173886.fb2
Mimo tego, co powiedział Fitzowi, Griffin nie wrócił od razu do siedziby policji stanowej w North Scituante, lecz kierowany przeczuciem udał się z powrotem do restauracji rue de Pespoir. Trzy kobiety z pewnością miały dość czasu, by dopić herbatę i wyjść.
Tylko dokąd, zaczął się zastanawiać, mogłyby pójść? Było oczywiste, że znały sposób działania dziennikarzy. Na pewno więc zdawały sobie sprawę, że mniej więcej o dziewiątej rano ekipy reporterów zjawiły się przed ich domami i zaczęły się dobijać do drzwi. By nie wspomnieć o białych wozach transmisyjnych jeżdżących w kółko po ulicy i czatujących na cokolwiek, co dałoby ich stacji przewagę w niekończącej się rywalizacji wieczornych programów informacyjnych.
Gdyby Griffin był na ich miejscu, po prostu nigdzie by się nie ruszył. W ten sposób kobiety byłyby wciąż razem i nawet gdyby wytropił je jakiś reporter, mogłyby liczyć na wzajemne wsparcie. W grupie bezpieczniej. Według Maureen Klub Ocalonych miał to świetnie przećwiczone.
Więc Griffin wrócił na Hope Street. A potem, znowu kierowany przeczuciem, postanowił przyjrzeć się tablicom rejestracyjnym samochodów na niewielkim parkingu. W niespełna minutę odnalazł wóz Jillian. Złoty lexus o numerach TH 18.
– A niech mnie – mruknął i przez chwilę stał tylko, czując przypływ smutku, który zbyt dobrze znał.
Mieszkańcy Rhode Island mieli hopla na punkcie tablic rejestracyjnych. Griffin nie wiedział, jak to się zaczęło. Może ludzie, którzy się tu kiedyś osiedlili, mieli hopla na punkcie ras koni. W każdym razie stan był na tyle mały, że na początku tablice rejestracyjne miały tylko jedną literę i jedno – albo dwucyfrowy numer. Potem wprowadzono dwie litery i dwie liczby. Teraz stan dysponował już dwiema literami i pięciocyfrowym numerem, ale tylko ludzie z zewnątrz, którzy nie zapuścili tu jeszcze korzeni, przyjmowali takie tablice bez mrugnięcia okiem. Prawdziwy obywatel Rhode Island, aby móc się pochwalić starożytnymi związkami ze stanem, zamawiał sobie najniższą dostępną kombinację liter i cyfr albo – ze względu na to, iż najbardziej prestiżowe numery, jak na przykład A 20 lub J 28, były rozdawane tylko najlepiej ustosunkowanym autochtonom – prosił o tablicę z własnymi inicjałami i najniższym możliwym dwucyfrowym numerem. Kiedy już mu się to udało, trzymał się swojej rejestracji do końca życia. Dosłownie.
TH 18. Trisha Hayes, prawdopodobnie osiemnaste urodziny. Ktoś, najpewniej Jillian, zadał sobie wiele trudu, by załatwić młodszej siostrze specjalną rejestrację. Czy Trisha cieszyła się wtedy? Czy tablica została dołączona do nowego samochodu, właśnie takiego, o jakim Trisha zawsze marzyła? Może zarzuciła ramiona na szyję starszej siostry. Może pocałowała matkę w policzek. Osiemnastoletnia Trisha Hayes ciesząca się z nowego samochodu. Osiemnastoletnia Trisha Hayes wkraczająca w nowy, podniecający świat studenckiego życia.
Griffin wątpiłby chłodna, opanowana Jillian Hayes kiedykolwiek opowiedziała mu o tamtym dniu. Pewnie sprzedała już samochód siostry. W tym samym czasie, gdy przeglądała jej ubrania, likwidowała mieszkanie, porządkowała rzeczy. Wyobrażał sobie, co musiała zrobić, bo nie tak dawno temu robił to samo. Biurokracja śmierci kompletnie go zaskoczyła. Niemal złamała mu serce. Ale trzeba było zrobić, co było do zrobienia. Żeby mieć to za sobą, jak radzili znajomi. Potem można żyć dalej.
Jeździć samochodem z tablicami rejestracyjnymi po zmarłej siostrze.
– Co pan robi?
Griffin obrócił się. Jillian Hayes stała półtora metra od niego, ściskając w dłoni kluczyki, a jej orzechowe oczy właśnie zaczynały płonąć. Szybko, powiedz coś inteligentnego, pomyślał.
