174064.fb2 Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

5

Stuk, stuk,stuk. człap, człap.

W ciemnej przestrzeni pod niskim sklepieniem głos rozchodził się w przedziwny sposób. Wracał to z bliższej, to dalszej odległości, mamił słuch wrażeniem, że ktoś jeszcze przebywa w pobliżu. Nieprzyjemne doznanie, ale i miejsce mało przyjazne.

Miał wrażenie, jakby wtargnął do wielkiego grobowca. Wrażenie ciasnoty i mrowienie na plecach sprawiały, że zaczynał się dusić. Ale musi przecież zrobić, co do niego należy! Jak będzie się potem tłumaczył? Że porzucił obowiązki, bo bał się nieprzyjaznych ciemności?

Poruszał się ostrożnie. Nie chciał natknąć się na jakąś pułapkę, wpaść w zagłębienie, nabawić kontuzji. Wchodząc tu pozostawił za plecami rozświetlone pomarańczowymi lampami ulice miasta. Ludzie jeszcze biegają w swoich sprawach, ostatnie sklepy zbierają się do zamknięcia. A on tutaj, w zupełnym mroku, znalazł się jakby w innym świecie.

Nasunął na oczy ciężkie okulary, pstryknął przełącznikiem. Sinozielone światło noktowizora. Na filmach wygląda to tak, jakby urządzenie dawało doskonały obraz. W istocie rzeczy nie jest to takie proste. Ekraniki trochę śnieżą, świat zdaje się mocno zniekształcony. Trzeba do tego przywyknąć. Jeszcze gorzej jest, jeśli trzeba używać noktowizora pasywnego. Odczytywanie plam ciepła wymaga sporego doświadczenia. Ale w takich miejscach należy używać maszyny aktywnej, emitującej snop podczerwonych promieni.

Z jakim trudem przyszło odnaleźć wejście! A teraz jeszcze większego wysiłku będzie wymagało dotarcie do celu.

Niebezpieczeństwo, jak to zawsze z nim bywa, nadeszło niespodziewanie. Mijał boczną odnogę. Odruchowo rzucił okiem w tamtą stronę. Po chwili przystanął i znów spojrzał, z niedowierzaniem.

To niemożliwe! Wszystko mówiło, że to wykluczone.

Ale w sinozielonym świetle noktowizora wyraźnie dostrzegł zarys postaci. Czasem cienie sprawiają takie niespodzianki. Ale to wyglądało na człowieka!

Z łomoczącym w gardle sercem podszedł pół kroku.

Z jednej strony, jeśli to rzeczywiście człowiek, może być chyba tylko martwy. z drugiej nie można przecież zostawić za plecami nieznanego zjawiska. Ostrożnie zbliżał się do postaci. W tej chwili pożałował, że nie ma jednak noktowizora pasywnego. Wtedy wiedziałby, czy to coś emituje fale cieplne, czy żyje.

Odruchowo wyjął pistolet.

W tej chwili ujrzał dwa jarzące się ogniki. Oczy!

Tak wyglądają oczy w świetle podczerwonym! Jaku wygłodniałego wilka – koszmarnie drapieżne i przerażające.

Zanim zdążył odbezpieczyć broń, wrzasnął z bólu. Oślepił go silny snop światła. Latarka!

Zdarł z głowy okulary noktowizyjne. Przed oczami tańczyły bolesne, barwne kręgi. Nic nie widział. Był skazany na resztę zmysłów. Doleciał go dziwny, ostry zapach, na głowę niespodziewanie opadła mokra materia. Szmata nasączona czymś cuchnącym.

Pistolet wyleciał z dłoni, wytrącony silnym uderzeniem. Próbował złapać oddech, ale wciągał w płuca tylko palący opar. Świat wywinął kozła. Jeszcze próbował walczyć, ale przeciwnik był zwinny, najwyraźniej wprawiony w takich zmaganiach. Mężczyzna osunął się na ziemię.

