieżnego. Jego towarzyszka wkrótce się uspokoiła. Spojrzała na niego smutno.
– Przepraszam pana, panie profesorze, tyle ostatnio przeżyłam, taka jestem rozbita!
Fiakier był tak zdumiony tytułem, którym jego pasażerka obdarzyła swego towarzysza, że zbyt późno skręcił w Janowską, zawadził dyszlem o latarnię i omal go nie złamał. Nigdy by nie sądził, że ten zwalisty łysy alfons o złamanym nosie jest profesorem!
– Nic nie szkodzi, rozumiem panią – odezwał się mężczyzna nikotynowym basem. – Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że pani podejrzenia wywołują u mnie jakiś ból czy niechęć… Ale ad rem. Proszę się nie zgorszyć u baletmistrza… Czym? No cóż, za chwilę pani powiem, bo już przyjechaliśmy. No to tutaj, panie przewoźniku! Zatrzymaj pan budę!
Ponieważ dorożkarz bardzo chciał się dowiedzieć, co miałoby mianowicie zgorszyć jego pasażerkę, zatrzymał się nader niechętnie. Byli na rogu Janowskiej i Kleparowskiej koło szynku, o którym cały Lwów śpiewał piosenki.
Popielski zapłacił, chwycił walizę, podał ramię Renacie i poprowadził ją do bramy, w której na drugim piętrze mieściło się mieszkanie baletmistrza Juliusza Szaniawskiego.
Na półpiętrze Popielski się zatrzymał. Chciał powiedzieć Renacie prawdę o przeznaczeniu mieszkania właśnie teraz – chciał to jej wyszeptać na ucho w ciemności i z bliska, by choć przez chwilę poczuć ciepło jej ciała, by choć przez moment na swoich ustach poczuć jej oddech. Czuł się jak satyr, który ukradkiem dotyka gładkiej kobiecej skóry albo laską podnosi dziewczynom sukienki.
– Pan Szaniawski – szeptał i chłonął jej bliskość – w mieszkaniu tym urządza sobie schadzki. Wyłącznie do tego mu ono służy. Proszę się zatem nie gorszyć, kiedy przypadkiem pani ujrzy jakiegoś nie całkiem ubranego mężczyznę!
– Dziękuję za ostrzeżenie. – Renata zacisnęła zęby. – Jakoś to muszę przecierpieć.
Popielski nie mógł już dłużej stać tak blisko Renaty, by nie wzbudzać jej podejrzeń, iż chce realizować swe sprośne plany z knajpy Gutmana. Stanął pod drzwiami i wybił na nich rytm Marsza Radetzkiego.
Baletmistrz otworzył po dłuższej chwili. Ubrany był w biały pikowany szlafrok z długim trójkątnym wycięciem, które obnażało jego tors prawie do pępka. Na szyi podzwaniały mu trzy złote medaliony.
– Sługa uniżony pana komisarza – powiedział Szaniawski, ukłonił się w pas, uśmiechnął melancholijnie i odszedł w głąb mieszkania. Z jednego z pokoi dobiegały zdrowe chrapanie i zapach perfum. Szaniawski chciał zniknąć wśród tych aromatów, ale Popielski go powstrzymał.
– To sytuacja wyjątkowa, maestro – powiedział. – Ta pani zamieszka przez kilka dni w małym pokoju od ulicy. I proszę jej oszczędzić widoku męskich torsów!
– Servus tuus, domine Eduarde <strong>[57]</strong>. – Szaniawski pochylił się prawie do ziemi, a jego medaliony zadźwięczały cicho. – Będzie tu pani u mnie bezpieczna jak u mamy! Co się stało pańskiemu szlachetnemu obliczu, panie komisarzu? – Komuś się nie spodobało.
– O, znam dobrze ten haniebny brak gustu. – Dotknął zagłębienia w swojej głowie.
Popielski uchylił kapelusza, lecz temu gestowi daleko było do galanterii, jaką sam został przed chwilą obdarzony przez maestra. Ruszył przodem, wszedł do wspomnianego przez siebie pokoju, postawił walizkę na podłodze i uczynił zapraszający gest. Renata znalazła się w wąskim pokoiku, który za całe umeblowanie miał łóżko, stolik i parawan. Usiadła, opierając łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach.
– Zaraz pani przyniosę coś do jedzenia. – Popielski otarł pot z czoła. – Nie jadła pani przecież śniadania. Niedługo otwierają pobliski szynk.
Renata nie odpowiedziała.
