174064.fb2 Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

8

Archiwum komendy wojewódzkiej świeciło pustkami. Snuło się po nim zaledwie kilku ludzi z obsługi i paru interesantów. Wroński czekając na realizację zamówienia, z ciekawością przyglądał się podinspektorowi siedzącemu dwa stoliki dalej.

Mundur zdawał się prosto spod igły, w pasie ściśnięty szerokim rzemieniem jakby ten miał go za chwilę przeciąć na pół, plecy wyprostowane, czapka na blacie ułożona równiutko z białymi rękawiczkami. Wyglądał bardziej jak rzeźba niż człowiek. Takie pozy przyjmują bohaterowie dziewiętnastowiecznych obrazów o treści patriotycznej.

Spod zmarszczonych brwi śledził w skupieniu rzędy liter. Darmo szukać podobnych osobników w podrzędnych komendach. Ten musi być jedną z miejscowych szyszek. Ale żeby był aż tak sztywny? Nawet w Warszawie podczas wielkiej gali wyróżniałby się w tłumie funkcjonariuszy.

Właśnie takich ludzi należy się bać. Traktują śmiertelnie poważnie wszystko, co robią, nie mają do siebie za grosz dystansu. Wydaje im się, że cały świat czeka na ich potknięcie i są tym bardziej pomnikowi, im większe może grozić ośmieszenie. Każde słowo nie wydobywa się z ich ust, ale wypływa z dostojeństwem równym powolnemu marszowi królewskiego orszaku, wyważone i dogłębnie przemyślane.

O, właśnie.

Do oficera podszedł pracownik archiwum.

– Proszę pana – wycedził podinspektor, unosząc wysoko prawą brew.

Jakby był zmanierowanym angielskim arystokratą, pomyślał natychmiast Michał.

– Prosiłem wyraźnie o materiały dotyczące całej sprawy, a nie tylko wycinka, prowadzonego przez tutejszą placówkę.

Mówił głośno i dobitnie, najwyraźniej chcąc, aby wszyscy słyszeli.

– Przykro mi – rozłożył ręce archiwista. – Jeśli chce pan dodatkowo informacji z Katowic, musi pan cierpliwie czekać aż je sprowadzimy. Trzeba wypełnić odpowiedni rewers, wpisać numer sprawy i akt. Trochę to potrwa, chyba że chce pan się pofatygować do tamtejszego archiwum.

– Jeśli dochodzenie było zakończone we Wrocławiu, wszystkie materiały dotyczące go powinny się znajdować tutaj. Przecież to logiczne.

– Oczywiście, że logiczne. Ale sam pan wie, jaki bałagan panował w pewnym okresie w archiwach. Dobrze, że w ogóle jakoś się z tym pozbieraliśmy.

– Jednak uważam…

– Chce pan ten kwit czy nie? – przerwał mu pracownik – Bo od naszej rozmowy nic się nie naprawi i nie zmieni. Jest jak jest, nic na to nie poradzę.

– Niech pan da – oficer powiedział to równie dostojnie jak wszystko, choć widać było, że złość nim trzęsie.

Tak. Michał w duchu pokiwał głową. Mieć takiego szefa to lepiej już codziennie ocet pić. Mózg ma równie doskonale wyprany i wykrochmalony jak kołnierzyk. A zamiast szarych komórek gwiazdki i lampasy. Był taki wykładowca w Szczytnie. Nazywali go Pierdziosnek. Nie dlatego, żeby wykazywał ostre problemy gastryczne, ale prawie każdą wypowiedź poprzedzał skrzywieniem ust i dziwnym odgłosem wydętych warg. Szczególnie jeśli mówił „proszę państwa”. Czyli, w zasadzie, prykał na okrągło.

Owo „pr” w słowie ”proszę” wypowiadał właśnie w irytujący, a zarazem śmieszny sposób, nie używając dla artykulacji „r” języka, ale wypuszczając powietrze niczym dziecko naśladujące pyrkanie samochodu.

– Właściwie chce pan wszystkie akta z lat pięćdziesiątych? – rozmyślania przerwał mu młody chłopak, a właściwie chyba ponad trzydziestoletni mężczyzna o chłopięcym wyglądzie. – Bo to będzie cała góra materiałów. Województwo.

