173863.fb2
Zanim moja matka zachorowała na raka, mówiła czasem dziwne rzeczy. Dokładnie w czasie tygodni poprzedzających odbieranie wyników; być może przeczuwała nieszczęście i chciała przekazać nam trochę mądrości. Powiedzieć kilka rzeczy, zanim będzie za późno.
Tak, prawdopodobnie tak właśnie było.
– Jesteś gołębiem, Erik – potrafiła powiedzieć i spojrzeć na mnie swoimi łagodnymi, wodnistymi oczami. – Henry jest jastrzębiem, on zawsze sobie poradzi. Ale o ciebie musimy się obawiać, ty musisz uważać.
Właśnie te słowa przypomniały mi się, gdy dla Edmunda i dla mnie stawało się jasne, że Henry ma romans z Ewą Kaludis. Że są razem. Zastanawiałem się nad tym o gołębiu i jastrzębiu i że Henry miał szczęście być drapieżnym ptakiem, biorąc pod uwagę Berrę Albertssona. Bo kiedy ten się dowie, co łączy jego Ewę i mojego brata, tak… wtedy na pewno może się to i owo wydarzyć.
Tak w każdym razie oceniłem sytuację, ale zrozumiałem też, jakim beznadziejnym amatorem byłem, jeśli chodzi o labirynty miłości.
A Edmund na pewno nie był ani trochę lepszy. Ani trochę.
Miłość jest jak pociąg, powiedziała kiedyś matka Benny’ego. Przychodzi i odchodzi. Zamyśliłem się nad tym. Coś w tym może było, ale trzeba pamiętać, że matka Benny’ego też nie była profesjonalistką w dziedzinie miłości.
Tak naprawdę jednak nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, trudno było znaleźć na to słowa i myśleć o tym. Mój brat i Ewa Kaludis. Kim Novak na czerwonym puchu. Jej piersi na moim ramieniu w klasie. Berra Albertsson i Mulle o nabrzmiałej pijackiej twarzy w parku Lacka.
Tego było za wiele, po prostu.
Tak czy owak, tej nocy słyszeliśmy niewiele. W każdym razie nic, co by wskazywało na to, że leżą i to robią. Na dole grał cicho magnetofon, a Ewa od czasu do czasu się śmiała. Jakby trochę zalotnie. Zachrypnięty rechot Henry’ego kilka razy przebijał się przez deski podłogowe, ale nic poza tym. Może tylko siedzieli i rozmawiali, co ja tam wiem. Może tak się czasem robiło, pomyślałem. Kiedy nie było nastroju.
Ale i tak leżeliśmy w ciemności, nie śpiąc, Edmund i ja. Leżeliśmy całkiem cicho, każdy w swoim łóżku i udawaliśmy, że śpimy, aż usłyszeliśmy Ewę i Henry’ego, jak się żegnają przed domem. Upłynęła minuta i usłyszeliśmy dźwięk uruchamianego pucha dobiegający z parkingu. Edmund głęboko westchnął i obrócił się do ściany. Spojrzałem na fluorescencyjną tarczę mojego zegarka. Wskazywał wpół do trzeciej; zaczęło już prawdopodobnie świtać, ale jak zwykle mieliśmy opuszczone rolety.
RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ – pomyślałem ze zmęczeniem.
I ojciec Edmunda. I Henry, i Ewa Kaludis.
Nie, to było, jak powiedziałem, trochę za ciężkie. Nie opłacało się nad tym zastanawiać.
Nic, czym delikatny gołąb powinien zaprzątać sobie głowę.
– To trochę delikatna sprawa, zakładam, że to rozumiecie. Delikatna.
Henry poważnie spojrzał na nas znad stołu. Najpierw na mnie, potem na Edmunda. My też spojrzeliśmy na niego poważnie, przełykając każdy swoją grudę rozgotowanego makaronu. O wiele łatwiej wyglądać poważnie i w sposób wzbudzający zaufanie, jeśli nie ma się ust pełnych makaronu. Zwłaszcza jeśli w czasie przyrządzania dodało się przypadkiem za dużo mąki, a tak zrobił tym razem Edmund.
– Jasne – powiedziałem.
– Dyskrecja to sprawa honorowa – rzekł Edmund.
Nie miałem pojęcia, co to oznaczało, ale on zawsze rzucał takimi dziwnymi wyrażeniami, ten Edmund.
