173810.fb2
Rachel wyciągnęła magazynek z pistoletu Backusa i stwierdziła, że przed oddaniem dwóch strzałów był pełny. Wcisnęła go z powrotem i podeszła do okna.
– Iść z tobą? – zapytał z tyłu Ed.
Rachel odwróciła się. Już się uwolnił. Stał z nożem w dłoni, gotów do pościgu.
– Rób, co powiedział Harry. Dzwoń po wsparcie.
Weszła na parapet i wyskoczyła w deszcz. Przebiegła wzdłuż bugenwilli, aż znalazła przerwę i przecisnęła się do płotu. Włożyła pistolet Backusa do kabury i przeszła na drugą stronę, zaczepiając o coś rękawem i rozdzierając go. Opadła na żwir obok krawędzi. Spojrzała w głąb, jeszcze trochę i woda z kanału wyleje. Woda spiętrzała się kaskadami w korycie, rycząc złowrogo. Rachel popatrzyła przed siebie, wzdłuż ścieżki. Widziała, jak Backus biegnie. Był już w połowie drogi do mostu. Zerwała się i pobiegła. Strzeliła w powietrze, żeby myślał o tym, co dzieje się z tyłu, a nie o tym, co czeka go na moście.
Mercedes z poślizgiem wjechał na krawężnik na moście. Wyskoczyłem, nawet nie wyłączając silnika, i podbiegłem do balustrady. Widziałem Rachel biegnącą ku mnie skrajem kanału z uniesioną bronią. Backusa jednak nie dostrzegłem.
Cofnąłem się i rozejrzałem. Nigdzie go nie było. Pomyślałem, że to niemożliwe, by dotarł do mostu przede mną. Podbiegłem do furtki obok, stanowiącej wejście na teren nad kanałem. Była zamknięta, widziałem jednak, że żwirowa ścieżka ciągnie się dalej pod mostem. To była jedyna możliwość: Backus musiał się tam ukrywać.
Szybko wspiąłem się na nią i padłem na żwir. Wstałem, oburącz trzymałem pistolet i celowałem w ciemną czeluść pod mostem. Przykucnąłem i ruszyłem w ciemność.
Hałas pędzącej wody odbijał się pod mostem głośnym echem. Most wspierał się tutaj na czterech potężnych betonowych filarach. Backus mógł z łatwością ukryć się za dowolnym z nich.
– Backus! – zawołałem. – Chcesz żyć, to wychodź! I to już!
Nic. Tylko ryk wody. Potem usłyszałem odległe wołanie i odwróciłem się do Rachel. Wciąż była sto jardów ode mnie. Krzyczała, ale woda tłumiła jej głos.
Backus kulił się w ciemności. Próbował wyprzeć wszelkie emocje i skoncentrować się na chwili obecnej. Był już w takiej sytuacji. Osaczony w mroku. Wtedy przeżył i teraz też przeżyje. Ważne, by się skupić, nabrać płynącej z ciemności siły.
Usłyszał, jak człowiek, który go gonił, woła. Był blisko. Miał broń, ale Backus miał ciemność. Ciemność zawsze była po jego stronie. Przycisnął się do betonu i starał rozpłynąć w cieniu. Uzbroi się w cierpliwość i we właściwym momencie wykona ruch.
Odwróciłem się od dalekiej sylwetki Rachel i ponownie skupiłem na sprawdzeniu przejścia pod mostem. Ruszyłem naprzód, trzymając się daleko od betonowych osłon, by nie wpaść do kanału. Sprawdziłem pierwsze dwie i znów zerknąłem na Rachel. Była teraz pięćdziesiąt jardów ode mnie. Zaczęła dawać znaki lewą ręką, ale nie rozumiałem, o co jej chodzi.
Nagle zdałem sobie sprawę ze swego błędu. Zostawiłem kluczyki w stacyjce. Backus wyjdzie po drugiej stronie mostu i wsiądzie do samochodu. Zacząłem biec, mając nadzieję, że na górze zdążę strzelić w opony. Ale myliłem się. Gdy mijałem trzecią betonową podporę, Backus znienacka wyskoczył i uderzył mnie mocno barkiem. Przewróciłem się na plecy, a on na mnie. Ześliznęliśmy się po żwirze na samą krawędź kanału.
Chciał mi zabrać broń, oburącz ją szarpiąc. Wiedziałem, że jeśli mu się to uda, wszystko skończone, zabije mnie, a potem Rachel. Nie mogłem mu oddać broni.