Napastnik znów zapalił reflektor, uważnie obejrzał ciało. Położył palce na szyi ofiary, kiwnął z zamyśleniem głową. Nie żyje. Będzie to wyglądało na wypadek, jakiś zawał czy coś podobnego. Zgasił latarkę.

W zupełnych ciemnościach zarzucił sobie trupa na plecy. Ruszył długim korytarzem, stąpając pewnie, omijając leżący na ziemi gruz i wybrzuszenia. Wyglądało, jakby znał tutaj każdy centymetr, każdy milimetr, ziarnko piasku. Był niczym kapłan służący groźnemu bóstwu, któremu nie wolno zakłócać spokoju wrażym światłem. Taki kapłan musi poznać doskonale królestwo swojego pana, aby się w nim nie zagubić, a na dodatek, w razie potrzeby, doprowadzić do zguby niepożądanych gości. Musi strzec tajemnic świątyni.

Każda nierówność terenu, każdy powiew powietrza z bocznego korytarza, a jeżeli nawet nie powiew to świadomość, że w tym miejscu powietrze ma nieco inną gęstość, wszystko to musi czytać sprawnie niczym dokładną mapę, a właściwie nie tyle czytać, ile czuć całym sobą pogrążone w mroku otoczenie. Jakby skóra mogła widzieć więcej od oczu.

Dotarł do wyjścia.

Ostrożnie odsunął zabezpieczające je deski. Najpierw usunął jedną, wyjrzał na zewnątrz, potem ruszył resztę. Wyciągnął trupa, potem staranie zamaskował otwór. Gęste krzaki w ciemnym parku stanowiły znakomitą osłonę. Znów zarzucił sobie ciało na plecy, poszedł do stojącej przy wejściu do parku półciężarówki. Wrzucił ofiarę na tył auta.

Uważnie zlustrował otoczenie. Gdyby ktoś ujrzał jego poczynania, musiałby umrzeć. Jednak nie dostrzegł niczego podejrzanego. Wsiadł do szoferki, przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik pracował cicho. Ruszył powoli, starając się robić jak najmniej hałasu.

* * *

Marszałek Winogradow zmiął w ustach przekleństwo. Spojrzał na wielką mapę Europy, wiszącą na ścianie, upstrzoną kolorowymi szpilkami. Wiadomości z Polski były nad wyraz niepomyślne. Kolejna próba operacyjna spaliła na panewce.

– Swołocze – warknął. – Mieliście pilnować, żeby tam nikt się nie kręcił oprócz was.

Major, wyprężony jak struna, wodził wzrokiem za krążącym po pokoju dowódcą.

– Melduję, obywatelu marszałku – wydusił przez ściśnięte gardło – że to nie nasza wina.

– Jak to nie wasza wina? Co wy sobie wyobrażacie? Kto będzie odpowiadał przed prezydentem za niepowodzenie operacji? Ty, Malinin? A może twoi lejtnanci? Gówno! Ja muszę świecić oczami. A wiesz ty, co znaczy stanąć przed Pierwszym i powiedzieć mu „wybaczcie Władymirze Iwanowiczu, ale ponieśliśmy porażkę”. Wiesz, jak to jest? Zesrać się można ze strachu. On nie da się nabrać na głupie tłumaczenie. Za duże ma pojęcie o naszej robocie.

Oleg Malinin pomyślał, że tak to już jest, kiedy na prezydenta wybierze się kagebistę. Sam pracował w tym resorcie dość długo, by wiedzieć, co potrafią wyżsi oficerowie, a takim przecież był przez wiele lat przywódca państwa. Człowiek to dla niego tylko mięcho. Życie ludzkie nie jest warte funta kłaków, a cierpienie nie istnieje.

– Dobrze pan wie, Mironie Pawlowiczu – odważył się znów zabrać głos – że w Oleśnicy nigdy nie mieliśmy należytej swobody ruchu. Wszystko przez wywiad niemiecki. Nawet wschodnie Niemcy, gdy jeszcze istniały i były od nas uzależnione, bruździły w tamtym rejonie, nie bacząc na nic.

