174064.fb2
Jaką odległość mogli pokonać, skradając się i oświetlając drogę tylko przez ułamki sekund? Sto, dwieście metrów?
Ale komisarzowi wydawało się, że mają za sobą kilka kilometrów. Najpierw na palcach przekradli się obok korytarza, w którym Marcus został zostawiony na straży, a następnie w żółwim tempie, nie tracąc z oczu błysków latarek z przodu, szli schyleni, gotowi w każdej chwili uskoczyć w bok. Tamci też najwyraźniej nie do końca wiedzieli, gdzie iść. A może po prostu byli ostrożni.
Zatrzymali się, wobec czego Michał z kapitanem stanęli również.
– Ciekawe – mruknął Baliński. – Mówią po niemiecku, ale kogo stamtąd reprezentują?
Wroński chrząknął pytająco.
– Mogą być z wywiadu wojskowego, ale równie dobrze ze starych struktur, współpracujących z organizacjami postnazistowskimi. To właśnie specjalnie wyznaczeni i przeszkoleni agenci Stasi, wspierani przez byłych esesmanów, gestapowców oraz niektórych pracowników Abwehry od lat strzegli tajemnicy. A do takich zadań wybierano ludzi, których przodkowie mieli powiązania ze speckomandami SS. Tymi, które ukrywały ważne dokumenty.
– Taka konspiracyjna sitwa? Coś jak akta ODESSY?
– Mówisz o filmie czy prawdziwej historii? Tamten obraz to dziecinada w porównaniu z całą brutalną prawdą. Nazizm jest w tym kręgu przekazywany z ojca na syna, to gorsze niż zaraza. Chodźmy. Jeżeli przeżyjemy, wszystko ci wyjaśnię. Teraz cicho. I nie zapalaj latarki.
Ostrzeżenie padło w samą porę. Doszli do kolejnego skrzyżowania korytarzy. Wroński poczuł lekki przeciąg. Czyżby to znaczyło, że gdzieś te tunele mają otwory wentylacyjne?
Możliwe. Solidna robota.
Tym razem on zorientował się, że coś jest nie tak. Wyciągnął ręce, chwycił towarzysza za kaptur bluzy, pociągnął do tyłu, na siebie. Upadł, ciężar kapitana wyparł z niego dech. Pod plecami poczuł wszechobecne odłamki starych cegieł, które wbiły się boleśnie w kręgosłup. Z trudem powstrzymał jęk, ostatkiem sił przytrzymał Balińskiego, żeby ten nie narobił hałasu.
Leżeli długą chwilę bez ruchu.
Michałowi przypomniały się te wszystkie ciała o ubraniach zabrudzonych wapienno-ceglanym pyłem. Sam pewnie jest już nim porządnie uwalany. Wiele tutaj nie trzeba. Ponure miejsce na umieranie.
Na pewno każdy z odnalezionych nieboszczyków ginął w samotności, przerażony. Śmierć ma różne oblicza, ale to jest wyjątkowo okrutne. Nawet jeśli wszyscy mieli coś na sumieniu i sami byli gotowi zabijać bez wahania, umierać tutaj to coś strasznego.
Tymczasem z przodu ktoś się pojawił. Przystanął przyczajony, nasłuchujący. Mimo kompletnych ciemności Wrońskiemu zdawało się, że widzi zgęstek mroku o parę metrów od nich.
Wstrzymał oddech. Kapitan uczynił to samo.
Komisarz czuł, jak tamtemu wali serce. Sam też musiał mieć puls powyżej dwustu uderzeń na minutę, bo słyszał głośny szum w uszach.
Wreszcie tajemniczy człowiek poruszył się. Pomaszerował w stronę, gdzie znikli Niemcy.
Musiał doskonale orientować się w rozkładzie korytarzy, znać każdy ich centymetr, gdyż było słychać, że pomimo zupełnego braku światła nie potyka się, stąpa pewnie, bez wahania. Rany boskie, pomyślał Wroński, co to za miejsce? Pod poczciwym, dobrze znanym i spowszedniałym do imentu, pszennoburaczanym miastem znajdują się prawdziwe, rozległe katakumby. Labirynt korytarzy.
Gdyby miejscowi dziennikarze mogli tu teraz zejść. Taki Niwa zfajdałby się w majtki ze strachu. Ale przynajmniej miałby prawdziwy materiał, a nie kombinował tylko, jak z igły zrobić widły. miejsce?
Baliński przystanął. Z przodu dał się słyszeć podniesiony głos.
– Ruch jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu – szepnął.