– Nie, nie, chodzi mi o akta z komendy w Oleśnicy.

– Trzeba było to uściślić – odparł pouczającym tonem archiwista. – A ze spraw, które pana najbardziej interesują?

– Wydziału kryminalnego, obyczajówki, przestępstw gospodarczych czy jeszcze inne.

– Rozumiem. Ale w takim razie proszę ze mną. Najszybciej będzie, jeśli przejrzymy to w bazie danych i na mikrofilmach. Chyba że upiera się pan przy papierach. Ale to dłużej potrwa.

– Niekoniecznie. Chcę się tylko ogólnie zorientować.

– W takim razie chodźmy.

Zaprowadził Wrońskiego do pomieszczenia, w którym stała przeglądarka i komputer.

– To moje własne stanowisko pracy – wyjaśnił. – Lepiej, żeby w sali nie widzieli, że potraktowałem pana szczególnie.

– Nudzi się panu, że chce mi pan do tego stopnia pomóc? – Michał nagle zdał sobie sprawę, jak zabrzmiały jego słowa, przywołał więc na twarz najbardziej uroczy uśmiech, na jaki go było stać – Nie przypuszczam, bo macie tu sporo roboty.

– Nie, nie nudzę się – odparł mężczyzna pobłażliwym tonem. – Ale nie wyglądami pan na mola książkowego, policyjnego naukowca, ale zwykłego komisarza prowadzącego jakąś sprawę. A to u nas rzadkość. Zwykli funkcjonariusze z powiatowych komend niezmiernie rzadko korzystają z zasobów archiwum. A szkoda. Właściwie każda sprawa ma swój odpowiednik w przeszłości, bo nawet ludzka podłość i pomysłowość w popełnianiu przestępstw ma swoje granice. Tyle tylko, że z archiwów trzeba umieć korzystać. Widział pan tamtego oficera w czytelni? To stary wyjadacz. Pisze którąś z kolei pracę, a za każdym razem nacina się na nowe procedury i osiada na mieliźnie. Przynajmniej na jakiś czas. A z drugiej strony miał pan takiego niepozornego człowieczka. Zwrócił pan na niego uwagę? Nie? Właśnie. Cichy, nieduży, trudno go w ogóle zauważyć. Ten z kolei przyszedł niedługo po panu, wziął jakiś materiał i czyta go, chociaż naprawdę nie ma tam nic interesującego poza kilkoma zdjęciami. Może też chce napisać pracę naukową, ale wygląda na takiego, który nigdy niczego wartościowego nie stworzy.

Wroński kiwał głową. Ależ gaduła z tego gościa!

– Może przejdźmy dorzeczy?

– Ach, prawda! Ma pan szczęście, że trafił na mnie. Lata pięćdziesiąte to mój konik. Pisałem doktorat na temat pracy grupy dochodzeniowej z komendy w Oławie. Ale przy okazji przestudiowałem chyba wszystko, co było w archiwum. Niech pan powie, o co dokładnie chodzi, może będzie szybciej.

– Dokładnie nie wiem, jak to zostało zakwalifikowane, ale podobno w latach pięćdziesiątych w Oleśnicy miała miejsce seria tajemniczych zgonów, zapewne nigdy niewyjaśnionych.

Mentor Michała zmarszczył brwi, szukając w pamięci.

– Takhh. – mruknął. – Coś tam było, o ile nie zlewają mi się informacje. Ale chyba nawet nie wdrożono żadnego śledztwa. Zaraz.

Usiadł do komputera, palce zatańczyły na klawiaturze.

Michał patrzył z podziwem i zazdrością. Gdyby on miał taką technikę pisania, nie zalegałby z raportami i pozostałą papierkową robotą.

Tymczasem archiwista wywołał jakąś listę, zaczął ją przeglądać, pomagając sobie palcem. Musiał to robić bardzo często, bo ekran był straszliwie wypalcowany.

– O, chyba mam! Numer R dwadzieścia siedem łamane przez pięćdziesiąt siedem. Tak myślałem. Czasy tuż po odwilży. Zaraz znajdziemy odpowiednie mikrofilmy.

