173863.fb2 Kim Novak nigdy nie wyk?pa?a si? w jeziorze Genezaret - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Kim Novak nigdy nie wyk?pa?a si? w jeziorze Genezaret - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Rozdział 5

Tamtego lata mieliśmy ostatnie prawdziwe zakończenie roku szkolnego.

Część z nas miała kontynuować naukę w ósmej klasie, ale mniej więcej polowa przechodziła od nowego roku do gminnej szkoły średniej. Dotyczyło to tych, którzy nie przeszli już po szóstej klasie. Był to oczywiście punkt przełomowy między innymi dlatego, że już nigdy więcej miałem nie siedzieć w jednej sali z Veikko i Sluggo, i Gunborgiem. I Balthazarem Lindblomem.

Nie było to w sumie nic szczególnego. Ale niektórych osób mi brakowało. Na przykład Benny’ego i Marie-Louise; z Bennym i tak mogłem się spotykać, w betonowej rurze i w innych miejscach, ale o Marie-Louise, jej rozkosznych ciemnych puklach i ciemnych oczach miałem już nigdy więcej nie rozmyślać. W każdym razie, nie siedząc blisko niej.

I tak wszystko to wydawało się trochę nie do ogarnięcia, jakkolwiek nigdy nie udało mi się znaleźć szczególnie blisko Marie-Louise. No i pewnie są śliczne babki w nowej szkole, myślałem z optymizmem. Tracisz jedną, a już czeka tysiąc innych. C’est la vie!

Jednak to, jak miałbym żyć bez Ewy Kaludis, było pytaniem, które szybko i mało zabawnie zaczęło przypominać przepaść. W pewnym sensie jej pierś pozostawała na moim ramieniu od tamtej chwili, gdy miałem dostać okres. W dniu zakończenia roku Ewa weszła do klasy akurat wtedy, gdy Okularnik otwierał kupiony przez dziewczyny prezent: duży, oprawiony obraz, przedstawiający łosia, stojącego na skraju lasu i wyglądającego na przygnębionego. Było powszechnie wiadomo, że Okularnik każdej jesieni spędzał tydzień na polowaniu na łosie. Teraz stał w katedrze, gapił się na obraz i próbował uśmiechać się na tyle, na ile potrafił.

– Chciałam tylko podziękować za ten wspólnie spędzony czas – powiedziała Ewa Kaludis. – Miło mi się was uczyło. Życzę udanych wakacji.

Była to najbardziej błyskotliwa rzecz, jaką słyszałem w całym moim czternastoletnim życiu, i wszystkie inne błyskotliwe wypowiedzi, które kiedykolwiek słyszałem, znajdowały się o lata świetlne za nią. Zakołysała biodrami, opuściła klasę, a moje serce ścisnęła zimna jak lód dłoń.

Cholera jasna, pomyślałem. Zostawi mnie w taki sposób?

Ta chwila była porażająca. Siedziałem w ławce i nagle zrozumiałem, jak to jest stracić coś, co jest niezastąpione. Jakie jest te pięć sekund, zanim skoczy się pod pociąg.

Przez klasę nie przejechał jednak żaden pociąg, i całe szczęście.

– Co z tobą? – zapytał Benny, gdy wyszliśmy na zalane słońcem boisko. – Wyglądasz, cholera, jakbyś się uchlał ponczem. Jak Henry Cooper w dwunastej rundzie.

– E… tam – powiedziałem. – Coś z żołądkiem. Kiedy jedziesz?

– Za dwie godziny – odparł Benny. – Będę na miejscu jutro po południu. Do Malberget jest cholernie daleko. Mam nadzieję, że ułoży się jakoś z twoją mamą.

– Na pewno – potwierdziłem.

– Idę do Blindberga kupić koszulę a la Bonanza – rzekł Benny. – I taki zajebisty czerwony krawat, muszę zaimponować kuzynostwu. Trzym się. Widzimy się jesienią.