– Raczej jak w metrze. To bardziej pasuje do otoczenia.
Niespodziewanie padł strzał. Wszystko ucichło. Wroński odruchowo schylił się. W takich podziemiach trudno określić, czy huk rozległ się tuż przy uchu, czy o kilkadziesiąt metrów dalej. Równie dobrze mógłby ktoś celować w niego.
Zaraz. celować? W ciemności?
Ale zanim myśl w całości przebiegła przez rozgorączkowany umysł, rozpętało się piekło. Odgłosy wystrzałów wypełniły zatęchłe powietrze.
– Koniec zabawy – rzucił Baliński.
Michał próbował przebić wzrokiem ciemności. Zdawało mu się, że dostrzega coś w rodzaju pomarańczowej łuny daleko z przodu, ale nie był pewien, czy to nie złudzenie. Tymczasem kapitan szczęknął zamkiem pistoletu. – Nie pchaj się tam. Nie masz broni. A poza tym któryś z nas powinien przeżyć. Zostań tu albo lepiej wracaj do studni i sprowadź pomoc. Jakąkolwiek. Teraz tajemnica nie ma znaczenia. Musimy położyć łapę na materiałach, choćby nie wiem co.
Ruszył do przodu, zdecydowanym gestem zatrzymując komisarza na miejscu. Natychmiast rozpłynął się w ciemności.
Michał przez mgnienie oka rozważał, co robić – pobiec jednak za Balińskim czy rzeczywiście posłuchać głosu rozsądku i wrócić do studni. To nie powinno być skomplikowane. Wystarczy iść po omacku zupełnie prosto, aż do rozwidlenia, a tam uważać, żeby nie wleźć w niewłaściwy korytarz.
Zanim jednak zdążył podjąć decyzję, sytuacja sama się rozwiązała. Za plecami usłyszał tupot. Jak mógł zapomnieć! Ten Marcus, zostawiony na straży podążał swoim na odsiecz. Promień latarki biegnącego mężczyzny wydobywał z ciemności ceglane ściany i sklepienie. Latał i drgał jak opętany, w rytm pospiesznych kroków.
Wroński nie miał szans umknąć.
Ale musiał coś zrobić. Tamten na pewno jest uzbrojony. Odruchowo chciał się rozejrzeć i ogarnął go pusty śmiech. Jak można rozglądać się w zupełnych ciemnościach! W desperacji położył się tuż przy ścianie, wtulił jak umiał najmocniej w ciasny kąt, nogami w stronę biegnącego, ręce wyciągnął daleko nad głowę, kryjąc twarz w ramionach, dłoń zacisnął na rękojeści latarki.
Przy odrobinie szczęścia tamten weźmie go za jakąś kłodę czy kupę gruzu, albo zupełnie nie zwróci uwagi na leżący kształt. A kiedy przebiegnie, będzie można go dopaść z tyłu. Trzeba go dopaść koniecznie! Przecież pierwsza osoba, na którą się natknie z przodu, to będzie Baliński.
Jednak nadzieja okazała się płonna. Marcus zatrzymał się. Przez uchylone szparki powiek Wroński widział wędrujący po nim snop światła. Czyżby za chwilę miał nastąpić koniec? Usłyszał pstryknięcie bezpiecznika. Teraz wystarczy delikatnie pociągnąć za spust.
Jednak strzał nie następował.
Zamiast tego poczuł szturchnięcie. No tak! Niemiec wziął go za trupa! Nie chce niepotrzebnie robić hałasu,inaczej dawno by strzelił. A teraz jedynie upewnia się, że znaleziony człowiek nie żyje. Ale zaraz może nabrać wątpliwości. Mocne kopnięcie w udo. To jeszcze można przeżyć. Ale jeśli teraz uderzy w brzuch albo głowę.
Znów szczęknięcie.
Ale tym razem bardziej metaliczne, brzęczące. Taki dźwięk wydaje tylko jedna rzecz – nóż sprężynowy. Nie ma już na co czekać. Tylko element zaskoczenia może uratować życie.
Światło latarki zadrgało. Marcus pochylił się.
Michał zacisnął pięść, nagarniając w nią wszechobecny pył, zmieszany z suchą ziemią. Tamten przyłożył mu ostrze do żeber. Już miał pchnąć, kiedy nagle natknął się na otwarte oczy domniemanego trupa.
Chwila zawahania wystarczyła.
Ręką uzbrojoną w latarkę Wroński wybił nóż. Było to tym łatwiejsze, że napastnik trzymał w tej samej dłoni razem sprężynowiec i własną lampkę.