– Eee? – wydusił.
– Co pan tu, do cholery, robi? – Każde słowo wypowiedziała wyraźnie i dobitnie, jakby wbijała gwoździe do trumny. Zastanawiał się, czy nie powinien z afektacją położyć dłoni na sercu.
– Uwierzy pani, że właśnie przechodziłem?
– Nie.
– W takim razie darujmy sobie gadkę szmatkę. – Oparł się o bok jej samochodu i skrzyżował ręce na piersiach. O, tak, to na pewno nieźle ją wkurzyło.
– Wara od mojego wozu!
– Fajna rejestracja.
– Pierdol się.
– Już mi to dzisiaj mówiono. Wygląda na to, że będę musiał pomyśleć o innej wodzie kolońskiej.
– Myślisz, że jesteś taki słodki?
– Z głębi serca pragnę zapewnić, że nie lubię myśleć o sobie jako o słodkim facecie. Przystojnym, nieodparcie czarującym, irytującym, inteligentnym, a nawet niebezpiecznym – co innego. Ale słodkim? Przenigdy.
– Naprawdę pana nie lubię – powiedziała Jillian Hayes.
– Czy to przez wodę kolońską?
– Mówię poważnie. I nie odpowiem na żadne pańskie pytania, chyba że w obecności adwokata.
– Więc powołuje się pani na piątą poprawkę z powodu mojej wody kolońskiej?
Jillian westchnęła, także skrzyżowała ręce na piersiach i obdarzyła go surowym spojrzeniem.
– Miałam ciężki dzień, sierżancie. Nie ma pan innych kobiet, które mógłby pan pomolestować?
– Raczej nie.
– Może dziewczynę, siostrę, żonę?
– Nigdy nie miałem siostry i już nie jestem żonaty.
– Niech zgadnę, żona przestała uważać, że jest pan słodki?
– Nie. Umarła.
Jillian zamilkła. Griffin zbił ją z tropu. Wyglądała na zakłopotaną, a może wręcz smutną. Potem znowu się wkurzyła. Jillian Hayes naprawdę nie lubiła, kiedy ktoś zbijał ją z tropu.
– Nie sądzę, żeby to była odpowiednia rozmowa – oznajmiła szorstko.
– Nie ja ją zacząłem.
– A któż by inny? Zjawił się pan tu znowu, mimo że już raz pana przepędziłyśmy.
– To prawda, ale niech mi pani szczerze powie: czy mogłaby pani spokojnie zasnąć, wiedząc, że sierżant policji, który pracuje nad pani sprawą, dał się przegonić trzem kobietom?
Spojrzała na niego spode łba, jeszcze bardziej zdenerwowana niż przed chwilą. Ciekawe, pomyślał. Jej oczy przybierały złoty odcień, gdy była wściekła, a brązowy, kiedy traciła pewność siebie. A kiedy była smutna? Albo kiedy planowała zemstę na człowieku, który zabił jej siostrę?
– Brakuje jej pani, prawda? – zapytał łagodniejszym tonem.
– To chyba oczywiste – odpowiedziała przez ściśnięte gardło.
– Straciłem żonę dwa lata temu. Umarła na raka. Wciąż za nią tęsknię.
– Rak to straszna choroba – przyznała cicho Jillian. Oplotła ręce wokół talii i odwróciła wzrok. Rzeczywiście cierpiała. Griffin dostrzegał to w każdej linii i łuku jej ciała.
– Znienawidziłem tę chorobę – podjął. – Potem znienawidziłem lekarzy, którzy nie potrafili nic zrobić. I chemioterapię, która wysysała z niej wszystkie siły. Znienawidziłem szpitale, w których unosił się odór antyseptycznej śmierci. I Boga, który dał mi ją pokochać, a potem mi ją odebrał.
W końcu Jillian spojrzała na niego.
– Gdyby miał pan strzelbę, próbowałby pan zabić chorobę – powiedziała. – O to panu chodzi?
Fitz miał rację. Jillian nie była głupia.
– Mniej więcej – odparł bez zażenowania.
Pokręciła głową.
– Przykro mi, że stracił pan żonę. Przykro mi, że ludzie tracą osoby, na których im zależy. Ale niech mnie pan nie próbuje podpuszczać, sierżancie. Niech pan sobie nie wyobraża, że skoro pan też kogoś stracił, może pan czytać w moich myślach.
– Pani żal jest wyjątkowy?
– Każde cierpienie jest wyjątkowe.