– Lubi pani jajecznicę? Chyba nic lepszego nie mają. Maestro ma pewnie kawior i szampana, ale byłby to doprawdy zawstydzający brak dobrych manier, gdybym mu buszował po spiżarni…
Renata wciąż nie odpowiadała.
Popielski przeklinał w myślach swego tyrana w spodniach, który go pchał w stronę tej kobiety. Nie potrafił mu się oprzeć. Ciężko usiadł koło niej i ją objął. Dawno już nie czuł takiego napięcia. Pod wargami poczuł drobny obojczyk. Oczekiwał palącego uderzenia w policzek. Zamiast tego jej dłoń przesunęła się po jego karku. Priap wziął go całkiem w swe nieubłagane posiadanie.
Guziki odbijały się od ścian, kiedy Renata Sperling rozrywała mu koszulę. Nie okazała zgorszenia na widok nagiego męskiego torsu, lecz przywarła policzkiem i ustami do jego potężnej klatki piersiowej. Nie wstydziła się światła poranka. Nie odwracała głowy, uwalniając od stanika pełne piersi i szybko rolując na udzie podwiązki. Po kilku minutach Edward Popielski stwierdził, że niewiele rzeczy może gorszyć Renatę Sperling.
ŻADNE Z EROTYCZNYCH DOŚWIADCZEŃ, jakich był sporo zebrał Popielski w swoim czterdziestoczteroletnim życiu, nie mogło się równać z doznaniami tego poranka. Gdyby chciał wyrazić je językiem matematyki, powiedziałby w dużym i koniecznym uproszczeniu, że nagle się zmieniło jego życie – z jakiejś funkcji okresowej, z sinusoidy o niewielkiej amplitudzie na rosnącą szybko funkcję eksponencjalną. Ze zamiast pozostać wśród zwykłych małych drgań, życie Edwarda zostało nagle wyniesione ruchem wykładniczym do jakiegoś maksimum, o którym dotąd nie miał pojęcia.
Jednak kiedy kochankowie zaczęli zrzucać z siebie ubrania, Popielski całkiem zapomniał o matematyce. Szybkie, urywane oddechy i smak ciała Renaty nie pozwoliły mu ani analizować gwałtownych ruchów, które mogłyby być symbolizowane przez wektory o przeciwnych grotach, ani koncentrować się na współrzędnych jej bioder i swego tułowia. A kiedy odkryli wreszcie te nieznane miejsca, tak starannie dotąd zakryte pod ubraniami, Popielski zapomniał o całym świecie, który właśnie na nowo poznawał wyłącznie dotykiem.
Do tej pory był zawsze w alkowie władczy i dominujący. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ ta alkowa nie była małżeńskim łożem, gdzie trzeba by zawierać jakieś kompromisy, lecz hotelowym pokojem lub luksusową salonką, gdzie brał w posiadanie takie kobiety, którym nie musiał się podporządkowywać, a one robiły wszystko, za co im płacił. W pierwszej chwili zdumiały go zniecierpliwienie i samodzielność partnerki, która szukając większej intensywności doznań, rzucała się na niego żarłocznie, przyciągała go lub odpychała mocno i wydawała chrapliwe komendy, układając połączone ciała we wciąż nowe konfiguracje pod zmieniającymi się kątami. To była gimnastyka Erosa, cielesne układy, do których go zmuszała. Ona dowodziła. Ta kobieta, która jeszcze niedawno siedziała przed nim z buzią w ciup, w skromnej sukience i z kolanami ściśle przylegającymi do siebie, teraz stała się erotycznym dyktatorem. Nie oponował. Chciał się poddać tej dyktaturze.
W pewnym momencie Renata, leżąc na nim, przykryła mu twarz włosami i szepnęła na ucho dziwną prośbę, obiecując „ekstazę”. Posłuchał jej. Przesunął się na brzeg łóżka tak, że jego głowa i ramiona znalazły się poza jego obrębem. Rozluźnił mięśnie szyi i głową niemal dotykał teraz podłogi. Krew napłynęła mu do mózgu, wszystko widział odwrócone, a Renata u góry naciskała coraz szybciej i mocniej. W pewnym momencie napiął mięśnie, uniósł nieco głowę i przekrwionymi oczyma kontemplował widok kobiety na tle okna. Przez jej poruszające się ciało błyskało słońce. Jego promień przeszedł pod jej pachą, po sekundzie zajaśniał na jej włosach, a po chwili błysnął na eliptycznej krzywiźnie biodra. Słońce przebijało się przez ciało Renaty w regularnych błyskach – jak lampa fotograficzna. Poczuł szum wiatru. To anioł rozkoszy i demon epilepsji poruszyli jednocześnie swymi skrzydłami. W jego ciele nastąpiła podwójna eksplozja.