Oba przedmioty upadły.
Pył i ziemię cisnął prosto w twarz Niemca. Tamten odskoczył, oślepiony. Światło padało skośnie z boku, dość dokładnie oświetlając ten odcinek korytarza.
Michał zerwał się, silnym kopnięciem trafił tamtego między nasadę dłoni i nadgarstek.
Pistolet poleciał szerokim łukiem.
Marcus próbował za wszelką cenę zetrzeć z oczu gryzącą zasłonę. Komisarz nie bawił się w skrupuły. Nie było na to czasu, a poza tym, tak samo jak w przypadku Flapa, wiedział, że przeciwnik nie dałby mu żadnych szans.
Uderzył go szpicem buta w brzuch. Niemiec zgiął się wpół, natykając się przy tym ruchu na rozpędzoną dolnym hakiem pięść, w której tkwił metalowy walec latarki.
Trzasnęła miażdżona chrząstka nosa, sucho strzeliła kość jarzmowa. Michał, pokonując wewnętrzny opór, chwycił małżowiny uszne prawie już nieprzytomnego człowieka, uniósł jego głowę i trzasnął z całej siły o kolano.
Poczuł, jakby nagle zwinne i sprężyste ciało zamieniło się w szmacianą lalkę.
Marcus z przeciągłym jękiem zwalił się na ziemię. Wroński podniósł nóż, szukał chwilę, wreszcie dostrzegł leżący o kilka kroków pistolet. Znajoma konstrukcja. Glock, ale nie siedemnaście, taki jaki mu skonfiskowali rano, tylko kompaktowa dziewiętnastka z krótszą lufą.
Szlag by tych szpiegów trafił. Taka broń dobra jest dla agenta na pokładzie samolotu albo ochroniarza w ciasnych pomieszczeniach, a nie do prowadzenia normalnej akcji. Trudno.
Jak się nie ma co się lubi.
I tak lepsze to od służbowego pistoletu.
Ile padło już strzałów? Pędził tak szybko, jak mógł, potykając się o kawałki cegieł i porzucone kilkadziesiąt lat temu przedmioty – puszki na maski gazowe, stare konserwy, jakiś chlebak. A z przodu za zakrętem grzmiało.
Ten zakręt pod kątem przeszło dziewięćdziesięciu stopni właśnie sprawił, że łuna, którą dostrzegł poprzednio zdawała się złudzeniem.
Ilu ludzi wali tam Do siebie? Ile mają amunicji?
Przed załomem przystanął.
Huk wystrzałów i krótkie błyski ognia z luf, błądzące światła latarek. Natychmiast zgasił swoją. Wtedy wyczuł obok ruch.
Przestraszony, nie myśląc nawet, co robi, kucnął i rzucił się w tył. Zrobił to, bo spodziewał się strzału, chciał zejść z linii ognia. Zamiast tego usłyszał nad głową mokry łopot. Uderzył łokciem w bok. Trafił w coś miękkiego.
W tej chwili na twarz spadła miękka, wilgotna szmata, zalatująca dziwnym chemicznym odorem. Wstrzymał oddech i strzelił na oślep.
Raz, drugi, trzeci.
Opróżnił pół magazynka, zanim materiał spadł na ziemię. Strzały zlały się z kanonadą dobiegającą z przodu. Co to było? Czuł zawrót głowy i mdłości. To pewnie przez ten dziwny zapach. Potknął się o leżące pod nogami ciało. Poświecił. Martwa twarz o wytrzeszczonych oczach. Skądś znajoma.
Skąd?
Niedawno ją przecież widział. Tylko gdzie?
Przetarł oczy.
Żeby ta przeklęta mgła ustąpiła. Znów wystrzały, tym razem rzadsze. Oszołomienie spowodowało, że słyszał je nieostro, jakby dolatywało jedynie ich odległe echo.
Patrzył na twarz trupa i nagle dotarło z całą mocą zrozumienie. Rany boskie, czy to możliwe? Piekło i szatani, toż to nie kto inny jak pan Witek z domu przy studni! Nigdy nic nie widział, nie słyszał, zawsze spał oni jego rodzina. Czy całe miasto jest zamieszane w tę sprawę?
Co w takim razie z Dorotą? Miał nadzieję, że nie stała jej się krzywda.
Dobrze, że nie wrócił do studni. Nie byłoby po co. A ten tutaj dotarł jeszcze inną drogą. To pewnie łączyło się z tym podmuchem powietrza, który wziął za skutek działania otworów wentylacyjnych.
