174064.fb2
Nie poszedł jednak do domu. Nie miał ochoty wysłuchiwać uwag żony. Na pewno jeszcze nie poszła spać. Postanowił wybrać się na zamkowe błonia. Obszedł całe, przeszedł przez jezdnię, kierującsięw stronę łąk, aż wreszcie wylądował przy śluzie.
Kiedy był tu ostatnio,teren rozświetlały policyjne reflektory. Teraz skazany został na docierające od ulicy światła lamp. Zresztą nazywanie tego odcinka ulicą mogło być mylące. W bezpośredniej odległości zamieszkały jest tylko ten jeden dom po drugiej stronie drogi.
Kiedyś pewnie stanowił jakieś zabudowania należące do zamku, mieszkała tam służba, ogrodnik albo inne osoby pracujące na rzecz jego właścicieli. Teraz żyło tam kilka rodzin. Stare zabudowania, typowe poniemieckie domostwo. Teraz otynkowane, kiedyś jednak na wierzchu była czerwona cegła.
Czerwona cegła. Odbiło się w głowie echem.
Niemcy lubili chyba widok surowych ścian, wiele oleśnickich budynków tak właśnie wyglądało. Budynków, ale czy tylko?
W tej chwili przypomniał sobie opowieść stryja, starszego brata ojca, o tym właśnie pobliskim domu. Była tam stara studnia, bardzo porządna, z zadaszeniem. Stryj zajmował się w latach pięćdziesiątych kopaniem nowych i doprowadzaniem do porządku starych studzien. Tutaj też pracował. Wezwano go, żeby usunął gruz. Zszedł na dół i w trakcie roboty znalazł nieoczekiwanie dziwny otwór z boku, w cembrowinie.
Z tego, co Michał pamiętał, miał to być korytarz pełen walających się niemieckich hełmów oraz innego rynsztunku wojskowego. Trzeba by się upewnić. Stryj, co prawda, zmarł kilka lat temu, ale może ojciec coś będzie pamiętał.
Rodzice mieszkali niedaleko, na Młynarskiej. Zanim zdążył się zastanowić, pukał już do drzwi.
– Cześć, synu – ojciec jeszcze nie spał. – Coś się stało? Już po wpół do jedenastej. Magda cię znowu wywaliła z domu?
– Nie tym razem. Tato, mam do ciebie małe pytanie. Pamiętasz,co opowiadał wuj Stefan o tej studni w domu przy Wałowej?
Ojciec może miał sklerozę jeśli chodzi o to, co trzeba kupić w sklepie. W efekcie jedynym towarem, jakiego można się było spodziewać z całą pewnością, były świeże gazety i piwo. Ale co do przeszłości dysponował pamięcią dokładną i precyzyjną na miarę słuchu absolutnego wirtuozów i dyrygentów.
– Tam był boczny korytarz. Pamiętasz film „Wilcze echa”? Właśnie coś w tym rodzaju. Tylko na Ukrainie konstruowali przejścia wzmacniając je drewnem jak w starych kopalniach, a tutaj tobyła solidna niemiecka robota. Sklepiony łukowato korytarz wyłożony cegłami. Musiał być stary, grubo sprzed wojny, bo nowa cegła inaczej wygląda. Tak mówił Stefan, a znał się na tym. Przecież z zawodu był murarzem. Oczywiście próbowali przejść dalej, ale napotkali na zawał. Ziemia i gruz. Dali sobie spokój, bo bali się pułapek. Hitlerowcy lubili zostawić po sobie jakąś bombę, miny a nawet bojowe gazy. A potem, wiesz jak to jest, rzecz poszła w zapomnienie. Jednak to nie wszystko. Jakiś czas później twój stryj kopał z pomocnikiem studnię przy tym drugim poniemieckim domu, przy Bratniej. Tam trafili z kolei na warstwę cegieł wyglądającą na sklepienie. Zasypali dół, bo balisię kuć. Zresztą mieli wykopać studnię, a nie prowadzić odkrywki archeologiczne.
– A ty nie pamiętasz dokładnie, gdzie to było?
– Nie pamiętam – roześmiał się ojciec. – Nie mogę pamiętać, wtedy byłem w wojsku. Znam to tylko z opowieści. Ale przy Wałowej ta studnia chyba jeszcze stoi. Jeżeli jej nie zasypali. Ale Stefan mówił, że to bardzo porządna studnia. Mądrzy ludzie zostawiają takie rzeczy na wszelki wypadek. Napijesz się? Mam piwko w lodówce.
Wyszedł odrodziców grubo po dwudziestej trzeciej.
Przed bramą stało czarneAudi.
Na ławce po drugiej stronie ulicy siedział Flap, paląc papierosa. Na widok Michała wstał z szerokim uśmiechem. W świetle latarni jego płaska twarz nabrała prawdziwie małpiego, złośliwego wyrazu. Z samochodu wysiadł chudy.
– Nie wiedziałem, że tutaj mieszkasz – powiedział nieprzyjemnym tonem. – Mówiłeś przecież,że idziesz do domu.
– I powiedziałem prawdę. To jest mój dom. Rodzinny. Wy niemacie rodzin? To znaczy ty. Bo tamten do swojej ma na pewno bardzo daleko.
Tymczasem wielkolud zbliżył się, dosłyszał ostatnie słowa.
– A ty skąd wiesz? – spytał zdziwiony. – Rzeczywiście rodzinę mam daleko. Sprawdzałeś nas? Ale nasze dane są utajnione.
– Nie trzeba niczego sprawdzać, żeby wiedzieć. Wystarczy spojrzeć. Jesteśmy teraz w Polsce, więc siłą rzeczy do najbliższej dżungli musi być opętany kawał drogi.
Flap warknął.
Był szybki. Piekielnie szybki.
Wroński spodziewał się ataku, ale nie był przygotowany na takie tempo. Ledwie dążył odchylić głowę, alei tak pięść olbrzyma otarta się o ucho. Siła ciosu spowodowała, że okręciło go wokół własnej osi.
Naszczęście nie upadł. Wiedział jednak, że ma tylko jedną, jedyną szansę i straszliwie ma;o czasu, zanim goryl uderzy drugi raz. Impet ciosu sprawił, że tamten wychylił się nieco do przodu, przez ułamek sekundy znalazł się w stanie chwiejnej równowagi. Musiał albo uczynić pół kroku do przodu, albo w tył. Wybrał drugą opcję.
Michał nie myślał, liczył tylko na trochę szczęścia. Kończąc wymuszony obrót, kopnął z całej siły, kierując szpic buta w kolano. Gdyby Flap poszedł do przodu, oberwałby w rzepkę. Ale ponieważ się cofnął, kolano ocalało. Za to stopa Michała powędrowała wyraźniej i bardziej ku środkowi.
Wielkolud zgiął się w pół. Ale okazał się twardy. Pokonując okropny ból w kroczu, zaczął się prostować. Wroński miał w tej chwili tylkojedno wyjście. Może niezbyt honorowe, ale nie przypuszczał, żeby przeciwnik bawił się w rycerskie sentymenty.
W każdym razie nie miał ochoty znaleźć się znowu w zasięgu potężnych ramion.
Pomógł Flapowi wyprostować się, kopiąc go z całej siły w twarz. Przez chwilę miał wrażenie, że noga mu odpadnie. Żałował w tej chwili, że nie założył ulubionych wojskowych „skoczków”. Ale przecież szedł do kawiarni. Nie wypadało pojawić się tam w podobnym obuwiu.
Z czego ten facet ma łeb, przeleciało mu błyskawicą przez głowę, z żelaza i tytanu?
Naszczęście po takim nieczystym zagraniu olbrzym nie mógł już mieć zbyt wiele do powiedzenia. Co prawda nie przewrócił się nawet, ale był oszołomiony. A jednak mimo niejakiego zamroczenia, najwyraźniej zamierzał znów podjąć walkę.
Michał zaczął się rozglądać za jakimś ciężkim przedmiotem. Zdaje się, że rękami i nogami, w sposób konwencjonalny może sobie nie poradzić.