Teraz z kolei Griffin odwrócił wzrok. Miała rację i zawstydziło go to.
– Czy jest pani pewna, że właśnie Eddie Como zaatakował panią i pani siostrę?
– Tak.
– Nigdy nie miała pani cienia wątpliwości?
– Nigdy.
– Dlaczego? – Spojrzał jej głęboko w oczy. – Wszyscy miewamy wątpliwości.
– Ze względu na głos – odparła.
– Ze względu na głos?
– Mężczyzna, który mnie zaatakował, mówił. Więc chociaż nie widziałam jego twarzy, słyszałam jego głos. I ten głos był zgodny z głosem Eddiego Como.
– Zgodny? – Griffin uniósł brew. Od razu wychwycił ten niuans. – Policja zrobiła porównanie głosu?
Jillian spojrzała na niego chmurnie.
– Oczywiście.
– Tylko z panią?
– Nie. Z Carol też – odparła z irytacją.
– I co poszło nie tak, panno Hayes?
– Przecież mówię panu, że głosy były zgodne. Nic nie poszło nie tak.
– Bzdura. Zgodność nie oznacza jednoznacznej identyfikacji. Nie udało się wam go rozpoznać?
– Udało nam się wyodrębnić dwóch mężczyzn, a jednym z nich był Como.
– Innymi słowy, nie udało wam się dokonać jednoznacznej identyfikacji. – Griffin zaczął się bujać na obcasach. Ciekawe.
Jillian pokręciła zdecydowanie głową.
– Jednoznaczna identyfikacja to termin prawniczy – powiedziała. – To część procedury dochodzeniowej. Dla mnie i dla Carol to zupełnie co innego. Stałyśmy w ciemnym pokoju, usłyszałyśmy sześć męskich głosów i udało nam się wyłowić głos Eddiego. Proszę spojrzeć na to z drugiej strony. Byłyśmy pewne, że czterech spośród tych facetów nie było Gwałcicielem z Miasteczka Uniwersyteckiego. A Eddie do nich nie należał.
– Innymi słowy, pat – stwierdził Griffin. – Prokurator nie mógłby wykorzystać identyfikacji głosowej podczas procesu, bo tak naprawdę nie rozpoznałyście Eddiego, ale obrona także nie mogłaby o tym wspomnieć, ponieważ, jak pani zauważyła, mimo wszystko nie wyeliminowałyście Eddiego. W ten sposób wracamy do DNA.
Popatrzyła na niego z zaciekawieniem, w jej twarzy było już mniej wrogości.
– Mówi pan o tym w taki sposób, jakby to było coś złego. Z tego, co wiem, DNA to bardzo dobry dowód.
– Tak, generalnie rzecz biorąc.
– Generalnie rzecz biorąc?
– Czy spotkała pani kiedykolwiek dziewczynę Eddiego? – Griffin zmienił temat. – Rozmawiała pani z Tawnyą Clemente?
Jillian zastanawiała się o ułamek sekundy za długo.
– Nie… nie jestem pewna.
– Nie jest pani pewna?
Westchnęła.
– Czy Fitz mówił panu o hipotezie, że Tawnya przełączała do nas telefony Eddiego?
Griffin pokiwał głową.
– Odbierałam też inne telefony – ciągnęła. – Głuche telefony. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że to mogła być Tawnya.
– Panna Clemente bardzo przekonująco mówi o niewinności Eddiego.
– Bo ma dziecko. Kobieta, która staje w obronie przyszłości swojego dziecka, potrafi być bardzo przekonująca.
– Lubi ją pani?
– Nie znam jej.
– Ale sympatyzuje z nią pani. – Griffin nie miał co do tego wątpliwości. Samego go to zdziwiło. Znowu chłodna, opanowana Jillian Hayes okazywała się kimś innym, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
– Tawnya ma małego synka, sierżancie. Bez względu na to, co Eddie zrobił, to nie jej wina. A tym bardziej dziecka.
– Ale przełączała telefony do pani. Pomagała mu panią terroryzować. Może nawet sama dzwoniła.
Jillian uśmiechnęła się ironicznie.
– Zakochane kobiety, panie sierżancie, potrafią robić znacznie gorsze rzeczy.
– Proszę mi mówić Griffin.
– Bez urazy, ale wolę zostać przy „sierżancie”.
Teraz Griffin się uśmiechnął.
– Słuchaj, Jillian – powiedział lekkim tonem. – Zrób nam obojgu przysługę. Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie miałaś nic wspólnego z zamordowaniem Eddiego Como.