Winogradow przygryzł wąs. To fakt. Stasi, zawsze posłuszna towarzyszom z Moskwy, stawiała dziwny opór jeśli chodziło o niektóre tereny Rzeszy przyłączone po drugiej wojnie do Polski. Koniec końców nic w tym dziwnego. Służby specjalne NRD, cały aparat szpiegowski, oparte zostały na byłych pracownikach nazistowskiego aparatu bezpieczeństwa. A dla nich Dolny Śląsk, Prusy Wschodnie czy Pomorze zawsze pozostały niemieckie. Nie na darmo właśnie tam kryli lwią część swoich archiwów, a nawet zawartość kas armijnych, klejnoty i dzieła sztuki. Teraz było jeszcze ciężej, odkąd Polska uwolniła się spod prymatu Rosji.

Jednak to nie powód, żeby agenci nie potrafili sobie poradzić w trudnym terenie!

– Słuchaj, majorze. Mamy tam chyba dość ludzi. Co więcej, mamy ich wszędzie, we wszystkich strukturach. Państwowa kiesa może być pusta, ale dla szpiegów zawsze znajdzie środki. Utrzymujemy placówki nie po to, żebym wysłuchiwał twoich utyskiwań i tanich wykrętów. Mają być wyniki, bo inaczej polecą głowy, a twoja wcale nie na końcu. Zrozumiano?

– Tak jest!

Malinin stuknął obcasami. Dziadyga uwziął się uczynić właśniejego odpowiedzialnym za operację w Oleśnicy. Myśli, że tak łatwo kierować akcją w gąszczu i ciasnocie, jaka tam ostatnio zapanowała?

– Musimy być niezwykle ostrożni – powiedział. – W razie jakiejś wpadki Polacy podniosą straszny krzyk. A pomogą im Amerykanie i Angole. Skandal na cały świat.

– Nie pieprz, Oleg – przerwał rozdrażniony marszałek. – Nie będzie żadnego krzyku. Im samym zależy na maksymalnej dyskrecji. Wrzeszczeć to mogą zacząć dopiero, kiedy my położymy łapę na materiałach.

– Jeżeli tam w ogóle są – uzupełnił major.

– Są! Muszą przecież gdzieś być. Wszystko wskazuje, że to bardzo prawdopodobne miejsce.

– Działamy na wyczucie.

– Oleg – głos marszałka nabrał groźnych tonów. – Znów pieprzysz głupoty. Chcesz podważyć ustalenia naszych analityków. To idź od razu do Jury Kalembach i powiedz mu, że jego wydział działa na wyczucie. Najpierw dostaniesz po mordzie, a potem załatwi ci degradację i ciepłą placówkę na Magadanie, skąd nie wygrzebiesz się do samej emerytury. Sztab najlepszych ludzi nad tym pracuje, wyciąga wnioski, a ty bredzisz o intuicji.

Zatrzymał się tuż przed podwładnym, spojrzał mu prosto w oczy.

– Musisz tam mieć jeszcze kogoś pewnego, kto nie boi się roboty ze spluwą czy nożem. Ale nie myśliciela ze skłonnościami do przekombinowywania, tylko prawdziwego rezuna. Z wyczuciem, inteligentnego, ale przede wszystkim skutecznego.

– Mam takiego – Malinin uśmiechnął się. – Pamięta pan Wiktora Wereszczako?

– Tego, co trafiał w pięciokopiejkówkę z dziesięciu metrów? Pamiętam.

– Tego samego. Miesiąc temu pojechał z konwejerem do Wrocławia na kontakt. Po polsku umie dobrze. Zresztą akcent akurat niewiele przeszkadza. Tam przecież pełno Ukraińców i naszych. Wtopił się.

– O widzisz – Winogradow klepnął w ramię majora – to mi się podoba. Bez jęczenia i pitolenia robić swoje. Trzymaj rękę na pulsie, Oleg. I melduj o każdym ruchu przeciwnika.