Uderzył mnie lewym łokciem w szczękę i poczułem, jak mój uchwyt słabnie. Strzeliłem dwukrotnie w nadziei, że trafię w dłoń albo palec. Jęknął z bólu, ale potem poczułem, jak napiera na mnie ze zdwojoną siłą, popychany dodatkowo bólem i wściekłością.
Jego krew zalała mi dłoń i broń zaczęła mi się ślizgać w ręce. Widziałem już, że zaraz zabierze mi pistolet. Był w dogodniejszej pozycji i miał siłę zwierzęcia. Mogłem wytrzymać jeszcze kilka sekund, zanim dotrze tu Rachel, ale wtedy i ona mogłaby wpaść w śmiertelną pułapkę.
Zdecydowałem się więc na jedyną pozostałą możliwość. Wbiłem obcasy w żwir i wyprężyłem całe ciało. Barki przesunęły mi się poza betonową krawędź. Przesunąłem stopy i powtórzyłem to jeszcze raz. Tym razem wystarczyło. Backus jakby nagle zdał sobie sprawę ze swego położenia. Puścił pistolet i wyciągnął ręce do krawędzi. Ale i dla niego było już za późno.
Obaj zwaliliśmy się przez krawędź do czarnej wody.
Kiedy spadali, Rachel widziała to z odległości zaledwie kilku jardów. Wrzasnęła „Nie!”, jakby to mogło ich zatrzymać. Podbiegła w to miejsce, spojrzała w dół, ale nic nie zobaczyła. Popędziła wzdłuż kanału, wybiegając spod mostu. Dalej nic. Spojrzała w przód, w rwącym potoku nie widziała ani śladu żadnego z nich.
Potem dostrzegła, że Bosch wynurza się i rozgląda, jakby patrzył, gdzie się znalazł. Szamotał się z czymś pod wodą, Rachel zrozumiała, że to przez płaszcz przeciwdeszczowy. Usiłował go ściągnąć.
Przejrzała powierzchnię wody, ale nigdzie nie zauważyła łysej głowy Backusa. Znów spojrzała na Boscha, którego prąd unosił coraz dalej. Patrzył na nią. Uniósł rękę i coś wskazał. Obejrzała się i zobaczyła mercedesa stojącego na górze mostu. Wycieraczki przesuwały się tam i z powrotem, wiedziała więc, że kluczyki są w stacyjce.
Puściła się biegiem.
Woda była zimna, zimniej sza, niż sobie wyobrażałem. A byłem już osłabiony walką z Backusem. Czułem się ciężki, trudno mi było utrzymać twarz nad powierzchnią. Woda wydawała się żywa, zdawała się chwytać mnie i ściągać na dno.
Mój pistolet przepadł, Backus też. Rozłożyłem ramiona i próbowałem tak ułożyć ciało, żeby dać się ponieść prądowi, dopóki nie odzyskam trochę sił, by coś zrobić, albo dopóki nie pomoże mi Rachel.
Przypomniałem sobie chłopca, który wiele lat temu utonął w kanale. Strażacy, policjanci, nawet przechodnie usiłowali go uratować, spuszczając węże, drabiny i liny. Nie mógł ich jednak dosięgnąć i poszedł na dno. W kanale w końcu wszyscy toną.
Starałem się nie myśleć o tym, nie panikować. Odwróciłem dłonie wierzchem do góry i chyba dzięki temu lepiej utrzymywałem twarz na powierzchni. Prąd niósł mnie teraz szybciej, ale głowę miałem nad wodą. To mnie trochę podniosło na duchu. Zacząłem myśleć, że może mi się uda. Na chwilę. Wszystko zależało od tego, kiedy przyjdzie pomoc. Spojrzałem w niebo. Żadnych helikopterów ani straży pożarnej. Pomoc jeszcze nie przyszła. Tylko szara otchłań pustki w górze i spadający z niej deszcz.
Telefonista pod 911 kazał Rachel nie rozłączać się, ale nie mogła szybko, bezpiecznie i dokładnie prowadzić samochodu ze słuchawką przy uchu. Nie rozłączając się, rzuciła telefon na siedzenie pasażera. Kiedy natrafiła na następny znak „stop”, zahamowała tak gwałtownie, że spadł na podłogę, poza jej zasięg. Nie przejęła się tym. Pędziła ulicą, zaglądając we wszystkie przecznice po lewej, czy nie ma w nich następnego mostu. Gdy wreszcie go dostrzegła, ruszyła w jego stronę i zatrzymała mercedesa dokładnie nad kanałem, pośrodku pasa. Wyskoczyła i podbiegła do balustrady.
Nie było widać ani Boscha, ani Backusa. Pomyślała, że pewnie ich wyprzedziła. Przebiegła przez ulicę. Ktoś zatrąbił, ale zignorowała to; podbiegła do barierki po drugiej stronie.