Wyszedł, mrucząc coś do siebie. Wroński zapatrzył się w listę na komputerze.

Dopiero w tej chwili dotarło do niego, ile miał szczęścia, że trafił akurat na tego człowieka. Sam pewnie by szukał samych tylko śladów spraw kilka dni. A jak znał siebie, porzuciłby pracę po paru godzinach. Zawsze go szlag trafiał przy podobnych wyzwaniach.

Archiwista wrócił z czarnym pudełkiem. Wyjął ze środka kilka zwojów mikroskopijnej taśmy fotograficznej, załadował do przeglądarki.

– Proszę – odsunął się, robiąc miejsce przed ekranem komisarzowi.

Michał usiadł na krześle obok.

– Poradzi pan sobie dalej, prawda? Ja muszę wracać do swoich zajęć.

– Dziękuję – Michał spojrzał z niekłamaną wdzięcznością. – Bardzo panu dziękuję.

A potem zagłębił się w dokumentach. Czytał stare protokoły milicyjne z wprawą. Niewiele się zmieniło od tamtych czasów w sposobie ich zapisywania i prowadzenia teczek. Komputeryzacja komputeryzacją, a pewnych rzeczy nie da się załatwić inaczej niż kilkadziesiąt lat temu. Bardziej niż rzędy liter widział kryjących się za nimi ludzi. Funkcjonariuszy mozolnie zbierających dowody, mocujących się z tajemniczą materią.

Znajdowano zwłoki. W podobnych miejscach, jak prawie pół wieku później. Ciała ludzi nieznanych, niemożliwe do zidentyfikowania, szczególnie biorąc pod uwagę ówczesną technikę.

W dokumentacji była mowa o pięciu trupach. W tamtych czasach było to całkiem sporo. Przecież władza trzymała rękę na pulsie, wiedziała, a w każdym razie usiłowała wiedzieć o każdym ruchu obywateli. Koszmar kontrolowany. Ale tym razem najwyraźniej nie można było znaleźć tropu. Pięć ciał i pięć zagadek. Zagadek nigdy nie wyjaśnionych. Nie wyjaśnionych? A może po prostu zbyt ważnych, żeby je pozwolić rozwiązywać zwykłym funkcjonariuszom? Przeglądał raporty i odkrywał za każdym zdezorientowanego, zagubionego w gąszczu domysłów człowieka. Jakiś porucznik, jego odpowiednik, usiłuje ustalić, kim jest tajemniczy denat.

Przeczucia okazały się słuszne. Rozwiązania nie było, przynajmniej nie tutaj. Teczki z dochodzeniami kończyły się w przedziwny sposób. Po raz pierwszy zobaczył coś podobnego.

Podłużna pieczęć delegatury Służby Bezpieczeństwa we Wrocławiu i niewyraźny podpis, ten sam na każdym dokumencie. Ale nie to było najdziwniejsze. Bezpieka mogła kontrolować poczynania podrzędnych milicjantów tak, jak jego sprawdzał Baliński i wewnętrzni. Świadczy to tylko o wyjątkowości sprawy.

Jednak w prawym dolnym rogu maleńkimi literami wypisany był rząd liter i cyfr. Kilka znaków łamania między nimi i jeszcze jeden podpis. Co to może być? Procedury nie przewidują i z pewnością nie przewidywały takich dopisków.

Za to zupełnie brak informacji o sposobie zakończenia spraw! Jakby dokumentacja nie była kompletna. Brakowało bardzo istotnej części. Owszem, są notatki i protokoły z oględzin miejsc znalezienia zwłok, jakieś nieśmiałe wnioski, ale gdzie zeznania świadków? Nawet jeśli ludzie nic nie widzieli, przeprowadza się rozpytania i przesłuchania.

Gdzie raporty z obdukcji i sekcji zwłok? Gdzie wreszcie zdjęcia? Przecież ekipa techniczna musiała je robić. Gdzie formularze przekazania do bazy danych o osobach zaginionych?

– Proszę pana – zawołał półgłosem. – Może mi pan pomóc?

– Jasne – mężczyzna wstał od komputera. – Co się stało?