Popielski jeszcze nigdy nie przeżył czegoś podobnego.
OBUDZIŁ SIĘ POD ŁÓŻKIEM NA SZORSTKIM DYWANIKU. Przykryty był kocem. Spojrzał na zegarek. Było południe. Spał zatem około pięciu godzin. Wstał gwałtownie, zrzucając koc na ziemię. Renaty nie było w pokoju. Z łóżka zerwał skłębioną pościel i spojrzał z przerażeniem na prześcieradło. Odetchnął. Było czyste. W czasie ataku jelita i nerki nie wypchnęły swej zawartości. Nie tym razem.
Choroba zwykle wyzwalała u niego wizje. W odróżnieniu od defekacji wizja dziś wystąpiła. W popadaczkowym śnie widział siebie samego – siedział na krześle w pokoju wypełnionym tablicami z wzorami matematycznymi. Przeciąg poruszał gwałtownie kotarą wiszącą w drzwiach. Falowała coraz szybciej, aż w końcu urwała się i pofrunęła jak latający dywan z perskich baśni. Rozległ się huk. W drzwiach stała wysoka męska postać w meloniku. To był on sam. W epileptycznej wizji siedzący Popielski patrzył na Popielskiego stojącego. Po raz pierwszy w padaczkowej imaginacji doświadczył rozszczepienia swej osoby. Czytał kiedyś o psychicznych stanach rozdwojenia jako o objawach ciężkiej choroby umysłowej. Tymi sennymi rojeniami zaniepokoił się tylko chwilowo. Co innego teraz zajęło jego myśli. Ubrał się błyskawicznie. Nie chciał, by Renata widziała go nagiego. Stan ekscytacji i erotyczne upojenie wyzwalają tolerancję na wiele cielesnych niedoskonałości, ale po otrząśnięciu się z ekstatycznych doznań wrażliwość na usterki ciała wraca zwielokrotniona. Nie chciał ujrzeć w jej oczach rozczarowania na widok swojej niemłodej skóry: zmarszczek rozstępów i tłuszczu nierównomiernie zalegającego tu i ówdzie. Nie chciał jej dokładać przykrych wrażeń. Wyobraził sobie, jakim wstrętem i przestrachem ją przejął, gdy w chwili największej rozkoszy szarpnął nim epileptyczny spazm, uwolniony przerywanym światłem i nie powstrzymany zawczasu tabletkami, których pod wpływem nagłych zdarzeń poranka zapomniał dziś zażyć.
Zaciskając pętlę krawatu, usłyszał w przedpokoju ciche i lekkie kroki. Zbliżyły się do drzwi. Po kilku sekundach usłyszał delikatne pukanie.
– Proszę! – powiedział i uśmiechnął się z radością.
W uchylonych drzwiach ukazała się głowa młodego mężczyzny Nad uszami zwisały mu pejsy, a na głowie tkwiła jarmułka.
– Przepraszam najmocniej – odezwał się młody Żyd – usłyszałem, że pan już nie śpi…
– Gdzie jest pani, która tu ze mną była? – przerwał mu Popielski.
– Nie wiem, spałem jeszcze. – Młodzieniec spuścił oczy. – Było bardzo wcześnie… Ja tu mam klucze dla pana i jeszcze coś…
– Jest maestro?
– Juliusz… To jest… pan Szaniawski musiał wyjść na próbę… I ja też wychodzę… Dlatego… Muszę coś panu powiedzieć…
Popielski usiadł ciężko na łóżku.
Młodzieniec zaczął coś mówić, ale jego zgrzytliwy głos nie dotarł do uszu detektywa. Ten słyszał teraz wyłącznie skrzypienie łóżka, jęki i westchnienia Renaty, które nagle przechodzą w okrzyk wstrętu i przerażenia. Nie widział młodego Żyda, lecz zamknięte oczy dziewczyny, które nagle się otwierają i patrzą z odrazą, jak kochanek sztywnieje, wypluwa pianę i trzepoce pod nią wśród wyrzucanych przez siebie smrodliwych gazów. Renata ucieka, a on sam rzuca się po łóżku jak bałwan miotany spazmem choroby, którą starożytni nazywali „świętą”. Nagle się uspokoił. Usłyszał w głowie łagodny głos Renaty. „Nie jesteś mi ohydnym – mówiła. – Przecież cię przykryłam kołdrą, byś nie zmarzł, a potem głodna wyszłam na śniadanie”.
Żyd wciąż mówił i wyciągał do niego kartkę z jakimiś nieczytelnymi notatkami. Zagłuszał głos dziewczyny.