– Dość – przerwał ostry głos Flipa. – Uspokójcie się obaj. A ty w szczególności – Wroński usłyszałc harakterystyczny trzask.
Tak brzmi tylko jedno. Odciągany kurek pistoletu. Po chwili poczuł na karku chłodny dotyk.
– Wystarczy tego widowiska. Rusz się tylko, a z przyjemnością rozwalę ci łeb. Zeznamy potem, że usiłowałeś zabić Wiesia.
– Nie rób jaj. Zabić go? Czym? Chyba wiosłem z rzymskiej galery!
– Nieważne. Nie rzucaj się.
– To on się rzuca.
– Bo go ciągle prowokujesz.
– Jest głupszy od szczotkido butów. Po co się odzywa, skoro niepotrafi odszczeknąć?
– Jasiu – odezwał się błagalnym tonem Flap.
Też wyjął spluwę, podsunął ją pod nos Wrońskiemu. Ręka mu drżała z wściekłości. Michał pomyślał jak to cudownie, że Beretty mają porządne zabezpieczenia.
– Pozwól mi go stuknąć. Chociaż raz, małym palcem! Obiecuję, że nie zabiję.
– Zamknij się i do wozu! Nasz złośliwy komisarz ma trochę racji. Jak nie umiesz mleć ozorem, nie próbuj przegadać tych, co potrafią. A ty – szturchnął Wrońskiego lufą – uważaj. Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Nie zaskoczysz Wieśka.
Michał odwrócił się. Flip opuścił kurek swojej Beretty i schował ją do kabury pod pachą.
– Do jutra – rzucił, wsiadając do auta po stronie kierowcy i dodał uprzejmie – dobrej nocy.
– Spierdalaj – odpowiedział komisarz równie uprzejmym tonem.
Ucho bolało potwornie. Małżowina podpuchła i przy każdym dotknięciu dawała się we znaki. Dlatego całą noc spędził na prawym boku. Nie bardzo mógł nawet przewracać się na plecy, bo poduszka dotykała wtedy ucha, a to było nie do zniesienia. Z pewnym przerażeniem myślał, co mogłoby się zdarzyć, gdyby cios King Konga doszedł celu.
Wiesio, też do gościa pasuje takie zdrobnienie! To jakby wściekłego rotwajlera nazwać Pimpusiem. Ale w sumie był zadowolony. Dać wycisk takiemu słoniowi, nawet podstępem, to spory wyczyn, Męskie ego zostało mile połechtane.
Szkoda tylko, że nie dokończył rozmowy z profesorem. I nie dopytało jego bliskie związki z Ramiszewskim. Kto by pomyślał, że lekarz sądowy pasjonuje się historią drugiej wojny.
Czego też mogli u niego szukać zabójcy?
Jeśli byli aż tak zdeterminowani, żeby torturować Agnieszkę, musi chodzić o grubszą sprawę. Czy to naprawdę może się wiązać z postaciami von Brauna i Heisenberga? Nad czym naukowcy pracowali, że zostało to tak bardzo utajnione? Czyżby von Braun dokonał donioślejszego wynalazku niż napęd rakietowy? SS nie miało chyba zwyczaju ukrywać skrupulatnie byle czego, jakichś poronionych pomysłów.
Ale skąd nagle w tym wszystkim Oleśnica?
Czyżby grzebiący w przeszłości pasjonaci odkryli coś, co może się okazać niezwykle cenne? I dla kogo? Zaraz. a czy to może mieć jakiś związek z odkryciem przez robotników firmy telekomunikacyjnej sporej komory pod pomnikiem Złotych Godów na placu Piastów Śląskich?
Parę miesięcytemu nie zwrócił po prostu uwagi na tę wiadomość. I na to, iż wezwani na miejsce archeolodzy niezwykle szybko się zwinęli, a roboty czym prędzej zakończono? To samo było z wykopkami archeologicznymi. Nagle studenci porzucili pracę, a odkrywkowe doły pozostały osierocone przez kilka tygodni, zanim je zasypano. Trzeba dokładnie wypytać Walberga.
– Przestaniesz się rzucać?
Rozmyślania przerwał zniecierpliwiony głos żony.
– Jadę jutro na rano. Owsików się nabawiłeś? A może przyśniła ci się któraś z twoich bab?
Ranek powitał z prawdziwą ulgą. Z jednej strony bolało ucho z drugiej dokuczał zdrętwiały bok. Natychmiast chwycił za telefon, wywołał z bezpośredniej pamięci urządzenia numer do profesora. Jednak po drugiej stronie nikt nie podnosił słuchawki. Oczywiście, przecież jest rok szkolny, czas matur! Walberg pewnie już wyszedł.
Za jego czasów miał zwyczaj spotykać się przed egzaminami z uczniami klasy, w której sprawował wychowawstwo, żeby ich trochę odstresować, podnieść na duchu. Nauczyciel z powołania, jeden z nielicznych prawdziwych pedagogów, jakich Wroński spotkał w życiu, a w tym przeklętym ogólniaku w szczególności.
W większości pracująca tam kadra byli to wyrobnicy, patrzący jak tu najmniej się napracować, uczniów mający głęboko wpoważaniu. Michał bardzo źle wspominał czasy licealne. To byłko szmar. Nawet skoszarowane studia w Szczytnie okazały się milszym przeżyciem.
Czasem jeszcze nachodził go sen, że jest już dorosłym człowiekiem, ale czegoś tam nie dopatrzył, nie zdał i musi wrócić do uczyliszcza imienia Juliusza Słowackiego, żeby uzupełnić edukację. W dodatku do czynienia w tym śnie miał z całym kompletem wariatów i najwredniejszych typów, jacy tu pracowali. Nieodmiennie budził się wtedy z poczuciem ogromnej ulgi i nawet poranne złośliwości żony znosił lepiej niż zazwyczaj.
No cóż, jeśli nadarzy się okazja, odwiedzi belfra w szkole. Albo nie, zadzwoni po południu. Jednak po południu musiał załatwić jeszcze jedną sprawę.
Samochód z charakterystycznym logo stał przed okazałym domem. Właściwie można raczej rzec domostwem. Wroński spoglądał z pewną zazdrością na willę. Nieźle można się wzbogacić na ludzkiej krzywdzie. Swoją drogą jakie komornicy muszą mieć obsuwy, żeby ich było stać na coś takiego. I nikt tego nie kontroluje.
Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z pracowniczką urzędu skarbowego. Został wezwany, żeby po raz piąty tłumaczyć się, skąd zdobył fundusze na zakup mieszkania. Okazało się, że nie można się doliczyć pięciu tysięcy. Tych pięciu tysięcy, które pożyczył z funduszu zakładowego. Musiał więc lecieć do pracy, wziąć zaświadczenie i dostarczyć do skarbówki.
Był wściekły i rozgoryczony, bo ciągać człowieka o takie pierdoły mogą tylko w Polsce. W tych nerwach zapytał załatwiającą jego sprawę kobietę, czy w ten sam sposób są sprawdzane dochody pana burmistrza, wiceburmistrzów i innych oficjeli, z których przynajmniej połowa mieszka w domach, na które ich nie stać i jeździ samochodami, o których powinni co najwyżej pomarzyć. „Drogi panie – padła odpowiedź, a urzędniczka zaczęła się serdecznie śmiać – ich rozlicza zupełnie kto inny! I na szczególnych zasadach”. Nie drążył dalej tematu. Wszystko jasne. Na ich wysokości władze nawet srogi strażnik czystości portfela, groza obywateli, nieubłagany i potężny Pan Fiskus patrzy życzliwszym okiem.
W domu zaświeciło się światło. Wielkie na całą ścianę okno to na pewno salon. Powoli zapadał zmrok. Nad drzwiami wejściowymi, tuż pod puszką z napisem „Security”zapaliła się czerwona, migająca dioda. Ostrzeżenie dla intruzów. Posiadłość jest monitorowana. Każdy, kto naruszy prywatność właściciela, musi się liczyć z konsekwencjami.
Przyjadą ochroniarze, rzucą delikwenta na ziemię, przy okazji mniej lub bardziej dyskretnie pobiją. Przyjedzie policja, zamknie go i przesłucha. Potem pod sąd. A do pana komornika ochrona przybędzie na pewno szybciej niż nawet do sklepu jubilerskiego.