Czuł łupanie w skroniach. Jakim świństwem została nasączona ta przeklęta szmata? Gdyby miał ją nagłowie dłużej i musiał jeszcze wciągnąć powietrze, straciłby na pewno przytomność.
Nieco chwiejnym krokiem, pokonując słabość w kolanach i ból głowy, poszedł wstronę kanonady. Gdyby był w pełni władz umysłowych, z pewnością zastanowiłby się nad sensownością takich poczynań. Ale umysł Michała pozostawał spowity w opary uniemożliwiające trzeźwą refleksję.
Wytoczył się zza zakrętu nagle, wpadł w sam środek wymiany ognia i runął na twarde podłoże. To uratowało mu życie, gdyż ledwie się pojawił, padły w jego kierunku przynajmniej cztery strzały. Chciał się podnieść, ale miał wrażenie, że kule fruwają w powietrzu gęsto niczym rój wściekłych os.
Strzelający najwyraźniej uznali, że oberwał, bo nikt się nim więcej nie zainteresował.
Leżał w najgłupszym miejscu, jakie mógł sobie wybrać. Skrzyżowanie pięciukorytarzy tworzyło całkiem sporą komorę, oświetloną teraz migotliwymi błędnymi snopami świateł z latarek. Pod ścianą z prawej strony stała wprawdzie porządna gazowa lampa, ale raczej przyczyniała się do powiększenia chaosu, niż pomagała rozeznać się w położeniu.
A on spoczął na samym skraju kręgu światła, pod ścianą między wylotami korytarzy. Nie pozostawało nic innego, jak udawać nieboszczyka. Niemiał pojęcia,gdzie kto jest i ilu agentów znajduje się w tym miejscu. Mógł się tylko domyślać, że Baliński powinien być gdzieś za nim. Ale co do reszty… Od zakończenia drugiej wojny światowej podziemia na pewno nie gościły tylu ludzi w jednym czasie.
Strzał i krzyk. Rozpaczliwy głos, jaki wydać może tylko umierający. Potem drugi i trzeci. Szybki grzechot, jęczący odgłos rykoszetów. Jakiś idiota strzela z broni maszynowej! Michał poczuł szarpnięcie przy udzie i gorący podmuch. Zabłąkana kula musiała przeszyć spodnie.
Wreszcie kanonada ucichła.
W martwej ciszy rozległ się tubalny głos.
– Nie macie już pestek, panowie! A mnie zostało jeszcze z pięć magazynków. Mam też zwykły pistolet i granaty. Kto się ruszy bez pozwolenia, zginie! Wyłazić! Ręce do góry i na środek. Werner ty pierwszy! Wiem, gdzie jesteś. W korytarzu od strony więzienia! Nie próbuj uciekać! Rzucić ci odbezpieczony i fachowo zaostrzony granat?
Po chwili w kręgu światła rzucanego przez gazową lampę pojawił się człowiek.
– Teraz spluwa. Wyjmij magazynek, przeładuj i na ziemię. A ty stój. Pozostali to samo i tak samo. Jedna uwaga. Nie jestem sam. Gdzieś tu są moi ludzie. W każdym korytarzu. Zatem wszyscy macie takiego stróża za plecami. Jestem z brytyjskiego wywiadu. Dogadamy się, ale nie róbcie głupstw. To się nazywa sytuacja patowa. Wszyscy musimy zdobyć materiały, nawet za cenę życia. Ale możemy też się porozumieć. Biznes to biznes.
Gdzieś z lewej strony z przodu rozległ się strzał i jęk. Na środek wyskoczył niski mężczyzna, trzymając się za brzuch. Zgiął się wpół, upadł na bok.
– Widzicie? Ten chciał się urwać. Kto następny?
Zaczęli wypełzać ze wszystkich stron. Pięciu. Po chwili dołączył jeszcze Baliński.
Człowiek, który przed chwilą wytoczył się z korytarza i skonał, teraz poruszył się, podniósł, odszedł na bok.
– Daliście się nabrać, panowie na taki prosty numer. Strach ma jednak wielkie oczy. A teraz do rzeczy. Według moich wyliczeń powinno być nas dwunastu. Sprawdź! – rzucił do zmartwychwstałego.
Ten podjął latarkę, obszedł korytarze. Po chwili rozległ się strzał.
– Zgadza się – powiedział w przestrzeń, stając pośrodku.
Miał charakterystyczny akcent. Na pewno nie angielski. Michał wstrzymał oddech, a zabójca raportował.