– Trzym się – odpowiedziałem. – Pozdrów cholernych Laplandczyków i laplandzkie komary.

– Zrobię to na mur beton – odpowiedział Benny. – Pisz, gdyby lato było ciężkie.

Henry, mój brat, już wyjechał i zaczął urządzać się w Genezaret. Ojciec sądził, że mieszka tam też Emmy Kaskel, ale ja oczywiście wiedziałem, jak było naprawdę. Plan był taki, że ja i Edmund przejedziemy te dwadzieścia pięć kilometrów na rowerach i dołączymy do Henry’ego. Mógł nas oczywiście podrzucić, ale chcieliśmy przyjechać na rowerach, wiadomo. W lasach wokół jeziora Möckeln było wiele ciekawych miejsc i bez naszych dwóch kółek Edmund i ja czulibyśmy się jak bez ręki.

W sobotę wieczorem znowu pojechałem z ojcem do szpitala; ja w ubraniu z zakończenia roku, tata w marynarce, koszuli i krawacie. Nigdy nie nosił krawata, gdy był klawiszem albo kiedy był w domu, ale jak tylko wybierał się do szpitala, przebierał się. Mimo że jechał tam autobusem właściwie każdego dnia. Zastanawiałem się, od czego to zależało, ale nigdy nie zdecydowałem się go zapytać. Tamtego dnia też tego nie zrobiłem.

Mama leżała w tym samym łóżku, w tym samym pokoju i wyglądała raczej bez zmian. Tylko włosy były świeżo umyte i pomyślałem, że wyglądały ładniej, prawie jak aureola.

Znowu mieliśmy ze sobą siatkę winogron i tabliczkę czekolady, ale gdy zamierzaliśmy już odejść, mama wetknęła mi do ręki czekoladę.

– Zabierz to, Erik – powiedziała – powinieneś się lepiej odżywiać.

Nie chciałem czekolady, ale ją przyjąłem.

– Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić w Genezaret – dodała.

– Na pewno – odpowiedziałem. – Trzymaj się.

– Pozdrów Henry’ego i Emmy – powiedziała.

– Pozdrowię – odparłem.

W autobusie podczas powrotu do domu ojciec mówił różne rzeczy o tym, co nam wolno robić, a czego nie w Genezaret. O czym powinniśmy pomyśleć i o czym absolutnie nie wolno nam zapominać. O butlach gazowych i tak dalej. Trzymał w dłoni kartkę, którą starał się ukryć. Domyśliłem się, że napisała ją mama, kiedy wyszedłem do toalety. Ton głosu ojca wskazywał, że niezbyt obchodziła go sprawa Genezaret. Liczył na Henry’ego i Emmy. Z obowiązku i współczucia dla mamy palnął mi tylko kilka kazań. Było mi go naprawdę żal.

Myślę, że mimo wszystko mi ufał.

– Może kiedyś do was zajrzę – powiedział. – A i wy przecież od czasu do czasu będziecie się pokazywać w mieście.

Pokiwałem potakująco głową. Wiedziałem, że były to tylko słowa. Takie rzeczy mówiło się, żeby coś powiedzieć.

– Tyle że jeszcze trzy tygodnie pracuję. A w weekendy chcę jeździć do niej.

Zabrzmiało to dla mnie dziwnie, że powiedział „do niej”, zamiast – jak zazwyczaj – „Ellen” albo „twojej matki”.

– Nie martw się – odparłem – poradzimy sobie.

Wyjąłem czekoladę Taragonę. Miała ją zjeść mama, ale oddała ją oddała mnie.

– Chcesz? – spytałem, częstując ojca.

Potrząsnął głową.

– Ty zjedz. Ja nie mam ochoty.