Bo pan komornik za czujność potrafina boku wsunąć do kieszeni małą premię.
Bo pan komornik ma znajomościna szczytach władzy.
Bo pan komornik poluje z wysoko postawionymi przyjaciółmi.
Obrzydliwość.
Ile krzywdy ludzkiej wtych murach? Ile łez?
No bo ile też razy przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości przychodzi zająć majątek komuś, kto jest prawdziwym złodziejem? Prawdziwi, wielcy złodzieje to właśnie ci, z którymi jeździ strzelać do zwierząt.
Czy, widząc szkliste oczy jelenia, w których zastygło przerażenie, widzi też zapłakane oczy starej kobiety, której opieczętował telewizor, jedyne co łączy ją ze światem, bo zalega z czynszem. Czy jest równie opryskliwy dla kryminalisty, któremu nic nie zajmie, bo tamten oficjalnie nic nie ma, ale zawsze może poczęstować nożem w ciemnym zaułku?
Dlaczego wszystkie takie typy należą do kół łowieckich?
Wroński potrząsnął głową.
Jemu też proponowano udział w polowaniach. Kolega leśniczy ciągnął na ambonę, żeby strzelić dzika. Ale on wolał zabawę na strzelnicy, gdzie nikomu i niczemu krzywdy zrobić nie można. Czym innym jest zresztą odstrzał zwierzyny chorej, jaki robią leśnicy, a czym innym polowanie na najpiękniejsze sztuki, domena myśliwych z kręgów trzymających władzę.
Zerknął na zegarek. Wpół do dziesiątej. Długo pismak będzie jeszcze siedział? Wyszedł z samochodu, rozprostował kości. Ostrożnie zbliżył się do płotu, usiłując dostrzec, co się dzieje we wnętrzu salonu. Niewiele było widać, bo chwilę wcześniej ktoś zaciągnął werticale. Dwie postacie, jedna stojąca. Może już się żegnają?
Wrócił dowozu.
Rzeczywiście, po kilku minutach otworzyły się drzwi wejściowe. Dwóch mężczyzn równego wzrostu, jeden dobrze zbudowany, drugi chudy. Pożegnali się.
Chudy poszedł do samochodu z czerwonym logo, po chwili zapuścił silnik, cofnął auto z piskiem opon, skręcając w lewo, następnie również z piskiem opon ruszył do przodu. Komisarz też już trzymał nogę na gazie. Odczekał kilka sekund, a potem wyjechał na środek ulicy.
Odgłos ostrego hamowania.
Pojazdz logiem zatrzymał się kilkanaście centymetrów od bocznych drzwi. Wyskoczył z niego mężczyzna. Nawet w półmroku widać było, że twarz poczerwieniała mu z wściekłości.
– Ty buraku jeden! – zawołał wysokim, piskliwym głosem. – Kto ci dał prawo jazdy?
Michał też już był na zewnątrz.
– Państwo polskie – odparł spokojnie. – Tak jak i tobie.
– Ty. – głos uwiązł tamtemu w krtani. – To pan, komisarzu?
– To ja, panie redaktorze.
– Oszalał pan? Prawdziwy z pana pirat drogowy. Chyba będę musiał to opisać.
Wroński już był przy nim. Chwycił Niwę za rozchełstaną na piersi koszulę, skręcił materiał i uniósł dogóry.
Dziennikarz znalazł się na masce swojego samochodu, przegięty w niewygodnej pozycji.
– Opiszesz, łachudro – wydyszał prosto w twarz przestraszonego mężczyzny – ale dzisiejszą noc w areszcie!
– Nie ma pan prawa mnie zatrzymać, nie ma podstaw!
– Nie – zgodził się Wroński. – Nie jestem nawet na służbie. Ale wystarczy, żebym zadzwonił po patrol. Wiesz, wszystkie są wyposażone w alkomaty. I jesteś, kmiotku, skończony!
– Nie rozumiem.
– Rozumiesz, rozumiesz. A ja czuję. Prowadzisz po pijanemu.
– Teraz nieprowadzę – redaktor zhardział.
Wroński zacisnął chwyt.
– Ale siedziałeś w wózku, kiedy cię zatrzymałem. Zresztą to nieważne. Chcę od ciebie czego innego.
Niwa milczał. Zaczął się wyrywać, ale uspokoiło go lekkie uderzenie w policzek.
– Nie żądam wiele – ciągnął Michał – odpieprz się po prostu ode mnie. Zabierz szanowne zelówy z moich pleców. Inaczej załatwię cię definitywnie.
– Nadal nie rozumiem. Chodzio ten artykuł, w którym…
– W dupie mam twoją pisaninę, gnojku. Możesz sobie drukować co chcesz. Mam inną sprawę. Kto mnie podesrał u burmistrza? Kto ryje pode mną przy każdej okazji? Ty, brudny pismaku!
– Puść, – jęknął dziennikarz – udusisz mnie.
Wroński poluzował uchwyt.
– To nie ja – Niwa złapał oddech. – Byłemu burmistrza, ale powiedział, że nie będzie się z panem użerał. Żebym sobie sam radził.
– Przysięgam! – zawołał, widząc uniesioną dłoń komisarza. Ten podrapał się w tył głowy. – Nie tylko ja pana nie lubię. Ktoś mocniejszy ode mnie musiał interweniować. Bo zaraz potem, zanim wyszedłem, zadzwonił telefon i nagle zmienił zdanie. Obiecał z panem pogadać.
– Kto telefonował? Kim ma być ten człowiek?
– Gdybym wiedział takie rzeczy, pracowałbym w prasie ogólnopolskiej, a nie lokalnym czasopiśmie!
– Jakoś ci nie wierzę – puścił jednak koszulę redaktora.
Niwa odetchnął głębiej, stanął wreszcie obiema nogami na ziemi.
– Nie obchodzi mnie pana wiara – odparł. – Ale jeśli burmistrzsię do pana dobrał, to nie moja zasługa. Niestety.
Wroński zastanowił się. Wyglądało, że redaktorek mówi prawdę. Ale jeśli nie on, to kto? I jakże nowego znaczenia nabierają słowa burmistrza, żeby na siebie uważał. Wtedy wziął to jedynie za zwykły wyraz frustracji ojca miasta. Nie zwrócił większej uwagi na ton. Teraz dopiero dotarło do niego, że burmistrz wyglądał na autentycznie zatroskanego.
– Dobra – mruknął – na razie może pan iść. Ale radzę uważać. Jeszcze jeden numer, jeden artykuł i stracę cierpliwość.
– Podobno ma pan gdzieś moją pisaninę.
– Mam, ale skoro już tak sobie gawędzimy, załatwię i tę sprawę przy okazji.
– Mogę iść?
– Jasne. Do widzenia.
Niwa poszedł do samochodu od strony kierowcy. Wroński natychmiast znalazł się przy nim.
– Zaraz, zaraz – sprawnie wyjął kluczyk ze stacyjki.
– O co jeszczechodzi?
– Panie redaktorze, jest pan po użyciu alkoholu! Nie wolno w takim stanie prowadzić!
Niwa zgrzytnął zębami.
– To jak mam wrócić do domu?
– Na piechotę.
– Wie pan przecież, że mieszkam po drugiej stronie miasta!
– To się pan przejdzie. Spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził. Albo niech pana odwiezie kumpel, pan komornik.
– On nie może. Też by się pan czepił, że jest po wódce.
Wroński roześmiał się głośno.
– Oczywiście, z prawdziwą rozkoszą.
Niwa zmrużył oczy, zmierzył wściekłym spojrzeniemkomisarza.
– Po której właściwie pan jest stronie? Przecież jako policjant.
– Na pewno po przeciwnej niż pan albo pana przyjaciel od kieliszka. Wy jesteście sprzymierzeńcami prominentów. A ja, właśnie jako policjant, powinienem pilnować właśnie takich ludzi, bo to oni są prawdziwymi przestępcami. Niestety, otacza was aureola porządnych obywateli. Ale marzę, że kiedyś przyjdzie chwila, kiedy ktoś się do was dobierze.