– Sześciu tutaj i czterech zabitych w korytarzach. Jednemu musiałem trochę pomóc. Ale już się uspokoił. Plus my dwaj. A ten nieboszczyk – wskazał na Michała, ledwie widocznego na granicy światła lampy – jest nadprogramowy. Z kimś się przywlókł.
Wroński pomyślał, że w głębi korytarza przecież jest jeszcze Marcus, więc rachunek nie powinien się zgadzać. Ale zaraz nadciągnęła myśl o martwym Witku. Oprawca musiał też go zaliczyć do grona agentów. A z tego wynika, że nikt się nie spodziewał tutaj właściciela domu przy zamkowych błoniach.
Kim on jest? A właściwie – kim był?
Oszołomienie spowodowane zawartą w szmacie substancją mijało. Oddychał bardzo powoli, powstrzymywał kaszel, chociaż nosi usta zapchane miał wszędobylskim pyłem.
– Panie kapitanie – odezwał się głos z ciemności. – Mówię do jedynego Polakaw naszym gronie. Proszę podejść do lampy i przenieść ją trochę dalej. Pilnuj go, Wiktor. Reszta na kolana i bez numerów.
Baliński posłusznie odszedł na bok. W tej chwili rozległa się seria.
Klęczący ludzie na darmo starali się umknąć przed kulami. Na klęczkach trudno uczynić sensowny unik. Po chwili leżeli jeden obok drugiego.
Kapitan szarpnął się, ale znieruchomiał, bo stróż wetknął mu lufę pistoletu między żebra. A w świetle lampy pojawiła się potężna postać.
Michał wstrzymał oddech.
Flap. Zaginiony podobno Wiesław.
– Ty szmato – powiedział nieoczekiwanie spokojnym głosem Baliński. – Ty przeklęte ścierwo. Pracujesz dla Rosjan. Powinienem się wcześniej domyślić.
– Szefie – odezwał się Wiktor. – Kropnąć go?
– Nie bądź durny – fuknął Flap. – Nie po to go oszczędziłem, żebyś miał zabawę. On nam się przyda. Jura przecież zginął.
– Rozumiem. A ten się zna?
– Co głupio pytasz? Łap za kilof i zasuwaj. Nie mamy czasu. Już ja go dopilnuję.
– Ścianę mam rozwalić?
– Jaką ścianę? Esesmani nie mieli czasu kuć i maskować ścian. Prościej im było wykopać dół, a potem zrobić kamuflaż. Wala się tyle gruzu, że to była kwestia paru minut.
– To gdzie mam zacząć?
– Na środku i leć w każdą stronę. To nie boisko piłkarskie. W dwie godziny powinniśmy znaleźć. Pan kapitan zresztą pomoże. Prawda?
– Kiedy zacząłeś pracować dla KGB? – spytał Baliński.
– To niedobre pytanie. Powinno brzmieć, kiedy przeniknąłem do waszych struktur wywiadowczych. I nie dla KGB, ale GRU. Zwerbowali mnie jeszcze na studiach.
– Ty zabiłeś Janusza?
– Nie. Wiktor. On miał dyżur w ratuszu. A Darek oberwał i z mojej ręki, i z jego ręki. Ale nie jestem pewien, kto go dokładnie wykończył. Nie było możliwości dłubać w ranach po pociskach. Jak znam życie to Wiktor, lepiej strzela.
– Ale odpowiesz tak, jakbyś sam to zrobił.
Rozległ się nieprzyjemny rechot obu rosyjskich agentów.
Michał zdrętwiał, leżąc długi czas w tej samej pozycji. Oddałby wiele, żeby móc chociaż poruszyć prawą nogą, która dokuczała szczególnie. Zupełnie, jakby ktoś wbijał w nią wielką igłę. Miał poczucie, że wreszcie wytrzeźwiał. King Kong uważnie śledził poczynania Balińskiego.
Pistolet trzymał w pogotowiu. Co on przedtem powiedział? Że jest z brytyjskiego wywiadu? A kapitan zarzucił mu, że pracuje dla Rosjan. Właściwie wynika z tego, że Wiesiek jest pracownikiem wojskowego wywiadu Rosji od bardzo długiego czasu.
Dlaczego ktoś, kto urodził się Polakiem robi coś takiego? Tylko dla pieniędzy? Podobno Rosjanie potrafią wyłożyć sporo gotówki na działalność szpiegowską.
Tymczasem kapitan Wiktorem pracowali. Trupy zastrzelonych zostały przeniesione do jednego korytarza, żeby nie przeszkadzały.