Włożyłem ją z powrotem do wewnętrznej kieszeni kurtki. Siedzieliśmy w ciszy, przejeżdżając przez Mosäs i obok torfowiska, gdzie Henry pracował przez kilka lat w ciągu letnich miesięcy, zanim wypłynął na morze; próbowałem przywołać w pamięci twarz Ewy Kaludis, ale niezbyt mi się to udawało.

– Moglibyście posmarować łódkę dziegciem – powiedział ojciec, gdy przy rynku skręciliśmy w stronę miasta. – Jeśli będziecie mieć czas. Nie uszkodźcie jej.

– Dobrze – odpowiedziałem.

– Pomost też można by posmarować.

– Tym też się zajmiemy.

– Jeżeli będziecie mieć czas – powtórzył ojciec i schował kartkę, którą dostał od matki – zrobicie tyle, ile dacie radę.

– Trudno wyrokować o przyszłości.

– Trzeba stać mocno nogami na ziemi – orzekł ojciec.

Gdy wysiedliśmy z autobusu na ulicy Torfowej, wetknąłem Taragonę do wiszącego na słupie przy przystanku kosza na śmieci. Żałowałem tego przez całą drogę do domu wzdłuż ulicy Idrottsgatan, ale po nią nie wróciłem.

„A man’s gotta do what a man’s gotta do” [2] – pomyślałem.

***

Gdy w niedzielę Edmund i ja wyruszyliśmy z miasta, na zmianę świeciło słońce i chmurzyło się. Wiał lekki wiatr. Kiedy jechaliśmy przez górę Hallsberg, zaczęło padać, więc weszliśmy do cukierni Lampas za stacją i wypiliśmy po pommacu, i zjedliśmy po drożdżówce. Edmund wrzucił monetę do szafy grającej. Pijąc pommac i gapiąc się na deszcz, słuchaliśmy trzy razy z rzędu „Cotton Fields”.

– W szafie nie ma innych wartych grania piosenek – powiedział Edmund, a ja bez żadnych wątpliwości ufałem jego słowom.

„Cotton Fields” to była zresztą diabelnie dobra piosenka.

Ostrzegłem Edmunda przed górą Kleva, ale to tylko zachęciło go do wyczynów w ten pierwszy dzień wakacji.

– Przejadę przez całą górę za jednym zamachem – oświadczył. – Stawiam pięćdziesiąt öre.

– Dostaniesz całą koronę – powiedziałem, bo wiedziałem, co było stawką. – Nie da się przejechać przez całą Kleva bez roweru wyścigowego.

Mieliśmy z Edmundem używane rowery bez żadnych bajerów, oprócz bagażnika i dzwonka. Żadnych dodatków. Żadnych przerzutek. Żadnych ręcznych hamulców. Edmund miał przynajmniej Crescenta. Mój jasnozielony rower marki Ferm nie był powodem do dumy.

– Chcę spróbować – głośno zadeklarował Edmund, gdy zbliżyliśmy się na tyle, że było widać wzniesienie. – No further questions.

Dotarł prawie do połowy wzgórza. Potem musieliśmy na kwadrans usiąść na poboczu, żeby nogi Edmunda odpoczęły. Gdy do niego podszedłem, był blady, a w kącikach ust miał pęcherzyki zaschniętej śliny. Leżał na plecach w rowie, drżały mu nogi, a rower leżał obok niego.

– Pieprzona góra – wyjęczał. – W Sveg, gdzie mieszkaliśmy, była taka jedna góra-zabójca, ale ta, niech mnie szlag, jest jeszcze gorsza. Zwymiotowałem tam, nie siadaj w tym miejscu.

Wskazał palcem, a ja położyłem się w bezpiecznej odległości. Splotłem ręce pod głową i mrużąc oczy, patrzyłem na niebo i chmury, które raz się zbierały, a raz przerzedzały. Edmund nadal ciężko dyszał i trudno mu było cokolwiek powiedzieć, więc leżeliśmy tak przez kilka minut i wyłącznie trwaliśmy.