– Ciekawe, co pana przełożeni na taką postawę.
– Niech panichzapyta. A teraz wybaczy pan, trochę sięśpieszę.
– Zaraz – Niwa złapał go za ramię.
Komisarz zrzucił dłoń dziennikarza.
– A co z kluczykami?
– Znajdzie je pan w redakcyjnej skrzynce na listy. Jutro.
Patrzył za odchodzącym redaktorem. Wreszcie machnął ręką, zaklął pod nosemi ruszył.
– Pan wsiada – zatrzymał się obok Niwy. – Podrzucę pana. Proszę się nie obawiać – roześmiał się na widok niepewnej miny naczelnego. – Nie wywiozę pana za miasto, żeby zostawić pobitego w krzakach.
Dziennikarz z wahaniem zajął miejsce obok kierowcy.
– Co z pana za człowiek – powiedział.
– Jak to człowiek – odparł lekkim tonem Wroński. – Raz dobry, raz zły. Normalnie.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Wreszcie przerwał jeMichał.
– Redaktorze, mam pytanie.
– Tak?
– Kiedyś w gazecie ukazał się artykuł o pracy archeologów w okolicach naszego zamku, o odkryciu komory pod pomnikiem Złotych Godów. Pamięta pan, kto go napisał?
– A po co to panu? – Niwa spojrzał badawczo.
– Nie wiem właściwie – wzruszył ramionami komisarz – ale chciałbym z tym człowiekiem pogadać. O ile wiem, miał napisać więcej na ten temat, ale jakoś rzecz się ucięła.
– Zgadza się – odparł ostrożnie naczelny. – Jakoś się ucięła. Marek Jedliński, bo o nim mówimy, zrezygnował z tematu. Chyba nie było tam nic interesującego do opisywania.
– Tak – mruknął Wroński. – Nic interesującego albo wręcz przeciwnie. Może mi pan dać do niego jakiś namiar?
– Mogę – dziennikarz skrzywił się niechętnie. – Ale na wiele się to panu nie przyda.
– Dlaczego? Nie zechce ze mną rozmawiać?
– Nie o to chodzi. Nie może. Leży na nowym cmentarzu. Zawał serca. Wie pan, co to znaczy w wieku trzydziestu lat? Wyrok śmierci.
Wroński zacisnął wargi. Zawał serca. Łańcuszek zgonów czy przypadek? Ciekawe czy była zrobiona sekcja. I co wykazała.
– Komisarzu – odezwał się Niwa. – Za co mnie pan tak nie lubi?
Zaskoczył Michała.
Przez dłuższy moment zbierał myśli.
– Podobne pytanie zadał mi burmistrz – powiedział wreszcie – więc usłyszy pan podobną odpowiedź, przynajmniej w pierwszych kilku słowach. Nie chodzi tylko o pana. Raczej o to wszystko, co pan sobą reprezentuje. Widzę w pana osobie nie człowieka, ale dziennikarską hienę. W dodatku zamotaną w układy i układziki, bojącą się ugryźć rękę, która ją karmi. Niezależna prasa – prychnął. – Może jest takowa, ale nie w dziurach podobnychdo naszego miasta! Właśnie tego nie cierpię.
– Jeszcze chwila, a powie pan, że nie ma w tym nic osobistego.
– Bez przesady – roześmiałsię głośno Michał. – To cholernie osobista sprawa.
Zatrzymał się przed domem redaktora. Nowy dom jednorodzinny lśnił jeszcze mało przykurzonym tynkiem. Wroński westchnął w duchu z zazdrością. Człowiek zasuwa całymi dniami i nie stać go nawet na nowe meble, a ten stawia dom bez większego bólu.
– Dziękuję – Niwa otworzył drzwi. – Mimo wszystko dziękuję.
– Nie ma za co. Naprawdę. A na przyszłość niech pan nie siada po kielichu za kółkiem. To się z reguły źle kończy. A jeśli złapią pana policjanci, postaram się ze wszystkich sił, żeby potraktowano pana jak każdego. A nawet bardziej surowo.
– Wyobrażam sobie.
– Nie pomogą wtedy znajomości.
– Pan jest jednak okropny, wie pan o tym?
Wroński kiwnął głową.
– Jasne, że wiem. Mam żonę. A kto potrafi uświadomić takie rzeczy lepiej niż kobieta? Aha – zatrzymał jeszcze naczelnego, i rzucił mu kluczyki od samochodu. – Mnie to już po nic, a pan nie będzie nadrabiał drogi do redakcyjnej poczty.
Telefonwyrwał go z płytkiej drzemki. Ułożył się już wygodnie w wielkim, skórzanym fotelu, a teraz trzeba było opuścić legowisko. To okazało się wcale nie takie proste.
Końcami palców prawej ręki namacał dźwignię, pociągnął ją w górę. Teraz unieść głowę i pół pleców. Sprężyny naciągu powinny zrobić resztę. Ale nie zrobiły – Stary szmelc! Ale był do niego przywiązany. Kiedy został szefem wydziału operacyjnego w Moskwie, zabrał ten mebel z Kazania na dobrą wróżbę.
Szarpał się z fotelem, a telefon dzwonił jak opętany. Wreszcie wygrzebał się, chwycił czerwoną słuchawkę.
– Czego? – warknął.
Słuchał kilkanaście sekund głosu z drugiej strony.
– No to dawać go tutaj – Lekko uderzył pięścią w blat biurka. – Na co czekałeś, durniu? Myślałeś? Następnym razem, z łaski swojej, ogranicz ten zgubny nałóg, lejtnancie. Jak cię weźmiemy do grupy koncepcyjnej, będziesz myślał. Na razie masz tylko wypełniać polecenia! No już, czekam na niego!
Malinin wszedł bez pukania. Marszałek Winogradow nie uznawał takich konwenansów. „Jeśli będę sobie życzył posiedzieć w samotności – mawiał – zamknę się od środka i wywieszę kartkę, żeby nie przeszkadzać. Pukanie przeszkadza tak samo jak wtargnięcie. A poza tym, kiedy ktoś kiedyś zapuka, będę wiedział, że muszę się mieć na baczności, bo tak może postąpić tylko obcy”. Nie siadał też nigdy tyłem do drzwi. Podobno nawet we własnym domu zachowywał się w taki sposób.
Major stanął w progu niepewnie, nie wiedząc, jak się zachować na widok przełożonego klnącego najgorszymi słowy i szarpiącego się z wielkim czarnym fotelem. W pierwszej chwili chciał się cofnąć, ale widok był zbyt fascynujący, żeby z niego natychmiast zrezygnować. A potem było za późno. Marszałek dostrzegł go.
– Czego stoisz jak słup soli? – wydyszał. – Pomóż z tym cholerstwem!
Oleg posłusznie zbliżył się. Marszałek ciągnął z całej siły za dźwignie z boku fotela, a jednocześnie drugą ręką starał się przygiąć mebel, szarpiąc zagłówek.
Coś zgrzytało i trzeszczało, ale przedmiot nie chciał się poddać zabiegom.
– Niech pan zaczeka – powiedział Malinin. – Tu trzeba delikatnie.
– Delikatnie? – ryknął Winogradow. – Już próbowałem delikatnie, chłopcze! Bierz się do roboty.
Major wzruszył ramionami, chwycił zagłówek i zaczął go pchać w stronę marszałka.
Efekt był tylko taki, że unieśli ciężki fotel nad podłogę.
– Może jednak pozwoli pan spróbować? – spytał nieśmiało Oleg.
– Próbuj – Marszałek odsunął się. – Jak ci się uda, masz u mnie dużą wódkę.
Malinin pochylił się, zajrzał pod spód, obejrzał dokładnie konstrukcję. Ujął dźwignię, uniósł ją delikatnie. Coś zgrzytnęło. Włożył palce w przestrzeń z boku, wymacał mechanizm. Nacisnął palcem zapadkę.
Fotel złożył się z trzaskiem.
– Cholera – Marszałek pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jak to zrobiłeś?