Wrońskiego pozostawiono na razie w spokoju. Ale tylko patrzeć, jak się tutaj zbliżą i wytargają go gdzieś dalej. Do ogólnego stanu potwornej niewygody dołączał się pistolet, który uwierał w brzuch.
Wypadł mu z ręki przy upadku i znalazł się pod nim. Odbezpieczony, wystarczy sięgnąć i pociągnąć za spust. Ale jeśli się tylko ruszy, seria z pistoletu maszynowego rozpruje go na pół, jak tamtych nieszczęśników.
Gdyby zdarzyło się coś, co odwróci uwagę Flapa i jego pomagiera. A tak będzie musiał improwizować, jeśli zechcą go przenieść. Rosyjski agent może się przecież zorientować, że komisarz żyje.
Tymczasem Baliński wyprostował się.
– Coś jest – powiedział. – Jakiś dziwny pogłos.
Michał odetchnął z ulgą. Jeśli tego szukali, do niego już może nie dotrą.
Wiesiek gestem nakazał kapitanowi odejść, a jego miejsce zajął Wiktor. Odgarnął ziemię i gruz, uderzył styliskiem kilofa.
– Faktycznie. Jakby pusta przestrzeń pod spodem.
– Kuj!
Po kilku minutach agent wydobył na wierzch deski. Zajrzał, przyświecając sobie latarką.
– Całkiem duża komora. Dobrze się przygotowali.
– Niemcy zawsze lubili ryć w ziemi – zaśmiał się Flap. – Jeśli to takie duże, pewnie planowali schować tu więcej rzeczy, ale front szedł zbyt szybko, musieli się zwijać. Wskakuj, kapitanie. Sprawdzisz, czy nie ma jakiej miny albo innej cholery.
Baliński ostrożnie zszedł do dołu. Wynurzył się po chwili.
– Wygląda w porządku. Nie ma zabezpieczeń.
– Mam nadzieję, że dobrze sprawdziłeś, bo teraz będziesz ją wyciągał. Pomóż mu, Wiktor.
Rosjanin wskoczył do komory. Stękając z wysiłku wydobyli z Balińskim solidną drewnianą skrzynię z wojskowymi oznakowaniami i dużą swastyką.
– Z ziemi wylazły jeszcze jakieś kości – oznajmił Wiktor.
– Pozbyli się niewygodnych świadków – odparł Flap obojętnie. – Normalnie. Każdy by tak zrobił.
Oglądał z uwagą skrzynię. Wiktor tupnął niecierpliwie.
– Czas ucieka. Odbijać, szefie?
– Zgłupiałeś? A jeśli w środku jest bomba? Niemcy lubili takie zabawki. Skoro nic nie zostawili w przejściach, nie podłożyli w komorze, mogli zabezpieczyć samą skrzynię. Pan kapitan otworzy.
Baliński spojrzał ponuro.
– Nie wygląda na zaminowaną.
– Nie pytam jak wygląda tylko każę fachowo otworzyć. Nasz saper zginął, mówiłem przecież. A ty jesteś przeszkolony. Już!
Kapitan obejrzał uważnie skrzynię. Wyciągnął rękę. Wiktor podał mu łom. Baliński jednym uderzeniem zerwał kłódkę.
Ostrożnie uwolnił zasuwę ze skobla, powoli ją przesunął, a potem niespodziewanie gwałtownym ruchem podniósł wieko.
– Kurrrrwa – zaklął Flap – chcesz nas zabić, kutasie? A gdyby tam była mina? – urwał nagle. – Masz jednak jaja, kapitanie – zarechotał. – Liczyłeś, że może coś walnie i wypieprzy w powietrze nie tylko dokumenty, ale też nas? No to przeliczyłeś się. A teraz odejdź. Zobaczymy, co nam zostawili faszyści od von Brauna. Amerykańce z nerwów dostaną wysypki.
W tej chwili przy wejściu z korytarza, którym dotarli tu z Balińskim, pojawiła się jakaś postać. Niesamowite!
Wroński rzucił okiem z niedowierzaniem.
Faktycznie ruch w tych podziemiach jak na Wielkanoc w pałacu ślubów. Tym razem kto?
Człowiek słaniał się na nogach, musiał się oprzeć o ścianę. Potem ruszył przed siebie niepewnym krokiem. Wszedł w krąg światła. Zakrwawiona, zmiażdżona właściwie twarz, jedno oko zapuchnięte tak, że prawie go nie widać, chrapliwy, głośny oddech. Wroński domyślił się już. To bezwzględnie przez niego potraktowany Marcus.