– Nazwisko?! – wrzasnął na niego Popielski. – Kim pan jest, do jasnej cholery?!
– Icchok Jaffo – Żyd zaczął się jąkać. – Ja, ja… nic złego nie zrobiłem. Po prostu przenocowałem u pana Juliusza… Ja już muszę iść…
– Poczekaj! – Popielski się uspokoił. – Mów raz jeszcze! Co to za kartka? Rozkojarzyłem się i nic nie pamiętam, co mi tu mówiłeś.
– To dla pana. – Jaffo spojrzał na kartkę. – Telefonował tutaj jakiś pan Zaremba. Prosił zadzwonić wieczorem pod numer 32-41. To tyle.
Popielski przyjął od niego kartkę i spojrzał na nią uważnie. Pokryta była odręcznym pismem hebrajskim. Nie widział na niej żadnego numeru zapisanego cyframi arabskimi. Było oczywiste, że Jaffo zapisał numer telefonu hebrajskimi literami.
Popielski na chwilę przeniósł się myślami do lat młodzieńczych Przypomniał mu się wykład profesora Paula Kretschmera. Ten znakomity hellenista i językoznawca wiedeński udowadniał, że liczby są czymś najgłębiej zakorzenionym w umyśle i że człowiek może zmieniać języki, opanowywać je z biegłością niepojętą, być wielojęzycznym, ale liczyć będzie wyłącznie i zawsze w swym języku ojczystym. Spojrzał na Jaffa. Tak jego mową ojczystą jest jidysz, który przecież wykorzystuje pismo hebrajskie. A ono nie używa cyfr arabskich, lecz dla zapisania liczb korzysta z liter! Żaden człowiek mówiący na co dzień w jidysz nie napisze „32-41”, lecz użyje liter lamed (30) + bet (2) i mem (40) + alef (l)! Młodzieniec zapisał numer telefonu po hebrajsku, czyli literami tego języka! Uczynił to bezwiednie, bezrefleksyjnie, jak najszybciej tylko mógł.
– Coś mi się tu nie zgadza – mruknął Popielski, wskazując na początek notatki. – Znam pismo hebrajskie i widzę numer 32-41 jako lamed-bet-mem-alef. Ale tu jest jeszcze jakiś inny numer… Bardzo duży… Co tu jest napisane oprócz lamed-bet-mem-alef?
– To nie jest żaden numer, tylko nazwisko „Zaremba”. Gdyby to był numer, to wynosiłby… Proszę poczekać, niech policzę… Ale potem naprawdę muszę już pędzić… Spieszę się bardzo…
Jaffo wypisał na kartce w słupku – najpierw po polsku nazwisko „Zaremba”, obok to samo w jidysz, a następnie obdarzył każdą hebrajską literę wartością liczbową.
– Gematria nazwiska „Zaremba” wynosi 321 po dodaniu 7 + 1 + 200 + 70 + 40 + 2 + 1. To do widzenia…
– Zaraz, zaraz, poczekaj – Popielski się zamyślił. – Gematria to jest, o ile pamiętam, wartość liczbowa wyrazów, tak? Hebrajskie litery jakiegoś nazwiska mają wartość liczbową, a zatem gdyby je oznaczyć liczbami i dodać jedną do drugiej… Potrafisz mi coś szybko policzyć? Ja ci podam wyraz, a ty mi w pamięci policzysz jego gematrię! Do roboty!
– Mogę to zrobić, ale może kiedy indziej… – Jaffo nerwowo spojrzał na zegarek.
Popielski patrzył długo bez słowa na swego rozmówcę. Otarł ręką spocone czoło i zrobiło mu się nagle przykro z powodu poniżenia, jakiemu za chwilę musiał poddać chłopaka. Było to jednak nieuniknione. Kiedy wyczuł trop, świat przestawał istnieć, blakły sympatie i antypatie, znikały względy towarzyskie i konwenanse. Pozostawało śledztwo – brutalne, celowe i nieubłagane.
– Posłuchaj, szmajdełesie, cioto pejsata. – Nabrał tchu. – Posłuchaj mnie uważnie. Wyjdziesz wtedy, kiedy ci na to pozwolę, rozumiesz? Chyba że chcesz, abym poszedł do twoich i powiedział, że Icchok Jaffo jest sodomitą…
W oczach młodego człowieka pojawiły się łzy.
– No to teraz siadaj tu i rachuj, ale już! Najpierw nazwisko „Luba Bajdyk”, a potem „Lija Koch”. Ile wynosi ich gematria?