Malinin też kręcił z niedowierzaniem głową, tyle tylko, że w duchu. Jak taki geniusz operacyjny, najinteligentniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkał, może być jednocześnie taką niesamowitą techniczną niezgułą?
– Trzeba naoliwić mechanizm – wyjaśnił. – W środku jest taki zespół prętów, który zacina się, jeżeli nie ma smarowania. Kiedy pan to ostatnio robił?
Odpowiedzi się nie doczekał. Zresztą nie była potrzebna. Osłupienie na twarzy marszałka dawało najlepsze świadectwo, że od nowości fotel nie był konserwowany.
– Dzięki, majorze – Winogradow usiadł za biurkiem. – Obiecałem, dotrzymam.
Wyjął dwie szklanki i butelkę wódki „Rossijskaja”. Nalał, wychylili w milczeniu.
– No – sapnął marszałek – mów!
– Otrzymałem raport od Malachiasza. Musimy się śpieszyć, bo ktoś gotów nam wszystko sprzątnąć sprzed nosa. W Oleśnicy podobno roi się od agentów.
– Co robią Amerykańce?
– Mniej więcej to samo, co my. Pilnują i węszą. Tyle że oni działają po swojemu. Żadnych gwałtownych ruchów. Prawie ich nie widać. My pracujemy bardziej zdecydowanie.
– Mogą sobie pozwolić. Wiesz doskonale, że wywiad Angoli chętnie wyświadczy im niejedną przysługę. A jeśli się postarają, to dostaną jakieś materiały od Polaków czy nawet Niemców. My jesteśmy sami.
Zamyślił się.
Piękne to były czasy, kiedy Rosja stanowiła centrum państw bloku wschodniego. O ileż łatwiej wtedy prowadziło się działalność szpiegowską, przeprowadzało koronkowe akcje!
– Niemców? – powtórzył Malinin. – Może i tak. Ale nie wszystkich. Tam mamy dwa rodzaje ludzi z Niemiec. Jedni to pracownicy wywiadu RFN, ale drudzy pracują na własną rękę.
– Mówisz o…
– Właśnie. Stara hitlerowska sitwa, prawdziwa międzynarodowa mafia potomków zbrodniarzy wojennych. Tajna organizacja stworzona przez weteranów SS. W porównaniu z naszymi możliwościami są słabi, ale zdeterminowani, żeby tajemnica pozostała w ukryciu. Mają niewątpliwą przewagę. Wiedzą, gdzie to jest i zrobią wszystko, żeby tam zostało do czasu odrodzenia się wielkiej Rzeszy.
– A my naprawdę jeszcze nie wiemy, gdzie jest to czego szukamy?
– My się tylko domyślamy.
– Popędź no tam naszych chłopaków! Chcę mieć efekty. Jak najszybciej! Na mnie też wywierają naciski różne siły. Myślisz, że dlaczego was tak gonię? Dla własnej przyjemności? Posłałem najlepszych, niech pokażą, co potrafią.
– Starają się, obywatelu marszałku, ale to nie takie proste. Trzeba uważać. Nie możemy…
– Trzeba to zdobyć! Uciął – twardo Winogradow. – Nieważne, ile będzie ofiar, czy wybuchnie międzynarodowy skandal. Rzecz jest tego warta! Koniec z działaniem w białych rękawiczkach. Nie po to płacimy agentom krocie, żeby siedzieli na dupach. Jeśli trzeba kogoś zabić, niech zabiją, jeśli torturować, niech torturują. Prezydent jest osobiście zainteresowany postępami operacji. Pół biedy jeśli wyprzedzą nas Amerykanie. Gorzej, gdyby udało się Chińczykom!
– Tak jest! – major wstał. – Natychmiast wydam odpowiednie dyspozycje.
Jerzy szedł ulicą Rzemieślniczą. Od domu Martyny, jego obecnej partnerki, najbliżej było przejść przez bramkę wykutą w murze obronnym. Z jednej strony dochodziły do niego nieduże błonia, oddzielające ulicę od zabytku, z drugiej stały domy przy ulicy Łużyckiej i Rycerskiej.
Zasiedział się, było już ciemno. Jeszcze wspominał przeżycia ostatnich godzin. Znienacka, tuż przed bramką, otoczyły go zwaliste, ciemne sylwetki. Czterech osiłków. Nie miał najmniejszych szans.
– Dajcie spokój, chłopaki – powiedział pojednawczym tonem – jestem gliną.
– Pan Jerzy Majer? – padło pytanie.
Zadał je piąty mężczyzna, który w tym momencie wyłonił się z mroku. W tej chwili policjant zdał sobie sprawę, że jest niedobrze. To niezwykli chuligani. Czekali specjalnie na niego.
– Nie. Znam go, ale to nie ja.
Jęknął i skurczył się od mocnego ciosu w żołądek.
– Zła odpowiedź. Pan Jerzy Majer?
– Tak – wydusił.
– Potrzebujemy kilku informacji. Paru rzeczy, o których powinieneś mieć jakieś pojęcie.
Ktoś go wyprostował, chwycił pod ramiona. Znów uderzenie w splot słoneczny. Stracił oddech, usiłował się skurczyć, ale cios był zbyt mocny.
– O co chodzi? – szepnął samymi wargami, bardziej dosiebie niż do nich.
– O szczere wyznanie – przywódca prześladowców odczytał ruch ust. – Wszystko, co wiesz na temat sprawy prowadzonej przez Michała Wrońskiego.
– Jego zapytajcie, jeśli jesteście ciekawi!
– Ale pytamy ciebie, gnojku!
Jerzego zastanowił dziwny akcent mówiącego. Dziwnie, trochę twardo wymawiał spółgłoski, a śpiewnie samogłoski.
– Pracujecie dla Filipa?
– Jakiego Filipa?
– No… – nagle zdał sobie sprawę, że nie bardzo może powiedzieć coś więcej.
Jeśli są ludźmi jego oficera prowadzącego, i tak nie powiedzą, a jeśli nie, on się pogrąży.
– Czego oczekujecie?
– Głuchy jesteś? Rzetelnych informacji.
– Ale ja nic nie wiem – dopiero teraz, przez watę strachu dotarło do niego, jaki to akcent słyszy w głosie napastnika. Mylnie wziął go za francuski. – Jesteś Rosjaninem.
Cios otwartą dłonią w twarz. Bolało tym bardziej, że miał obrażenia po pobiciu przez Michała.
– Gówno ci do tego! Jutro masz przygotować pisemny raport.
– Następny – mruknął Jerzy.
– Co powiedziałeś?
– Nic.
Tym razem uderzenie dosięgło wątroby. Potworny ból przeszył gorącą falą najpierw brzuch, a potem całe ciało.
– Tylko nie w wątrobę – wyjęczał.
– Na jutro rano! Zrozumiałeś?
Pytanie zostało poparte powtórnym uderzeniem.
– Nie w wątrobę, proszę – znów błaganie. – Jestem chory.
– Ale chlać wódę możesz.
Jerzy podkurczył nogi, zwisł całym ciężarem na trzymających go prześladowcach.
– Gówno dostaniecie – powiedział niespodziewanie pewnym, chłodnym tonem.
Nie było odpowiedzi. Spadły na niego ciosy. Bili tak,żeby go bolało, ale by nie zrobić zbyt dużej krzywdy.
– Namyśl się. Bo jeśli nie będzie, czego żądam, zabierzemy cię na rozmowę do nas. Mamy bardzo ładną chałupę w lesie. Tam możemy zrobić z tobą wszystko. Przypiec, usmażyć, wykastrować, obrać ze skóry. Zastanów się.
Puścili go. Legł na ziemi.
– Dorzuć mu coś jeszcze na pożegnanie – powiedział przywódca.
– Tak toczno, Wiktor – padło radosnym tonem.
Mierzone kopnięcie czubkiem buta. W wątrobę. Przez niesamowity ból przedarły się jeszcze jakieś dźwięki.
– Jak komu powiesz – to mu wepchnięto prosto w ucho razem z zapachem przetrawionej wódki – znajdziemy i zabijemy. Pamiętaj. – Głos oddalał się, w głowie narastał szum.
Do ust napłynęła fala słonego smaku. Jerzy stracił przytomność.