Przybyły wyciągnął przed siebie rękę, szukając jakiegoś oparcia. King Kong zrozumiał ten gest jednoznacznie. Nie przyglądał się, czy intruz ma broń, ale posłał w jego stronę serię. Na jej końcu zamek szczęknął sucho. Koniec magazynka.
Wiktor natychmiast wziął na cel Balińskiego. Wtedy Michał zdecydował się działać.
Przetoczył się na bok, wyrwał spod siebie pistolet i skoczył. A raczej zamierzał skoczyć, bo ledwie się poderwał, legł znów jak długi. Prawa noga odmówiła posłuszeństwa, załamała się pod nim.
Poturlał się więc pod przeciwległą ścianę.
Pociski z pistoletu Wiktora uderzyły w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał.
Ale komisarz już trzymał glocka pewnym chwytem, już naciskał spust. Celował najpierw we Flapa, widząc, że zdążył załadować broń i kieruje w jego stronę lufę. Trysnął z niej ogień.
Jednak rosyjski agent spóźnił się o ułamek sekundy. Michał wystrzelił pierwszy. King Konga rzuciło do tyłu, na ubraniu wykwitły wloty kul, a seria poszła obok Wrońskiego i po ścianie. Tymczasem Wiktor otworzył ogień.
Oddał dwa, może trzy strzały, ale nagle wrzasnął i wypuścił pistolet. Na jego rękach wylądował bowiem ciężki łom. Znów krzyknął, kiedy żelazo uderzyło go w goleń. Zaraz jednak umilkł, bo Baliński, korzystając z impetu nadanemu narzędziu, zawinął nim i opuścił je z góry, miażdżąc przeciwnikowi czaszkę. Nim Wroński stracił przytomność, zobaczył tryskający na wszystkie strony mózg.
Ocknął się z poczuciem dziwnej lekkości. Jakby opuścił ciało i unosił się nad nim. Wrażenie jednak zaraz minęło, a nadszedł przenikliwy ból w prawej nodze i prawym boku.
Baliński siedział na skrzyni, przeglądając jakieś pożółkłe papiery. Wroński widział druki zaopatrzone czarnym orłem z hakenkrojcem, o wielkich tłustych nagłówkach wydrukowanych nachalną szwabachą.
– Co to jest? – spytał.
Nie poznał własnego głosu. Przez wyschnięte, zawalone pyłem gardło wydobył się dziwny, chrapliwy wizg. Odchrząknął, chwilę kaszlał. Poczuł dotkliwy ból z lewej strony ciała i wilgoć na ustach. Otarł je. Na przegubie zobaczył rozmazaną krew. Rozbił sobie wargi albo przygryzł język. Gazowa lampa świeciła bardzo jasno. Widocznie kapitan rozkręcił ją na całą moc.
– Obudziłeś się? – Baliński spojrzał znad okularów. Wyglądał w nich na o wiele starszego niż normalnie. – Jesteś ranny. Ale wyliżesz się. Postrzał w prawe udo już się sam zasklepił. Musiałeś oberwać,kiedy jeszcze trwała strzelanina, pewnie zaraz kiedy tu wlazłeś. A bok masz rozorany, ale tylko powierzchownie. Zatamowałem krew.
– Co jest w tej skrzyni?
– Interesujące rzeczy. Ale nie to, czego się spodziewaliśmy. Ja i ci wszyscy straceńcy.
– A czego się spodziewałeś? Czegoś związanego z von Braunem i Heisenbergiem, tak? Chodziło o napęd jądrowy do wielkich rakiet?
– Właśnie. Widzę, że zdążyłeś się zorientować. Miałem co do ciebie rację. Inteligentny i zdolny glina. Napęd jądrowy dla rakiet. O to cała wojna. Bezwzględna walka wywiadów na tym terenie zaczęła się kilka miesięcy temu. Wtedy zaczęliście znajdować trupy. Ale nie mam pojęcia, kto dokonywał zabójstw. Wiem tylko na pewno, że tego Anglika, który oberwał z shotguna w twarz wykończył ktoś od Rosjan. Ale pozostali…
– Zajrzyj do korytarza, z którego przyszliśmy. Sam zobaczysz, kto to mógł być.
Baliński poszedł z latarką. Wrócił po chwili, cmoknął ze zdziwieniem.
– Nasz miły gospodarz. Zdumiony, zszokowany odnalezieniem przejścia Wituś. Popatrz, o włos uniknęliśmy śmierci. teraz rozumiem, dlaczego wierzch zawału było tak łatwo odgarnąć. Ten facet korzystał z tej drogi, przynajmniej od czasu do czasu.