Dłuższą chwilę przeglądała wzburzoną powierzchnię, w końcu dostrzegła Boscha. Głowę miał nad wodą, odchyloną do tyłu, patrzył w niebo. Przeraziła się. On jeszcze żyje? Czy utonął, a nurt tylko unosi jego ciało? Niemal w tej samej sekundzie, w której odczuła strach, zauważyła ruch – Bosch machnął głową, jak to robią pływacy, żeby strząsnąć z oczu wodę i włosy. Żył i miał jeszcze jakieś sto jardów do mostu. Widziała, że walczy, by nie koziołkować w nurcie. Wychyliła się i spojrzała w dół. Zorientowała się, co zamierza. Chciał uchwycić się jednej z belek pod mostem. Jeśli uda mu się utrzymać, można go będzie wyciągnąć i uratować.
Rachel pędem wróciła do samochodu i otworzyła bagażnik. Zajrzała tam, szukając czegoś, co mogłoby się przydać. Była w nim jej torba i niewiele więcej. Niedbałym szarpnięciem zrzuciła ją na ziemię i uniosła pokrytą wykładziną płytę. Ktoś, kto utknął za mercedesem w samochodzie, zaczął trąbić. Nawet się nie odwróciła.
Uderzyłem w środkowy filar mostu tak mocno, że straciłem dech i pomyślałem, że właśnie złamałem sobie cztery czy pięć żeber. Ale utrzymałem się. Wiedziałem, że to moja szansa. Trzymałem się wszystkimi siłami, jakie mi jeszcze zostały.
Woda miała szpony. Czułem je, kiedy mnie opływała. Tysiące szponów, szarpiących mnie, chwytających, próbujących wciągnąć z powrotem w ciemny nurt. Woda spiętrzyła się wokół mnie, podchodząc mi do twarzy. Obejmując ramionami obie strony filaru, próbowałem trochę wspiąć się po śliskim betonie, ale za każdym razem, gdy przesunąłem się choć o kilka cali, szpony łapały mnie i ściągały z powrotem. Szybko się zorientowałem, że najlepiej będzie trzymać się i czekać.
Tuląc się do betonu, pomyślałem o swojej córce. Pomyślałem, jak krzyczy do mnie, żebym się trzymał, żebym to zrobił dla niej. Powiedziała mi, że nieważne, gdzie jestem i co robię, ona wciąż mnie potrzebuje. Nawet w takiej chwili wiedziałem, że to złudzenie, ale uspokoiło mnie trochę. Dało trochę siły, by nadal się trzymać.
W schowku były narzędzia i koło zapasowe, wszystko na nic. Wtem przez otwory w feldze dostrzegła pod spodem czarne i czerwone kable. Przewody do akumulatora.
Włożyła palce w otwory obręczy i szarpnęła ją do góry. Koło było wielkie, ciężkie i niewygodne, ale nie poddała się. Wyciągnęła je na zewnątrz i po prostu rzuciła na jezdnię. Chwyciła kable i znów przebiegła przez drogę – przejeżdżający samochód wpadł w poślizg, gdy jego kierowca wcisnął hamulec.
Znów spojrzała do wody przez barierkę i w pierwszej chwili nie dostrzegła Boscha. Potem zajrzała pod sam most i zobaczyła, jak przywiera do pionowej belki, a nurt spiętrza się wokół niego, szarpiąc go i ciągnąc. Dłonie i palce miał podrapane, krwawiące. Patrzył na nią w górę, na twarzy miał coś, co wzięła za słabiutki uśmiech, prawie jakby jej mówił, że wszystko będzie dobrze.
Nie wiedząc, co zrobić, po prostu przerzuciła końce kabli przez poręcz. Były o wiele za krótkie.
– Cholera!
Wiedziała, że musi zejść niżej. Wzdłuż mostu biegła rura kanalizacyjna. Widziała, że gdyby na nią zeszła, mogłaby spuścić przewody jeszcze pięć stóp niżej. To mogłoby wystarczyć.
– Czy coś się stało, proszę pani?
Odwróciła się. Za nią stał mężczyzna pod parasolem. Przechodził przez most.
– W rzece jest człowiek. Proszę zadzwonić pod 911. Ma pan komórkę? Proszę dzwonić pod 911.
Facet zaczął wyciągać telefon z kieszeni kurtki. Rachel odwróciła się z powrotem do barierki i zaczęła się na nią wspinać.
To okazało się łatwe. Ryzykowne było przejście na drugą stronę i zejście w dół, na rurę. Założyła kable na szyję i powoli spuściła jedną nogę, potem drugą. Ześliznęła się, siadając okrakiem na rurze.