Dyskrecja to sprawa honorowa.
Coś się popsuło w Danii.
Nie mówiąc o norlandzkich powiedzonkach.
– Dobrze – odezwał się Henry. – Ufam wam. Ale pamiętajcie, że nawet jeśli myślicie, że dużo wiecie, to i tak mało rozumiecie. – Nie tylko was to dotyczy, mnie także – dodał po chwili. – To dotyczy wszystkich.
Pomachał sobie przed oczami widelcem, jakby chciał zapisać w pustce to, co powiedział.
– Wszyscy czulibyśmy się o wiele lepiej, my, ludzie, gdybyśmy przestali budować te przeklęte zależności, jak tylko nadarzy się okazja. Zamiast tego powinniśmy nauczyć się żyć w upływającej teraźniejszości.
Umilkł i zapalił lucky strike’a. Siedział, wyglądał na zamyślonego i wydmuchiwał dym ponad stołem. Rzadko kiedy Henry wydobywał z siebie kilka zdań z rzędu, przynajmniej nie do nas, i miało się wrażenie, że zmęczył go ten wysiłek.
– Upływająca teraźniejszość – powiedział Edmund. – Dokładnie tak to sobie zawsze wyobrażałem.
– Jak idzie książka? – zapytałem ni stąd, ni zowąd.
– Co? – spytał Henry, gapiąc się na Edmunda.
– Książka – powiedziałem. – Twoja książka.
Henry zdjął wzrok z Edmunda i zaciągnął się.
– Świetnie – odparł i wyciągnął ręce nad głową. – Ale wolno ci ją będzie przeczytać dopiero, gdy skończysz dwadzieścia lat, pamiętaj.
– Dlaczego?
– Dlatego, że to taka książka – powiedział Henry, mój brat.
Jastrząb chroni gołębia, pomyślałem, a przed oczami pojawiła mi się tamta połowa strony. Ta, którą przeczytałem przed mniej więcej ośmioma, dziesięcioma dniami; o ciele, które upadło na żwir, gęstym letnim wieczorze i tak dalej. Nagle zawstydziłem się; tak, jakbym bez ostrzeżenia został przyłapany na czymś zakazanym i zabronionym dla dzieci, nie wiem dlaczego. Mruknąłem coś niewyraźnie w odpowiedzi, chociaż wcale nie musiałem, i pośpiesznie zacząłem wciągać makaron.
– Jutro mam zamiar odwiedzić matkę – oświadczył Henry, gasząc papierosa. – Chcesz się przyłączyć?
Dalej przeżuwałem.
– Nie, dziękuję – powiedziałem. – Nie sądzę. Może jakoś za tydzień.
– Jak chcesz – rzekł Henry.
– Pozdrów ją ode mnie – powiedziałem.
– Pewnie – odparł Henry.
Dusza znajduje się tuż za krtanią – to inna rzecz, jaką powiedziała moja mama, zanim trafiła do szpitala. – Jeśli tam się sprawdza, zawsze wie się, co jest właściwe, a co nie. Pamiętaj o tym, Eriku.
Dzień po dniu E (E jak Ewa Kaludis) powiosłowaliśmy przez rzeczkę po prowiant do Laxmanow. Zapytałem Edmunda, jaki ma pogląd na umiejscowienie duszy w ciele. I o tym, co właściwe i co niewłaściwe.
Nie wyglądało na to, żeby Edmund kiedykolwiek rozmyślał o tych okolicach, bo pominął jedno uderzenie wiosłem i wpłynęliśmy prosto w sitowie. Nie było o to trudno, rzeczka każdego dnia stawała się jakby coraz węższa; właściciele domków skrzykiwali się i wycinali sitowie raz w roku latem, ale w tym roku jeszcze tego nie zrobili.
– Dobrze to ujęła, to z tym, co właściwe i niewłaściwe, twoja matka – rzekł Edmund, gdy znów złapaliśmy kurs. – Wiadomo, że się czuje, gdy robi się coś szalonego. Gdy jest się dla kogoś wrednym czy coś takiego…
– Albo gdy opróżnia się automat z gumami do żucia? – spytałem.
Edmund zastanawiał się przez chwilę.
– Opróżnianie automatu z gumami do żucia nie jest całkowicie niewłaściwe – odparł. – Guma do żucia jest dla młodzieży trucizną, bardzo wyraźnie to czuję.