– Ta dokumentacja jest niekompletna. A na aktach są jakieś dopiski. Może pan wie, oc o w tym chodzi?

Archiwista przyglądał się chwilę rzędom literek i numerków. Cmoknął, wyraźnie zmartwiony.

– Zaraz. to może być… – wziął karteczkę, ołówek, przepisał symbole z wyświetlanego dokumentu. – Jeśli się nie mylę, będzie ciężko zdobyć resztę materiałów.

W stukał w komputer przepisane znaczki.

Ekran zamigotał, przebiegły po nim rozmazujące się strony z wykresami, a potem pojawił się czerwony prostokąt z migającym miarowo białym kursorem.

– Jeśli ma pan uprawnienia do dostępu do ściśle tajnych akt, to możemy je sprowadzić z Warszawy. W przeciwnym razie nie będę mógl panu pomóc.

– Nie rozumiem. Przecież to wydarzenia sprzed prawie pięćdziesięciu lat! Dlaczego są utajnione?

Archiwista wzruszył ramionami. Wskazał kartkę z przepisanymi znakami.

– Reszta dokumentacji została przeniesiona do ściśle tajnych archiwów któregoś wydziału kontrwywiadu. To właśnie ich numery. Najpierw interesowała się tym wrocławska Służba Bezpieczeństwa, wydział drugi.

– Kontrwywiad – mruknął Michał.

– Zgadza się, kontrwywiad. Ale chyba rzecz ich przerastała, bo wszystkie te dochodzenia przejęła Warszawa. Od tamtej pory papiery są u nich. Tu mamy jedynie kopie, ale bez dalszego ciągu. Żeby otrzymać pełną dokumentację, musi być pan objęty klauzulą dostępu do akt tajnych. Żeby było śmieszniej, nawet gdyby pan posiadał uprawnienia, ja nie mogę tego załatwić. Musi pan się zwrócić do mojego kierownika, bo ja jestem za krótki. Przytakich sprawach ściśle tajnych spec-znaczenia on z kolei melduje wyżej i dostaje pozwolenie na ściągnięcie fotokopii albo oryginałów. Albo nie dostaje, bo różnie bywa.

– No to po herbacie – mruknął Wroński. – Szkoda.

– Tak to u nas jest. Przykro mi.

– W każdym razie bardzo dziękuję. Oszczędził mi pan kupę czasu.

Sam bym sobie chyba nie poradził.

– Nie ma sprawy. Panu chętnie pomogłem. Ale tamtemu sztywniakowi w mundurze w życiu bym niczego nie ułatwił. Niech się sam morduje ze swoimi analizami.

Wroński uścisnął rękę mężczyzny. Wyszedł z głową pełną skłębionych myśli. Archiwista zasiadł do komputera. Skasował stronę z czerwonym prostokątem, wszedł w oprogramowanie biblioteczne.

Przerwało mu chrząknięcie za plecami…

– Coś jeszcze? – spytał nie odwracając głowy, przekonany, że to Michał chce o coś zapytać. – W czym mogę pomóc.

– Mam pytanie – głos nie należał do niedawnego gościa.

Archiwista odwrócił się. W progu stał niepozorny człowieczek z sali ogólnej,

– Słucham – pracownik archiwum powiedział to nieprzyjemnym tonem. Nie podobał mu się ten cichy, jakby przytłumiony osobnik. Kojarzył się z przyczajonym wyliniałym szczurkiem. Wrażenie podkreślała wytarta, szara marynarka o zbyt krótkich rękawach.

– Czego szukał tamten facet? Ten, który przed chwilą stąd wyszedł.

– A panu co do tego? Nie mogę podawać takich informacji. Nie ma pan zresztą prawa pytać.

Na ustach człowieczka wykwitł drwiący uśmieszek. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, rozłożoną legitymację położył na biurku.

– Ależ mam prawo – widząc, że archiwista się nie rusza, zdumiony, podetknął mu dokument pod sam nos. – Mam prawo jak jasna cholera. Widzisz?

Archiwista zbladł i wykonał ruch, Jakby chciał się cofnąć. Przeszkadzało mu w tym jednak oparcie fotela.