– Pamiętaj, jesteś odpowiedzialny, żeby wszystko zostało jak dotąd.
Głos z ciemności, jak zwykle pozbawiony wyrazu, wyprany z emocji. Mógł należeć do każdego. Nigdy nie widział tego człowieka. Więcej, nigdy niemógłby zobaczyć jego twarzy, bo to równałoby się śmierci.
Przyszedł do tego starego, na wpół zrujnowanego domu zdać meldunek. Spotykał się z prowadzącym go agentem przynajmniej raz w miesiącu w różnych miejscach. To znaczy ostatnio było to raz w miesiącu albo częściej. Przedtem tajemniczy człowiek pojawiał sięco pół roku albo i rzadziej.
Ale też nie bardzo było o czym mówić. Ostatnio sytuacja uległa zmianie a kontakty intensyfikacji.
– Masz zrobić wszystko, żeby tajemnica nie wyszła na jaw!
– To nie takie łatwe – zaprotestował. – Wie pan przecież. W Oleśnicy przebywa więcej agentów niż w najgłupszym filmie szpiegowskim! Są nawet Niemcy, pana ziomkowie. Ich też mam zabijać?
– Likwidujesz każdego, kto zbyt daleko zajdzie. Nieważne, jakiej. jest narodowości. Niemiec, który służy obecnemu rządowi nie jest godzien, by nazywać go potomkiem Nibelungów! To mięczaki, niezdolne do samodzielnego działania i myślenia, uzależnione od instrukcji ze Stanów Zjednoczonych!
– Ja też nie jestem Niemcem.
– Milcz! – po raz pierwszy głos nabrał jakichś konkretnych tonów. Zabrzmiał gniewem. – Twój dziad był Niemcem, twój ojciec wiernie służył Rzeszy, więc i ty jesteś jednym z nas, chociaż w ojczystym języku nie potrafisz powiedzieć najprostszego zdania. Ale tak ma być, taki nam jesteś potrzebny.
– Pan naprawdę wierzy, że wielka Rzesza kiedyś się odrodzi?
Suchy, kostyczny wręcz śmiech.
– Odrodzi? Ona nigdy nie umarła! Zapamiętaj to sobie. Przetrwała w tych, którzy dochowali wierności fuehrerowi, została przekazana ich potomkom z mlekiem matek, z nasieniem ojców. Rzesza żyje wszędzie tam, gdzie jesteśmy. A los rozrzucił nas po całym świecie. A nawet nie los, tylko Bóg.
Bóg? Ten człowiek stał się bardzo religijny, odkąd rozwiązano sławetną enerdowską Stasi. Inaczej kiedyś się wypowiadał o Bogu. Jako pracownik komunistycznych służb specjalnych był ateistą. Zresztą wtedy nie opowiadał bzdur o czwartej Rzeszy, ale o wierności wobec bohaterskich przodków. Nieważne koniec końców. Istotne, czego żąda, a nie z jakich pobudek.
– Powinienem chyba otrzymać jakiś pistolet. Różnie może być.
– Nie! – padła ostra odpowiedź, a po chwili głos znów stał się monotonny. – Musisz być czysty, poza podejrzeniem. Jeden nieopatrzny ruch, jedno ciekawskie ludzkie oko, a znajdziesz się nagle w centrum zainteresowania polskiego kontrwywiadu i obcych agentur. Poza tym z bronią człowiek staje się zbyt pewny siebie i nieostrożny. Masz swoje sprawdzone metody, ich się trzymaj. Muszą wystarczyć.
– Ale ostatnio ktoś użył spluwy! Nie słyszał pan? Bo ja nie tylko słyszałem, ale i widziałem. Zapuściło się zbyt daleko dwóch. Najpierw myślałem, że są razem, ale nie. Jeden drugiego zastrzelił, nawet z nim nie rozmawiał. A potem rozwalił mu głowę z półautomatycznej śrutówki. Tego zabójcę załatwiłem. Ale miałem potem strasznie pracowitą noc. Wynieść dwa trupy to nie byle co.
– Słyszałem oczywiście. My wiemy wszystko, czy kiedyś to przyjmiesz do wiadomości? Ale to nie powód, żebyś pętał się z bronią palną. Poradzisz sobie jak zawsze.
Jasne, zaśmiał się gorzko w duchu. Ciekawe tylko, czy oni by sobie bez niego poradzili.
– Nie ma ludzi niezastąpionych.
Drgnął.
Czy ten człowiek potrafi czytać w myślach? Może to prawda, co opowiadają o metodach pracy wschodnioniemieckiego i sowieckiego wywiadu? Podobno korzystali z usług mediów i różnych jasnowidzów.
– Każdemu można znaleźć następcę – ciągnął pogrążony w mroku człowiek. – Tobie też. Mówię to, żeby nie przychodziły ci do głowy głupie myśli. Nie miej takiej przerażonej miny. To nie wyrok, ale ostrzeżenie. Ostrzeżenie!
Starzy esesmani i ich uczniowie z wywiadu niemieckiego rzadko odróżniali te dwie sprawy. Niezwykle często niewinne ostrzeżenie wiązało się z wyrokiem śmierci. Włoska camorra mogłaby się od nich uczyć metod zastraszania własnych członków.
– Przestraszyłem cię? W sumie to dobrze. Stałeś się zbyt pewny siebie i swojej pozycji. Trochę pokory, mój drogi. To ty istniejesz dla nas, nie my dla ciebie. A teraz konkretnie. Potrzebujesz czegoś? Może więcej pieniędzy?
Wzruszył ramionami.
A po co mu więcej pieniędzy, jeżeli nie może ich użyć, uwiązany w jednym miejscu, zmuszony udawać zwykłego obywatela, żyć jak inni, chodzić do pracy, spotykać się ze znajomymi.
Przez całe lata nie pamiętał, że jest człowiekiem nie stąd, że wisi nad nim odium pracy dla tajemniczego stowarzyszenia założonego pod koniec wojny przez ocalałych hitlerowskich bonzów. Dopiero niedawno przypomnieli mu o roli psa łańcuchowego, o zadaniach przejętych po ojcu idziadku.
– Niczego mi nie trzeba.
– Dobrze. Instrukcję co do miejsca i czasu następnego spotkania znajdziesz tam, gdzie zawsze. Spisz się jak należy. Twój dziadek prawie pięćdziesiąt lat temu wykazał się w podobnej sytuacji wielką odwagą, determinacją i wyczuciem. Zapobiegł nieszczęściu.
– Mam tylko jedno pytanie. Mogę?
– Nie gwarantuję odpowiedzi, ale pytaj.
– Pan wie, o co chodzi, prawda? O co ta wojna? Dlaczego nagle moje zdanie stało się takie ważne?
– Wiem albo nie wiem. To bez znaczenia. Każdy z nas ma wykonać swoją pracę najlepiej jak potrafi. Być może stoisz na straży niezwykle ważnych spraw. A może pilnujesz jakiegoś gówna. Tego nie wiesz i nie powinieneś wiedzieć.
– Gdyby to było byle gówno, nie fatygowałby się pan do mnie osobiście. Mam rację?
– Być może. Ale pamiętaj, w tej robocie nigdy nic nie wiadomo. Nie byłem przy ukrywaniu archiwów, nie wiem z całą pewnością, gdzie co się znajduje. Wystarczy taka odpowiedź?
– Wystarczy – przymknął oczy, żeby tamten nie zauważył w nich błysku zrozumienia.
Ten ogromnie ważny rozkazodawca, wielki i wszechpotężny, w istocie rzeczy też jest jedynie wykonawcą czyichś poleceń. Nad nim stoi ktoś bardzo ważny, może najważniejszy, a może też tylko pośrednik, przyjmujący dyrektywy z jeszcze wyższego poziomu.
Kto jest pierwszym po Bogu w tym łańcuszku?
Pionek, jakim jest zwykły strażnik, tego nie wie, nigdy się nie dowie, a przede wszystkim wiedzieć nie powinien i nie chce.
Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.
Nikt nic nie wie.