Uniosła głowę. Popatrzyła mu w oczy. I odrzekła:
– Nie mogę tego powiedzieć.
– Wiesz, że na parkingu Szkoły Wzornictwa mamy drugiego trupa. Jest coraz więcej ofiar. Nie możemy tego zignorować, Jillian. Tym razem stan kieruje dochodzeniem. Pracują nad nim wszyscy detektywi, jakich mamy do dyspozycji. Więc każdy podejrzany, którego wyodrębnimy podczas śledztwa, będzie miał naprawdę bardzo ciężkie życie.
Jillian parsknęła lekceważąco. Jej oczy znowu przybrały złoty odcień.
– Czy to mnie miało przestraszyć, sierżancie? Czy to miało przerazić mój słaby kobiecy umysł? Bo jeśli tak, to muszę przyznać, że nie zaczęłam się trząść. Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. Moja siostra nie była pierwszą ofiarą Eddiego, ale trzecią. Trzecią ofiarą, sierżancie! Oto, jak wyglądało „poważne policyjne śledztwo”. I nawet potem, kiedy Trisha umarła, a ja prawie straciłam życie, detektywi z Providence wciąż nic nie zrobili, dopóki my, trzy kobiety, trzy cywilne obywatelki, nie zaangażowałyśmy się w śledztwo. Więc niech się pan pierdoli, sierżancie. Skoro wy, gliniarze, jesteście tacy świetni, to powinniście byli go złapać rok temu, kiedy moja siostra wciąż żyła!
Zakończyła swoją tyradę, znalazłszy się na krawędzi wściekłości. Miała wypieki, dyszała ciężko. Odwróciła się od niego i przez długi czas oboje po prostu stali w milczeniu. Griffin wpatrywał się w jej plecy, łuk wygiętej szyi i spuszczoną głowę. W uszach wciąż dzwoniły mu słowa żalu i wściekłości. Spokojna, opanowana Jillian Hayes. Przyzwyczajona do samodzielnego kierowania firmą, a przy tym opiekująca się dorastającą siostrą i chorą matką. Spokojna, opanowana Jillian Hayes, która prawdopodobnie nigdy wcześniej nie czuła się bezsilna.
I wtedy nagle Griffin coś zrozumiał. To nie Carol była najbliższą załamania członkinią klubu, ale Jillian. Tyle że umiała się lepiej maskować.
– Przypomniałam sobie, kim pan jest – odezwała się Jillian. Odwróciła się.
Griffina ścisnęło w żołądku. Zmobilizował się, by utrzymać niewymuszoną pozę: dalej opierać się o wóz Jillian, trzymać ręce skrzyżowane na piersiach, a dłonie schowane, by pod łokciami nie mogła zauważyć jego zaciskających się palców.
– Kim jestem? – zapytał jak gdyby nigdy nic.
– Prowadził pan śledztwo przeciwko temu pedofilowi. Cukiereczkowi? Miesiąc po miesiącu znikały kolejne dzieci, a pan pojawiał się w wieczornych wiadomościach i zapewniał, że wszystkie je znajdziecie. I chyba w końcu wszystkie je pan znalazł. W piwnicy własnego sąsiada.
Griffin zmusił się, by rozewrzeć palce, rozluźnić się, policzyć do dziesięciu.
– Pana żona umierała – powiedziała cicho Jillian. Jej głos nie był już szorstki, raczej współczujący. Paradoksalnie sprawiło mu to jeszcze większy ból. – Pana żona była chora, prawda? Zdaje się, że umarła jeszcze przed zakończeniem śledztwa.
– Rak szybko ją zabił.
– A dzieci wciąż znikały i zrobiło się małe zamieszanie. Niektórzy twierdzili, że nie potrafił się pan skoncentrować na śledztwie…
– Nie robiłem nic innego. Pracowałem przez cały czas. Tylko to mi zostało.
– I wtedy – patrzyła mu prosto w oczy – wtedy policja znalazła te biedne zaginione dzieci. Zakopane w piwnicy, w domu tuż obok pańskiego. Cukiereczek był pana sąsiadem.
– Zajęło mi to jedenaście miesięcy, ale go dorwałem.
– Pan wpadł na to, że to on?
– Tak.
– Dlaczego nie przyszło to panu do głowy wcześniej? Z powodu śmierci żony?
– Może. Ale wydaje mi się, że przede wszystkim dlatego, że był moim przyjacielem.
– Oo! – Jillian zamrugała. – Nie wiedziałam.