Istnieliśmy na poboczu w połowie drogi na wzgórze Kleva. W niedzielę, w czerwcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku.

Pomyślałem, że gdyby zamiast Edmunda był obok mnie Benny, nie dałoby się leżeć tak po prostu, spokojnie. Na pewno byśmy palili i przeklinali. Tymczasem z Edmundem mogłem pomilczeć i wcale nie miałem wrażenia, że jest w tym coś dziwnego.

Ani teraz, ani potem – gdy nie był już bliski omdlenia.

Można było gadać albo nie, było to takie proste. Przez chwilę nad tym rozmyślałem, ale nie doszedłem, od czego to zależało; czy działo się tak dlatego, że jego matka była alkoholiczką, czy że jego rodzina tak długo mieszkała w Norlandii. Było mi to obojętne. Uważałem, że ta „cisza” Edmunda była bardzo dobrą cechą, ale postanowiłem powiedzieć mu to, kiedy go lepiej poznam.

Za kilka dni albo jakoś tak.

W supermarkecie u Laxmanów w Åsbro położonym kilka kilometrów od Genezaret Henry kupił za bezcen ponad szesnaście puszek klopsików Ulla-Bella w brązowym sosie i już pierwszego wieczora opróżniliśmy dwie.

Razem z ugotowanymi ziemniakami i żurawiną, które Henry przywiózł z miasta. Do tego mleko i sok jabłkowy.

Smakowało przyzwoicie. Potem Edmund i ja zajęliśmy się zmywaniem, a Henry siedział na jednym z krzeseł na zewnątrz, z kawą i papierosami. Na kolanach miał zeszyt, w którym od czasu do czasu coś notował i sam sobie potakiwał.

Później wieczorem siedział przy biurku w swoim pokoju i stukał na maszynie Facit. Zrozumiałem, że właśnie rodzi się książka. Ta o życiu. The real thing.

Zrozumiałem również, że tak to właśnie będzie.

Klopsiki Ulla-Bella z ziemniakami i żurawiną.

Henry i powieść egzystencjalna.

Edmund i ja zmywający naczynia.

– Psiakrew, ależ nam dobrze – powiedział Edmund, gdy już prawie wszystko pozmywaliśmy. W jego głosie słychać było irytację, a ja go rozumiałem.

– Mogło być gorzej – odparłem.

***

Henry oczywiście trochę więcej myślał o sprawach organizacyjnych.

To, że mieszkał w sypialni na parterze, a Edmund i ja na piętrze, było oczywiste. Nie musieliśmy o tym dyskutować.

Rozporządzaliśmy kuchnią i dużym pokojem, tak jak wszyscy troje chcieliśmy.

– Z małymi wyjątkami – oświadczył Henry.

– Jakimi? – zapytałem.

– Na przykład, gdybym zaprosił tu któregoś wieczora jakąś dziewczynę. Wtedy trzymajcie się z dala od parteru.

– Zgoda – powiedziałem.

– Gentleman’s agreement – dodał Edmund.

– Gotujemy na zmiany. Oczywiście tylko obiad, a nie przekąski. Tak samo ze zmywaniem. Okej?

– Okej – odpowiedzieliśmy.

– Zakupy robimy u Laxmanów. Będę je woził Killerem, ale jak chcecie, możecie jeździć na rowerach albo pływać łódką.

Pokiwaliśmy głowami. No problem.

– Wychodek – powiedział potem Henry.

– Wychodek – powiedzieliśmy i westchnęliśmy.

– Im mniej sramy, tym lepiej – oświadczył Henry. – I nie wolno się do niego odlewać, to jest zakazane. Jeśli będziemy o niego dbać, można go będzie opróżniać raz na dwa tygodnie. Wiesz, jak to jest, Edmund… odkopywanie dołu i tak dalej… Mamy ciekawsze rzeczy do roboty. Okej?

Znowu poważnie pokiwaliśmy głowami.