Teraz już wiedziała, że do niego sięgnie. Zaczęła opuszczać kable, on wyciągnął ręce. Lecz gdy tylko je chwycił, w wodzie zakłębiło się coś kolorowego, uderzając Boscha i spychając go z filaru.
Rachel natychmiast zdała sobie sprawę, że to Backus, żywy albo martwy.
Na to nie była przygotowana. Kiedy Bosch spadał, nadal trzymał kable. Lecz jego ciężar, ciężar Backusa i impet nurtu to było zbyt wiele. Szarpnięcie wyrwało jej przewody, spadły do wody i popłynęły pod most.
– Już jadą! Już jadą!
Spojrzała na stojącego nad nią, przy barierce, faceta z parasolem.
– Za późno – powiedziała. – Poniosło go dalej.
Byłem słaby, ale Backus jeszcze słabszy. Widziałem, że nie ma już tyle siły co podczas szarpaniny na brzegu. Zepchnął mnie z filaru, bo się go nie spodziewałem, a uderzył mnie całym swym ciężarem. Lecz teraz chwytał mnie jak tonący, który usiłuje się czegoś przytrzymać.
Szamotaliśmy się, idąc na dno. Spróbowałem otworzyć oczy, ale woda była zbyt ciemna, by cokolwiek zobaczyć. Pchnąłem go mocno na betonowe dno i odwróciłem, tak że znalazłem się za nim. Owinąłem wokół jego szyi kabel, który wciąż trzymałem. Jeszcze raz i jeszcze, aż jego ręce puściły mnie i powędrowały do szyi. W płucach mnie paliło. Potrzebowałem powietrza. Odepchnąłem się od niego, by się wynurzyć. Kiedy się rozdzielaliśmy, jeszcze chwycił mnie za kostki, ale kopnąłem go i wypłynąłem.
W ostatniej swej chwili Backus zobaczył ojca. Żywego, choć dawno zmarł i został skremowany. Patrzył nań surowo, tak jak to Backus pamiętał. Jedną dłoń miał za plecami, jakby coś w niej chował. Drugą przyzywał syna do siebie. Wracaj.
Backus uśmiechnął się, potem się roześmiał. Woda wlała mu się do ust i płuc. Nie przestraszył się. Raczej się ucieszył. Wiedział, że urodzi się na nowo. Jeszcze wróci. Wiedział, że zło nie da się zwyciężyć. Przemieszcza się tylko z miejsca na miejsce i czeka.
Wynurzyłem się i łykałem powietrze. Obróciłem się w wodzie, szukając Backusa, ale znikł. Był już niegroźny, ale woda – wręcz przeciwnie. Czułem wyczerpanie. Ręce miałem tak ciężkie, że ledwo mogłem je unieść. Znów przypomniał mi się ten chłopiec, jaki musiał być przerażony, zdany sam na siebie, a wokół ze wszystkich stron szarpały go szpony.
Przed sobą widziałem miejsce, gdzie strumień spływający z kanionu wpływa do głównego nurtu rzeki. Jeszcze pięćdziesiąt jardów;
wiedziałem, że tam rzeka będzie szersza, płytsza i jeszcze bardziej wezbrana. Ale w głównym kanale betonowe ściany są nachylone – mógłbym więc spróbować jakoś się wydostać, gdyby tylko udało mi się zwolnić i czegoś chwycić.
Spuściłem wzrok i postanowiłem płynąć tak blisko ściany, jak tylko się da bez obijania się o nią. Potem dostrzegłem szansę na ratunek. Sto jardów przede mną kanał unosił drzewo, które widziałem z domu Turrentine'a. Musiało się zahaczyć gdzieś pod mostem albo na płyciźnie, tak że je dogoniłem.
Resztką sił zacząłem płynąć z prądem, nabierając szybkości i zbliżając się do drzewa. To będzie moja łódź. Jak będzie trzeba, uda mi się na niej dopłynąć nawet do samego oceanu.
Rachel zgubiła rzekę. Ulice oddalały się od niej i wkrótce ją zgubiła. Nie potrafiła do niej wrócić. W samochodzie był ekranik GPS-u, ale nie wiedziała, jak obsługiwać urządzenie, wątpiła zresztą, czy przy takiej pogodzie uda się złapać sygnał z satelitów. Zjechała na bok i wściekle walnęła dłonią w kierownicę. Czuła się, jakby pozostawiła Harry'ego; jak utonie, będzie to jej wina.