– To nie miało znaczenia dla sprawy.
– Aresztował go pan?
– Tak. – Po tym, jak próbował go rozerwać na strzępy. W piwnicy przesyconej zapachem ziemi i śmierci. W piwnicy, w której zakopano te biedne dzieci. W mrocznej piwnicy, z której od tamtej pory próbował się wydostać.
– Nauczyłem się czegoś tamtego dnia – odezwał się nagle.
– Że nie należy mieć przyjaciół?
Griffin uśmiechnął się mimowolnie.
– Może. Ale to nieprawda. Powiem ci coś, Jillian. Powiem ci coś, o czym oficjalnie wie może z tuzin ludzi. Dla pozostałych to tylko plotka.
Zawahała się, przygryzła dolną wargę, zaczęła się bawić złotym medalikiem na szyi. Rozumiał jej dylemat. Wysłuchanie zwierzenia było jak przyjęcie podarunku. Jeśli go przyjmie, przestaną być sobie obcy. Może nawet wytworzy się między nimi jakaś więź. A wątpił – z różnych powodów – by Jillian Hayes chciała zawrzeć bliższą znajomość z gliniarzem.
W końcu jednak ciekawość wzięła górę.
– Tak? – zapytała.
Kiedy zrozumiałem, że Cukiereczkiem jest David Price, mój sąsiad i przyjaciel, poczułem się bardzo źle. Ale gdy zszedłem do tej piwnicy, gdy zobaczyłem, co zrobił tym dzieciom… To było jeszcze gorsze. Trochę mi wtedy odbiło. Rzuciłem się na Davida i gdyby mnie nie powstrzymali, pewnie bym go zabił. Urwałbym mu łeb gołymi rękami, zatłukłbym go na śmierć, zrobiłbym z niego krwawą miazgę. I świetnie bym się z tym czuł. Ale nie zrobiłem tego. Dwaj detektywi stanęli mi na drodze. Dostali lanie, które należało się Price’owi, ale nie ustąpili, bo byli profesjonalistami, którzy nie chcieli dopuścić, żeby skurwiel wyszedł na wolność z powodu brutalności policji. Nie ustąpili, bo byli moimi kumplami i rozumieli sytuację. To dzięki nim Price będzie gnił w więzieniu do końca życia. I to dzięki nim wciąż mam pracę. Jeden przyjaciel mnie zdradził. Ale dwaj inni mnie ocalili. Więc mimo wszystko warto mieć przyjaciół.
Jillian milczała. Czy to bezwiednie, czy świadomie, pochylała się teraz lekko do przodu i miała dziwną minę. Może była to tęsknota? Czy udało jej się zaufać komukolwiek od chwili, gdy umarła jej siostra? Czy naprawdę ufała nawet Carol i Meg?
– Ale to nie tego się wtedy nauczyłem – oznajmił Griffin.
– Nie?
– Nie. Naprawdę nauczyłem się wtedy, że nie można być niczego do końca pewnym. Że pewność siebie to oznaka arogancji. Świat jest skomplikowany i tylko idioci albo kompletne dupki myślą, że wszystko wiedzą.
Jillian wyprostowała się w momencie, gdy otworzyły się drzwi restauracji i na parking wyszła Carol Rosen.
– Jillian, tutaj jesteś… – Carol zauważyła Griffina i nagle się zatrzymała. Zaczęła spoglądać to na niego, to na Jillian. Było jasne, że nie podoba jej się to, co widzi.
– Tak? – Jillian odwróciła się twarzą do Carol.
– Eee… Meg, my, eee… Mogę cię poprosić na chwilę do środka?
– Nie wiem. – Jillian wyglądała na rozkojarzoną. Po chwili jednak odzyskała pewność siebie i zwróciła się do Griffina. – Czy skończył już pan oskarżać mnie o morderstwo, sierżancie?
– Jak na razie.
– Więc – obdarzyła go cierpkim uśmiechem – chyba sobie pójdę. Podeszła do Carol. Zamaszystym krokiem, trzymając wysoko głowę, wypinając pierś. Ale w ostatniej chwili, przechodząc przez drzwi restauracji, znowu się odwróciła.
– Myli się pan, sierżancie – zawołała.
– Co do Eddiego?
– Co do świata. Trzeba być pewnym niektórych spraw. W przeciwnym razie można zwariować.
Griffin uśmiechnął się lekko.
– Nie byłbym tego taki pewien – odkrzyknął, kiedy znikała już w drzwiach.