– To wszystko – zakończył Henry. – Nie ma sensu niepotrzebnie komplikować sobie życia. Powinno być nam tak jak motylowi w letni dzień.

Całkiem niezłe, pomyślałem o ostatnim zdaniu, które wypowiedział. Zamyśliłem się na chwilę.

W życiu powinno być tak jak motylowi w letni dzień.

Do Potworności został dokładnie miesiąc.

***

– Twoje palce u nóg – zagaiłem, gdy tego pierwszego wieczoru leżeliśmy już w łóżkach. – Jak to właściwie z nimi jest?

Nasze łóżka były ustawione w jedyny możliwy sposób. Równolegle do każdej ze ścian, pod którą stały, tak blisko skośnego dachu, że nie można było usiąść. Między nimi było przejście szerokości mniej więcej metra i komoda z naszymi ubraniami, a na niej cholernie dużo komiksów i książek. Henry przywiózł pięć pudełek po butach pełnych gazet i jedną siatkę książek należących do Edmunda.

– Moje palce u nóg? – zapytał Edmund.

– Dużo się o nich mówi – odpowiedziałem.

– Tak? – zachichotał Edmund. – Już prawie nic nie widać.

Wystawił lewą stopę i poruszał palcami.

– Ile widzisz?

– Naliczyłem pięć – powiedziałem. – Jakie brzydkie.

– Zgadza się – odparł Edmund. – Kiedy miałem sześć, wyglądało to jeszcze gorzej, więc jeden usunęli.

– Kto?

– No, lekarze – powiedział Edmund. – Przy palcu wskazującym, czy jak on się nazywa, widać małą bliznę. Tam był ten dodatkowy palec.

Ukląkłem na podłodze i oglądałem brudną lewą stopę Edmunda. Było tak, jak mówił. Tuż przy dużym palcu było widać małe zadrapanie, cienkie jak narysowana ołówkiem kreska, długa najwyżej na centymetr.

Pokiwałem głową i z powrotem wczołgałem się do łóżka.

– Dziękuję – powiedziałem. – Chciałem tylko sprawdzić.

– W porządku – odparł Edmund i wsadził stopę pod kołdrę. – Pokazać ci drugą?

– Nie trzeba – powiedziałem. – Bolało cię?

– Kiedy?

– Gdy je usuwali?

– Nie wiem – oznajmił Edmund. – Spałem. Byłem pod narkozą. Ale potem trochę bolało. Miałem tylko sześć lat.

Pokiwałem głową. Potem zacząłem się zastanawiać, jak to się stało, że ktoś się dowiedział, że Edmund ma dwanaście palców, jeśli jedenasty i dwunasty usunięto dawno temu. Mieszkał przecież w mieście dopiero od roku.

Była na to tylko jedna odpowiedź. Musiał sam o tym opowiedzieć.

Najpierw pomyślałem, że to było dziwne, ale im dłużej leżałem i o tym myślałem, tym mniej miałem co do tego pewności.

Gdybym miał dwanaście palców u nóg, może też bym się zdecydował o tym opowiedzieć. A może i nie.

Nie znalazłem konkretnej odpowiedzi i byłem tym trochę poirytowany, sam nie wiem dlaczego.

***

Podobnie jak we wszystkie nadchodzące noce, i w tę pierwszą zasypialiśmy przy dźwięku maszyny do pisania Henry’ego i muzyki wydobywającej się z jego magnetofonu.

Elvis. The Shadows.

Buddy Holly, Little Richard, The Drifters.

A także słabego skrobania gałęzi drzew o okno, gdy przez las przechodził wiatr od jeziora.

To było przyjemne.

Nawet miłe, ale wtedy brałem pod uwagę tylko to, co naprawdę chciałem brać pod uwagę. To, co było bliskie i dostępne, gdy zasypiało się wieczorem i budziło rano.


  1. <a l:href="#_ftnref2">[2]</a> Trzeba robić, co do człowieka należy (ang.).