Wtem usłyszała helikopter. Leciał nisko i szybko. Pochyliła się, żeby zerknąć w górę przez przednią szybę. Nic nie widziała. Wysiadła na deszcz i rozejrzała się wokoło. Wciąż było go tylko słychać.
To musi być pomoc, pomyślała. Kto inny latałby w taką pogodę? Namierzyła ten dźwięk i wskoczyła z powrotem do auta. Przy pierwszej okazji skręciła w prawo i kierowała się ku terkotowi helikoptera. Jechała z otwartym oknem, deszcz padał na nią, ale nie dbała o to. Nasłuchiwała odgłosu wirnika.
Niebawem go zobaczyła. Krążył przed nią, po prawej. Jechała dalej. Dotarłszy do Reseda Boulevard, skręciła znów w prawo i zauważyła, że właściwie są to dwa śmigłowce. Oba były czerwone z białymi napisami na bokach. Nie były to nazwy stacji radiowych ani telewizyjnych. Na obu widniały napisy LAFD. Straż Pożarna Los Angeles.
Przed nią był most. Rachel widziała zatrzymujące się samochody i ludzi podbiegających do barierek. Patrzyli w dół na rzekę.
Zatrzymała się, zjeżdżając na prawy pas, i zrobiła to samo. Podbiegła do poręczy w samą porę, by zobaczyć, jak ratują Boscha. Siedział w żółtej uprzęży ratunkowej, podnoszono go na linie; wcześniej trzymał się wyrwanego drzewa, które utknęło na mieliźnie w miejscu, gdzie rzeka rozszerzała się do stu pięćdziesięciu stóp.
Gdy uniesiono go do śmigłowca, Bosch spojrzał na wzburzony nurt pod sobą. Drzewo niebawem wyrwało się z mielizny i zawirowało w kaskadach. Nabrało szybkości i znikło pod mostem. Gałęzie uderzały w pylony i łamały się.
Rachel obserwowała, jak ratownicy wciągają Boscha do środka. Odwróciła wzrok, dopiero kiedy zniknął bezpiecznie we wnętrzu helikoptera, a ten zaczął się oddalać. I dopiero wówczas któryś z gapiów na moście zaczął krzyczeć i pokazywać na rzekę. Spojrzała tam i zobaczyła, o co chodzi. Jeszcze jeden człowiek. Lecz dla niego nie było już ratunku. Płynął twarzą w dół, ręce i ciało unosiły się bezwładnie. Wokół tułowia i szyi oplatane miał czarne i czerwone kable do akumulatora. Ogolona czaszka przypominała podskakującą na falach zagubioną piłkę dziecięcą.
Drugi śmigłowiec utrzymywał się nad ciałem, czekając, aż utknie na mieliźnie jak drzewo, zanim zaryzykuje opuszczenie ratownika. Tym razem nie było pośpiechu.
Gdy prąd wzmógł się w przewężeniu między filarami mostu, płynny ruch ciała został zakłócony. Przewróciło się na plecy. Zanim znikło pod mostem, Rachel na moment dostrzegła twarz Backusa. Oczy miał otwarte, tyle że zalewała je woda. Lecz jej się zdawało, że gdy płynął pod most, patrzył wprost na nią.
Wiele lat temu, kiedy służyłem w wojsku, w Wietnamie, zostałem ranny w tunelu. Koledzy mnie znaleźli i zabrali helikopterem do bazy. Pamiętam, że gdy śmigłowiec się uniósł, uwożąc mnie w bezpieczne miejsce, poczułem radość, która przyćmiła ból i wyczerpanie.
Tego dnia na rzece poczułem się tak samo. Déjá vu. Udało mi się, przeżyłem. Nic mi już nie groziło. Uśmiechałem się, kiedy strażak w hełmie ochronnym owijał mnie kocem.
– Zabieramy pana do kliniki USC na obserwację! – wrzasnął, przekrzykując odgłos wirnika i deszcz. – Będziemy za dziesięć minut.
Pokazał, że wszystko jest OK. Zrobiłem to samo; zauważyłem, że palce mam sinobiałe i trzęsę się nie tylko z zimna.
– Przykro mi, że pana kolega… – krzyknął strażak.
Zobaczyłem, że patrzy na wodę przez szybkę w dolnej części drzwi, które przed chwilą zasunął. Pochyliłem się, spojrzałem i zobaczyłem Backusa. Płynął bezwładnie twarzą do góry.
– Mnie wcale nie jest przykro – szepnąłem.
Rozparłem się na składanym siedzeniu, na którym mnie umieścili. Zamknąłem oczy i kiwnąłem głową wyimaginowanemu obrazowi mego partnera, Terry'ego McCaleba, z uśmiechem stojącego na rufie swej łodzi.