Czeski film skrzyżowany z amerykańską komedią. Tylko temat cokolwiek mniej zabawny. Zebrany materiał był skąpy niczym nowoczesne bikini. Oglądał zdjęcia z parku.
Zmasakrowana twarz trupa zdawała się nierealna, jakby od tamtego wydarzenia minęły miesiące, a nie kilka dni. Ale jakich dni!
W dodatku stary zażądał na czternastą raportu w sprawie dochodzenia. I mają być jakieś wyniki, a przynajmniej sensowne wnioski! Obrzydliwy satyr, złośliwy dziad. A jakich się wyników spodziewa?
Żadnego świadka, choćby tylko pośredniego, kogoś, kto widział coś podejrzanego. Jeśli traktować tę sprawę odrębnie od innych, zgodnie z wytycznymi, nie ma o co się zahaczyć. A raport musi być sporządzony właśnie tak, jakby postępowanie dotyczyło tylko tego jednego przypadku.
Okropność!
W dodatku po wiadomości wyciągniętej od burmistrza zaczął zyskiwać pewność, że jego osoba jest tylko i wyłącznie maleńkim pionkiem na wielkiej szachownicy. Pionkiem, który nie ma pojęcia, gdzie zaprowadzi go kolejny ruch mistrza. A może nie mistrza wcale, ale kiepskiego gracza.
Skrzypnęły drzwi. Podniósł głowę znad papierów.
Do gabinetu zajrzał prokurator Paweł Szlęzak.
– Dzień dobry, panie Michale – uśmiechnął się, wchodząc dalej. – Jestem akurat na komendzie, wpadłem zapytać, jak tam postępy z tym zastrzelonym.
– Rany – jęknął Wroński. – Pan też?
– Co ja też? Aaaa, rozumiem, szef naciska?
– Właśnie.
– Mój także.
– No to jest nas dwóch. Ale choćbym szturmową pałą walił w te wszystkie papiery i protokoły przez trzy dni, nic z nich nie wydobędę. Nic! Takiego zera poszlak i wniosków do wyciągnięcia nie widziałem od ostatniego wystąpienia premiera.
Prokurator roześmiał się.
– Właśnie. Coś strasznego, prawda? Podobnie jak przy wszystkich wypadkach trupów znalezionych wokół zamku. Nie ma się o co zaczepić. Pan tych spraw nie łączy?
– Oficjalnie łączenie ich zostało mi zabronione. Chyba, żebym je wiązał z narkotykami. Wtedy wolno.
Szlęzak spoważniał, na przystojnej twarzy pojawił się wyraz napięcia.
– Właśnie, panie Michale – powiedział cicho. – U nas każdy prowadzi innego z tych denatów. A raczej prowadził, bo trzy sprawy, jak pan wie, umorzono, a następne czekają tylko na termin, żeby można to było uczynić.
– Nie podoba mi się to – dodał po chwili. – Ale skoro przełożeni tak chcą, trzeba się podporządkować.
– Właśnie, panie prokuratorze. Trzeba się podporządkować.
– I kto to mówi? – na twarzy Szlęzaka znów pojawił się uśmiech. – Pan chyba nie lubi takiego przymusu i dyktowania warunków.
– Lubię czy nie, na pewne rzeczy nie mam wpływu.
– No to powodzenia, panie Michale – Szlęzak wyciągnął rękę. – Wracam do sądu.
Po wyjściu prokuratora Wroński odruchowo wytarł dłoń w spodnie. Za każdym razem, kiedy ściskał rękę tego człowieka miał wrażenie, że chwycił prezerwatywę wypełnioną ciepłą wodą. Miękka i gładka skóra, uścisk w granicach zera. Prokurator tak naprawdę podawał same palce. Luźne w dodatku.
Inni mężczyźni w jego wydziale byli o wiele normalniejsi. Ale co tam panowie! Kobiety mieli bardziej zdecydowane i z jajami! A ten to typ śliskiego karierowicza. Dobrze by się czuł w latach Bieruta i Gomółki.
Po co przylazł?
Wyglądało, że chciał wyciągnąć od komisarza jakieś informacje, skłonić do wyznania, że buntuje się przeciw decyzjom góry, samemu przyłączyć się do tego buntu.
Naprawdę myślał, że nabierze starego glinę na takie prowokacje? Przyjaciel za pięćdziesiąt groszy!
Nie podobają mu się rozkazy przełożonego? Samo to wyznanie musiało go kosztować prawie atak serca ze strachu, nawet jeśli wypełniał czyjeś polecenie. Ale jeżeli działał na własną rękę, musiał to sam ocenić jako szaleństwo. Teraz pewnie trzęsie się ze strachu, że Wroński powtórzy komuś treść rozmowy. Że też ktoś taki został prokuratorem! Powinien raczej zająć się ogrodnictwem.
Machnął ręką i przystąpił do pisania raportu.
Od pracy oderwał go dzwonek telefonu.
Odruchowo spojrzał na zegarek. Wpół do pierwszej. A napisał zaledwie kilka zdań!
– Michał? – usłyszał znajomy głos.
– To ja, panie profesorze.
– Czy możesz do mnie teraz przyjść?
– W tej chwili nie. Może po pracy.
– Wolałbym teraz.
– Ale nie mogę się wyrwać. Panie profesorze, czy to nie może poczekać ze trzy godziny?
– Pewnie może. Ale dla mnie to niesłychanie pilne. Boję się. Adam mi się dzisiaj śnił. Może chciał mnie ostrzec? Nie chcę podzielić jego losu.
– Myślę, że w Oleśnicy nic podobnego panu nie grozi. A czy w ogóle u pana jest czego szukać?
– To nie rozmowa na telefon!
– Oczywiście. Zjawię się zaraz po służbie.
Wyszedł z komendy już dziesięć minut później. Po drodze minął gabinet komendanta. Stary stał przy drzwiach rozmawiając z jakimś cywilem.
– Raport, komisarzu! – zawołał na jego widok. – Punktualnie o czternastej.
– Jasne.
– I bez opóźnień, bo pojadę po premii.
Wroński machnął ręką. Dziadyga musi się przed kimś pochwalić, że krótko trzyma podwładnych. Teraz pewnie wstawia komentarz w stylu „jak się samemu nie dopilnuje, wszystko zaczyna się rozłazić”. Zobaczysz dzisiaj ten raport jak świnia niebo, myślał z wściekłością komisarz. I zabierz mi premię, jak chcesz, a nawet udziel ostrzeżenia z wpisem do akt.
Rozmowa z Walbergiem wzbudziła niepokój. Opanowany zawsze historyk zdawał się wytrącony z równowagi jeszcze bardziej niż wczoraj. Gadanie o ostrzeżeniu we śnie też świadczyło o nieszczególnej kondycji psychicznej.
Lepiej zobaczyć się z nim zaraz.
Tym bardziej, że później, po przemyśleniu, może ochłonąć i dojść do wniosku, żeby nie mówić wszystkiego.
A Wroński potrzebował informacji, nawet pozornie nieprzydatnych. Gdzieś tam w zakamarkach umysłu dojrzewały wnioski, konkluzje. Znał ten stan. Jeszcze trochę, jeszcze tylko jakieś wydarzenie i wszystko połączy się w logiczną całość. Czy może raczej logiczny wycinek całości, ale na tyle wyraźny, żeby dało się coś dalej z tym zrobić.
Poza tym na końcu rozmowy w słuchawce rozległ się nieprzyjemny metaliczny szczęk. Najpierw nie zwrócił na to uwagi. Podsłuchiwanie rozmów ze służbowych telefonów to norma w policji. Ale dopiero po chwili dotarło do komisarza, że kontrola nie wydaje takich odgłosów. Są po prostu na linii, nie muszą się rozłączać. A w takim układzie oznaczać to może jedno. Telefon Walberga jest monitorowany.
Dom profesora stał przy ulicy Dąbrowskiego. Willa z lat siedemdziesiątych, taki gierkowski potworek z płaskim dachem, zupełnie nie pasujący do poniemieckich domów i nowszych budynków. Furtka była uchylona.
Michał wszedł.