– I znał jakieś inne przejścia, skróty. Poruszał się po ciemku, jakby miał noktowizor.
– Lata doświadczenia, niewątpliwie.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego nikt tu nie miał takiego sprzętu.
– Latarki, Michale. Latarki i strzały. Wiesz, co się dzieje z oczami porażonymi mocniejszym źródłem światła? Można było przewidzieć, że zejdzie tu więcej ludzi. Bezpieczniej wtedy działać przy bardziej prymitywnych metodach rozpoznawania otoczenia. A nasz miły pan Witold rzeczywiście musiał doskonale znać układ podziemi. Obszukałem go. Nie ma przy nim zupełnie nic, nawet zwykłej zapalniczki.
– Kim on był? Dla kogo pracował?
– Jeszcze nie mam pewności, ale się domyślam. Jest jednym z brakujących ogniw w układance. Tajemniczy człowiek, najprawdopodobniej niezwiązany konkretnie z żadnym wywiadem, zabijał każdego, kto się zapuścił w podziemia. Ani ja, ani żaden z agentów innych państw nie mógł czuć się bezpieczny schodząc tutaj. To dlatego dzisiaj tylu się ich nalazło. Chodziło o wzajemne ubezpieczenie. Gdyby nie to, rzeźnia byłaby o wiele mniejsza. Ale, jak widzę, toczyliśmy batalię o bezwartościowe notatki. Jest tu odpis niesłychanie ciekawej dokumentacji, także z biura współpracującego z von Braunem, ale dotyczącej przebrzmiałego dawno superdziała, a nie napędu atomowego. Ostatnim kretynem, który chciał mieć taką armatę był Saddam Husain.
– Znasz się na tym?
– Trochę – roześmiał się kapitan.
– Oprócz tego, że pracuję w wywiadzie jestem doktorem fizyki jądrowej i inżynierem metalurgii. I saperem, jak się już pewnie domyśliłeś. Mamy tu kolejny ślepy zaułek w wyścigu poszukiwaczy odkryć hitlerowskich naukowców. Nagrodą główną dla zwycięzców dzisiejszego wyścigu miały być plany rakietowego silnika uranowego. Rewolucja w przemyśle rakietowym, nowa droga rozwoju. A to tutaj zainteresuje raczej archiwistów i badaczy pomysłów różnych idiotycznych odmian wunderwaffe.
Wroński chciał jeszcze o coś zapytać, ale zamiast tego znów się rozkaszlał. Otarł usta. Tym razem krwi było więcej, ciągnęła się za dłonią cienkimi nitkami, najwyraźniej zmieszana z jakimiś innymi płynami ustrojowymi.
– Słuchaj – wymamrotał – ja chyba mam uraz wewnętrzny. Jucha cieknie mi z ustrazem ze śluzem.
Baliński skoczył kuniemu, porzucając dokumenty. Zobaczył, że komisarzowi oczy uciekają w głąb czaszki. Podniósł go, poczuł wilgoć pod ręką podtrzymującą plecy. Dopiero teraz dostrzegł niewielki otwór na wysokości żeber z prawej strony. Pod wpływem ruchu wyciekła z niego strużka krwi.
– Niech to szlag! Przeoczyłem ranę. Była zasłonięta oddartym kawałkiem ubrania. Pewnie cię postrzeliła ta świnia – wskazał na leżącego z rozbitą czaszką Wiktora. – A może któraś kula ze skorpiona Wieśka. Nieważne. Musimy jak najszybciej dotrzeć do lekarza.
– Jak? Przez studnię nie dojdziemy. Dorota, jeśli nawet żyje, nie przyjdzie z pomocą. Już ten Witek się postarał.
– Właśnie – poderwał się kapitan. – Że też od razu o tym nie pomyślałem. Może potrzebna jej pomoc. Trzeba się spieszyć.
Michał uśmiechnął się z przymusem.
– Idź. Zostaw mnie. Sam szybciej dasz radę, sprowadzisz pomoc. I zobaczysz, co z nią.
A potem zapadła ciemność. Nie od razu.
Jeszcze przez chwilę pływał po powierzchni świadomości, słyszał gorączkową krzątaninę Balińskiego, ale stopniowo wszystko stawało się coraz bardziej odległe, obojętne i nieistotne. Śmierć ma o wiele lżejszą rękę niż można się spodziewać. Tą myślą żegnał się ze światem.