– Ale musi to być choć trochę niewłaściwe? – próbowałem jeszcze. – Kradzież desek i takie tam.
– Trochę parszywe zachowanie – powiedział Edmund. – Ale to małe gówno, jeśli się to porówna… no, jeśli się porówna.
Nagle zrobił się trochę ponury i zrozumiałem, co miał na myśli i z czym porównywał. Przez chwilę żaden z nas nic nie mówił, potem Edmund położył wiosła na skraju łódki i przestał wiosłować.
– Ale cholera wie, gdzie się znajduje. Myślę, że się przemieszcza, dusza. Gdy jem, jest w brzuchu. Gdy czytam, jest w głowie. Gdy myślę o Britt Laxman…
– Wystarczy – przerwałem. – Rozumiem. Masz nomadyczną duszę, a to pewnie dlatego, że tak często się w swoim życiu przeprowadzałeś.
– Może – powiedział Edmund i znów złapał wiosła. – Zmieńmy temat. Czy opowiadałeś swojemu bratu o bijatyce w parku Lacka?
– Nie – odparłem. – Dlaczego pytasz?
– Bo moja cygańska dusza czuje, że to byłoby właściwe. Przez kilka sekund milczałem.
– Henry sobie poradzi – powiedziałem po chwili. – Dwa razy z rzędu był na morzu.
– No tak – zgodził się Edmund. – Tak sobie tylko pomyślałem. Cholera, ale gorąco.
– „Long hot summer” - powiedziałem.
– To diabelnie dobra piosenka – rzekł Edmund. – Nie zaszkodzi jednak, jeśli będziemy trochę bardziej wyczuleni, ty i ja. Na Henry’ego i Ewę, i to, co robią. Nie sądzisz?
– Biały człowiek mówi jedno, a robi drugie.
Była to jedna z lepszych ripost, jakie znałem. Można ją było stosować we wszystkich sytuacjach z wyjątkiem rozmowy z Indianinem. Edmund nie miał nic do dodania.
– No further questions – zakończył, wiosłując dalej między szuwarami.
Parę nocy później wyrwało mnie ze snu głośne sapanie Edmunda. Zobaczyłem, że siedzi na łóżku.
– Co z tobą? – spytałem.
– Musiał ją przywieźć samochodem – odparł Edmund. – Killerem. Nie słyszałem odgłosu skutera.
– Co ty bredzisz?
– Posłuchaj dobrze – rzekł Edmund.
Teraz i do mnie dochodziły dźwięki.
Dwa różne.
Jeden to było łóżko Henry’ego, które skrzypiało i trzeszczało. Rytmicznie i miarowo. Drugi zaś należał do Ewy Kaludis, która wydawała z siebie jęki. Nie wiem nawet, jak to nazwać, gdyż jeszcze nie zdarzyło mi się usłyszeć choćby podobnego dźwięku wydawanego przez kobietę.
– Ojojoj – szepnął Edmund. – Bzykają się tak, że cały dom drży w posadach. Niech ja skonam.
Zdenerwowało mnie to jego niedojrzałe gadanie.
– Zamknij się – syknąłem. – O takich rzeczach nie mówi się w ten sposób.
Edmund zamilkł. Tylko dźwięk dobiegający z łóżka Henry’ego rytmicznie i uparcie rozchodził się wśród nocy. Po całym domu.
– Przepraszam – powiedział Edmund. – Masz oczywiście rację. Mimo wszystko pójdę tam i sprawdzę, co się dzieje.
– Sprawdzę? – zdziwiłem się.
– Tak, sprawdzę – odparł Edmund. – Możemy ich podglądać ze schodów. Przecież tam na dole nie ma zasłon. Człowiek by się nauczył tego i owego. Zamiast się wymądrzać, chodź lepiej ze mną.
Po raz pierwszy w swoim czternastoletnim życiu miałem erekcję tak silną, że aż sprawiała ból.
Edmund sądził zapewne, że każdy z nas usiądzie na swoim stopniu schodów i będzie stamtąd podglądał. Jednak nic z tego. Chybotliwe schody pnące się po szczytowej ścianie budynku prowadziły do naszego pokoju na piętrze, ale częściowo przechodziły też nad oknem w pokoju Henry’ego. By móc coś zobaczyć, musieliśmy przycupnąć w kwietniku, w tym zaniedbanym, dziko rosnącym kwietniku przy drodze, z piwonią, rezedą oraz wszelkiego rodzaju zielskiem. Ostrożnie jak Indianie zakradliśmy się tam, by jeszcze bardziej ostrożnie wystawić głowy ponad parapet.