– To zależy, czy zapiszę te nazwiska w jidysz, czy w biblijnym hebrajskim. – Jaffo nieco się uspokoił i usiadł na łóżku obok Popielskiego.
– W biblijnym hebrajskim.
– No tak, ale jest jeszcze pewien problem. Na końcu imienia „Luba” czy „Lija” może być „he”, którego się nie wymawia… A „he” ma też swoją wartość… Nie wiem, jak to panu wytłumaczyć… A ponadto niektóre samogłoski mogą być oddane przez „waw” lub „jod”…
– Wiem, co to jest „h” nieme. – Popielski uśmiechnął się przyjaźnie. – Postępuj inaczej niż w wypadku nazwiska „Zaremba”, czyli pisz po hebrajsku, nie w jidysz. Tu nie uwzględniaj „h” niemego ani żadnych samogłosek! Sprawca używa wyłącznie spółgłosek, to też tak zrób! – powiedział, zdając się nie widzieć zdumienia, jakie się pojawiło na twarzy Jaffa na wzmiankę o jakimś „sprawcy”. – No, licz, chłopcze, i puszczę cię do synagogi!
Żyd policzył i pokazał wynik Popielskiemu.
– I tu, i tu gematria wynosi 68 – oznajmił. – Błagam pana, czy mogę już iść?
– Niechże pan idzie! – mruknął Popielski. – Dziękuję…
Chłopak podszedł powoli do drzwi, otworzył je, a potem odwrócił się do Popielskiego.
– Pan mi groził – powiedział poważnie – a ja przykryłem pana kocem, by nie było mu zimno.
Popielski wyciągnął do niego rękę na pożegnanie i oparł się o ścianę. Nie usłyszał jego skargi, nie zauważył nawet tego, że chłopak położył klucze na podłodze i wyszedł szybko z pokoju, nie podawszy mu ręki. Nie o nim Edward teraz myślał ani o Renacie Sperling, która dokądś wybiegła prawie pięć godzin temu i dotąd nie wróciła. Przed oczami migały mu hebrajskie litery, kwadraty magiczne i matematyczne macierze. Sięgnął po pióro, wynotował z pamięci zapisy Hebraisty, rozpisał je w odpowiedni sposób, a potem zaczął wykonywać różne działania arytmetyczne. Następnie wyszedł do przedpokoju, zabrał stamtąd książkę telefoniczną, którą długo wertował. Po dwóch godzinach tej pracy ubrał się pośpiesznie i wybiegł. Po czterech godzinach wrócił do domu. Przywitawszy się zdawkowo z Leokadią i Ritą, chwycił za słuchawkę. Zatelefonował do mieszkania Szaniawskiego. Nikt nie odebrał. Wykręcił teraz numer zapisany mu przez Icchoka Jaffa.
Usłyszawszy w słuchawce głos Zaremby, pozdrowił przyjaciela.
– Szukaliśmy matematyka na całej ulicy – powiedział Wilek. – Znaleźliśmy nauczyciela matematyki i nauczyciela fizyki. Obaj mają niepodważalne alibi. Klops. Nie mamy mordercy. Ale mamy jego następną ofiarę – powiedział Popielski. – Potencjalną ofiarę.
<a l:href="#_ftnref40">[40]</a> Po głowie.
<a l:href="#_ftnref41">[41]</a> Biedak (z politowaniem).
<a l:href="#_ftnref42">[42]</a> Kochankiem.
<a l:href="#_ftnref43">[43]</a> Dziewczynek.
<a l:href="#_ftnref44">[44]</a> Chędoży.
<a l:href="#_ftnref45">[45]</a> Galaretki z nóżek
<a l:href="#_ftnref46">[46]</a> Osoby zadzierające nosa, udające przynależność do wyższych sfer.
<a l:href="#_ftnref47">[47]</a> Chędoży.
<a l:href="#_ftnref48">[48]</a> Seks we troje.
<a l:href="#_ftnref49">[49]</a> Seks we dwoje.
<a l:href="#_ftnref50">[50]</a> Szybki.
<a l:href="#_ftnref51">[51]</a> Dziewczyny.
<a l:href="#_ftnref52">[52]</a> Spiesz się powoli.
<a l:href="#_ftnref53">[53]</a> Szybko.
<a l:href="#_ftnref54">[54]</a> Prawo pierwszej nocy.
<a l:href="#_ftnref55">[55]</a> Wielkiego Boga.
<a l:href="#_ftnref55">[56]</a> Kwadrat magiczny.
<a l:href="#_ftnref57">[57]</a> Sługa twój, panie Edwardzie.