Na ganku wygrzewał się czarny jak smoła kot. Michał pochylił się nad zwierzakiem, wyciągnął rękę. Kocur zasyczał ostrzegawczo, ale się nie ruszył. Odważna bestia. Komisarz uśmiechnął się pod nosem, chciał zagadać do kocura, ale w tej chwili usłyszał ze środka domu zduszony okrzyk.
Zamarł, nasłuchując. Po chwili krzyk się powtórzył. Michał popędził do drzwi. Kot zerwał się, przestraszony.
Były otwarte.
Następny niepokojący sygnał. W domach jednorodzinnych rzadko mieszkańcy zostawiają beztrosko otwarte wejście.
Pognał na piętro. Nie wiedział, dlaczego akurat tam skierował pierwsze kroki. Pewnie dlatego, że wiedział, iż na górze profesor ma gabinet.
Po drodze minął leżące ciało jakiejś kobiety. Związana i zakneblowana, patrzyła na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.
Wpadł do pracowni Walberga, prawie wyrywając drzwi z zawiasów. W oknie, w jaskrawym świetle wpadającym od południowej strony, zamajaczyła ciemna postać. Prawa dłoń wyglądała dziwnie, jakby jej palce uległy niezwykłemu wydłużeniu. Dopiero kiedy uniosła się w jego kierunku, pojął, co to jest.
Pistolet z tłumikiem!
Uskoczył, kryjąc się za ścianą.
Bezgłośny wystrzał wyrwał wielką drzazgę z framugi na wysokości oczu. Michał wyszarpnął z kabury pod pachą pistolet, wziął głęboki oddech, a potem skoczył w drzwi, od razu przyklękając. Usłyszał świst nad głową.
Strzelił.
Huk i brzęk tłuczonego szkła. Ciemna postać zawahała się przez chwilę, Wroński nacisnął spust ponownie, ale pistolet był martwy. Tamten skoczył, nie oglądając się. Michał podbiegł, szarpnął zacięty zamek. Pocisk ze zgniecioną łuską wyleciał na podłogę, mógł wreszcie przeładować broń.
Podbiegł do okna, wycelował w dół. Nie było jednak już do kogo strzelać. Napastnik jakby rozpłynął się w powietrzu. Tylko wysokie krzewy kiwały gałęziami na pożegnanie.
Wroński natychmiast skoczył do leżącego na dywanie profesora, Walberg miał otwarte oczy, ciało wyprężone, a prawą rękę wyciągniętą nad głowę, jakby chciał po coś sięgnąć. Michał zbadał puls tylko dla formalności. Historyk na pewno nie żył. Strzał prosto w serce.
Nie, trzy strzały, wszystkie w okolicach lewej strony klatki piersiowej. Sekcja pewnie wykaże, iż każdy z nich był śmiertelny. Michał przyjrzał się uważnie ułożeniu ciała. Było w nim coś dziwnego.
Widział w karierze trochę trupów, w tym ofiar zabójstw, ale w tym przypadku miał wrażenie jakiejś wyjątkowości. Wreszcie zrozumiał, o co chodzi.
Właśnie! Gdzie w momencie śmierci patrzył profesor?
Rzadko się zdarza znaleźć denata w takiej pozycji, z wykręconą ku górze, przekrzywioną głową. Powinien raczej patrzeć na zabójcę, a nie gdzieś pod biurko.
Schylił się, podążył za wzrokiem Walberga. Dlaczego w chwili śmierci skierował wzrok akurat tam? Czyżby coś podkleił pod blat?
Nic nie widać.
Szuflada została wywalona na podłogę, papiery rozrzucone, obie szafeczki z lewej i prawej strony także wybebeszone. Ale na dywanie zalegały same rachunki, uczniowskie zeszyty i jakieś luźne kartki.
Przyjrzał się im. To tylko sprawdziany. Na czworakach wpełzł pod mebel. Zaczął obmacywać uważnie deski. Biurko pamiętało na pewno jeszcze rządy Bieruta, a może nawet sanację. Może jest jakaś skrytka?
Nie widać.
Nacisnął raz i drugi dębowe deseczki z boku. Nic. Siedziały mocno, nawet nie zaskrzypiały. Zaczął wyłazić z ciasnej przestrzeni. W pewnej chwili pośliznął się na jakiejś karteczce. Na puszystym dywanie zadziałała podobnie jak skórka od banana.
Żeby nie runąć na nos, musiał się mocno oprzeć dłonią o wewnętrzną stronę biurka. Ale to nie pomogło. Poczuł, że oparcie usuwa się spod palców. Jeszcze tylko zdążył jakoś wyciągnąć przed siebie drugą rękę, zanim upadł. Uderzył głową o kant, ale nie zwrócił na to uwagi. Zbyt był zaintrygowany tym, co zobaczył.
W życiu trzeba mieć trochę szczęścia, liczyć na przypadek.
Jak teraz.
Intensywnie wpatrywał się w przestrzeń pod biurkiem. Tak, to mu nie przyszło dogłowy. Zabójcy, jak widać, również. Oczywiście jeżeli szukał właśnie czegoś podobnego.
Biurko stało na stalowych palikach, piętnaście, może dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Żeby nogi nie kaleczyły dywanu, profesor ustawił je tuż za jego linią, na parkiecie. Teraz, leżąc płasko, na boku, Michał prawym okiem widział właśnie tę przestrzeń. Światło odbijało się od wypolerowanego parkietu, dzięki czemu mógł dostrzec jakiś płaski kształt, którego nie było widać po przeciwnej stronie mebla. A przecież powinny być idealnie symetryczne.
Sięgnął pod spód.
Chwilę rozpoznawał palcami, co to może być i czy nie jest jednak elementem spodu. A potem szarpnął.
Pochwali zszedł na dół. Związana kobieta zdołała się już przeczołgać w stronę wyjściowych drzwi, a teraz na próżno usiłowała wstać.
– Proszę się nie obawiać – powiedział schrypniętym głosem. Odchrząknął. – Jestem policjantem. Zaraz panią rozwiążę.
Zerwał taśmę z jej ust. Kobieta odetchnęła głęboko. Potem zaczął się mocować z węzłami. Jednak napastnik pozaciągał pętle tak, że każde szarpnięcie zaciskało je mocniej.
Poszedł do kuchni.
Kobieta z przerażeniem w oczach śledziła jego ruchy. Kiedy zbliżył się z nożem, jęknęła próbując wcisnąć się w kąt.
– Naprawdę jestem z policji. Muszę przeciąć sznur. Gdybym chciał panią zabić, po co zdejmowałbym knebel?
Widać było, że nadal mu nie ufa, ale poddała się zabiegom. Pochylił się nad nią. Przymknęła oczy. Delikatnie, żeby jej dodatkowo nie przestraszyć, zaczął ciąć. Najpierw oploty na ramionach, potem ręce. Po chwili skończył, a ona zaczęła masować otarte i napuchnięte nadgarstki.
Dopiero teraz przyjrzał się jej uważniej.
Miała może koło trzydziestki. Ładna, efektowna blondynka o szarych oczach. Nawet przestraszona, potargana i skulona była atrakcyjna.
– Nie wiedziałem, że profesor ma córkę – przysiadł na schodach, naprzeciwko niej. – Pani jest jego córką, nie mylę się?
– Co z nim? Co z tatą? – Poderwała się na równe nogi. – Gdzie ten bandyta?
– Bandyta uciekł. A pan Walberg… Przykro mi – również wstał. – Profesor nie żyje.
Rzuciła się w kierunku schodów. Chwycił ją mocno. Szarpała się. Próbowała go podrapać w twarz. Chwilę trwała szarpanina.
– Nie pomoże pani ojcu w żaden sposób – przemawiał łagodnie, jak do małego dziecka. – A na górze wszystko musi zostać jak było.
– Proszę pójść ze mną. – Zaprowadził ją do dużego pokoju, posadził na wersalce. Wyjął telefon. – Zaraz wezwę ekipę.
Rozmawiał przez chwilę z dyżurnym, kazał się połączyć z komendantem. To zbyt gruba sprawa, żeby go pominąć.
– Może pani rozmawiać? – zwrócił się do kobiety.
– Tak – kiwnęła głową.
– Jak to się stało?