I wtedy zobaczyliśmy.
Było jak w filmie, choć w tamtych czasach nie było jeszcze takich filmów, wtedy na początku lat sześćdziesiątych. Mimo to miałem niejasne przeczucie, że za jakieś dwadzieścia albo trzydzieści lat i na nie przyjdzie pora. A może za sto lat, zresztą, co za różnica, kiedyś na pewno pojawią się takie szpule z taśmą filmową, z tej prostej przyczyny, że ludzie ich potrzebują.
Moje przemyślenia były niejasne. Cała reszta już nie była tak mglista.
Ewa Kaludis siedziała okrakiem na moim bracie. Była goła, a jej piersi unosiły się rytmicznie w górę i w dół, kiedy się tak podnosiła i opuszczała na ciele brata. Widzieliśmy ich pod kątem, przód nieco z ukosa – to znaczy jej przód, czyli to, co najważniejsze. W pustych butelkach tkwiły płonące świece, płomienie zaś nieustannie wykonywały taniec, rzucając cień na jej ciało i ruchy.
Na jej nagą twarz, ramiona i piersi. Na jej krągły, blady brzuch, który raz się rozciągał, raz zwijał, i na jej czarne łono, choć tylko częściowo, bo niekiedy zakrywane było jej udem albo rękami Henry’ego. Na jakieś pięć minut wstrzymaliśmy oddech, obaj, ja i Edmund. Tam wewnątrz słabo rozświetlonego pokoju Ewa Kaludis uprawiała miłość z moim bratem, w spokoju i świadomie, przynajmniej tak to wyglądało. Tylko przez ułamki sekund udawało nam się objąć wzrokiem całe jej krocze i to, że on rzeczywiście w nią wszedł, więcej nam już nie było trzeba. To było tak cholernie piękne. Do diabła, tak cholernie piękne, że uzmysłowiłem sobie, iż już nigdy więcej w moim marnym życiu nie będzie mi dane doświadczyć czegoś równie niezwykłego. Już nigdy więcej. Mimo że mój cherlawy czternastoletni klejnot naprężył się tak, że o mały włos, a przełamałby się jak kość. Zacząłem płakać. W ciszy pozwoliłem spływać łzom po policzkach tak, jak podczas tamtej letniej nocy, kiedy wracaliśmy rowerami z parku Lacka. Tylko tyle. Stałem w tych chwastach, gapiąc się i płacząc. Płakałem i gapiłem się. W pewnym momencie zauważyłem, że Edmund robi sobie dobrze. Zaczął głośno sapać, a jego prawa ręka, jak tłok w maszynie, pracowała w okolicach rozporka piżamy.
Wziąłem głęboki oddech i też zabrałem się do walenia konia. Gdy już było po wszystkim, zwialiśmy. W ciszy szliśmy przez zroszoną trawę do jeziora. Przeszliśmy po rozhuśtanym pontonowym pomoście, by za chwilę zanurzyć się wodzie tak cicho, jak tylko potrafiliśmy, tak aby nikt tam na górze nie usłyszał. W portkach od piżamy i całej reszcie.
Tafla jeziora była jak lustro, a woda ciepła i miękka, obróciwszy się na plecy, popłynąłem hen, daleko przed siebie. Potem zastygłem w bezruchu, przez dobrą chwilę woda sama mnie niosła. Edmund także wypłynął daleko, lecz nie zbliżył się do mnie. Wyraźnie obaj potrzebowaliśmy odosobnienia. Dwóch samotnych czternastolatków w środku nocy w nagrzanym lipcowym skwarem jeziorze.
Edmund i ja.
Wciąż byliśmy prawiczkami, jednak pewien krok naprzód na pewno został wykonany. Nawet całkiem spory. Pomyślałem, że wreszcie otworzyłem tę furtkę i zobaczyłem, co za nią jest. Tak długo na to czekałem. Na to, co było jak obcy ląd.
I że to było piękne.
Piękne jak diabli. Po tym wszystkim trzeba było zanurzyć się w jeziorze.
Koniecznie.