173810.fb2
Patrzyłem przez wizjer, myśląc o agentce Walling i zastanawiając się, jak to się stało, że niełaskawość FBI i surowość Dakoty nie pozbawiły jej tego ognia i poczucia humoru. Lubiłem ją za to i wyczuwałem jakieś pokrewieństwo dusz. Myślałem, że może i bym jej zaufał, ale podejrzewałem, że mam do czynienia z zawodowcem. Byłem pewien, że nie powiedziała mi wszystkiego o swoich zamiarach, nikt tego nie robi, ale wyjawiła mi wystarczająco dużo. Oboje chcieliśmy tego samego, niewykluczone, że z innych powodów. Niemniej, tak jak zdecydowałem, postanowiłem wziąć jutro z rana dodatkowego pasażera.
Wizjer nagle wypełniła wklęsła podobizna Buddy'ego Lockri-dge'a. Otworzyłem drzwi, zanim zdążył zapukać, i szybko wciągnąłem go do środka. Zastanawiałem się, czy Walling go zauważyła.
– Masz idealne wyczucie czasu, Buddy. Ktoś z tobą rozmawiał albo zatrzymywał cię po drodze?
– Gdzie, tutaj?
– No tutaj.
– Nie, dopiero co wysiadłem z taksówki.
– No dobra, to gdzie byłeś?
Tłumaczył się ze spóźnienia, mówiąc, że pod Bellagio nie było taksówek. Nie mogłem uwierzyć w tę bajkę. Kiedy brałem od niego jedną z dwóch teczek, które miał ze sobą, zobaczyłem, że ma wypchaną kieszeń dżinsów.
– Gówno prawda, Buddy. Czasem trudno znaleźć w tym mieście taksówkę, ale nie pod Bellagio. Tam zawsze stoją.
Wyciągnąłem rękę i poklepałem go po wypchanej kieszeni.
– Zachciało ci się zagrać, co? Masz kieszeń pełną żetonów.
– Posłuchaj, zanim przyjechałem, zatrzymałem się na kilka szybkich rundek blackjacka. Ale miałem szczęście, koleś. Nie mogłem przegrać. Popatrz no tylko.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął garść pięciodolarowych żetonów.
– Byłem niesamowity! A jak masz szczęście, to nie możesz odejść od stołu.
– Tak, super. To ci pomoże zapłacić za ten pokój, który wziąłeś.
Buddy taksował spojrzeniem moje lokum. Przez otwarty balkon słychać było ruch uliczny i hałas samolotów.
– I dobrze – powiedział. – Tutaj nie będę mieszkał.
Omal się nie roześmiałem, przypomniawszy sobie, jak wygląda jego łódź.
– No wiesz, możesz mieszkać, gdzie tylko chcesz, bo mnie nie jesteś już potrzebny. Dzięki za przywiezienie teczek.
Zrobił wielkie oczy.
– Co?
– Mam nowego partnera. FBI. Możesz wracać do LA, kiedy ze chcesz, albo grać w blackjacka, aż wygrasz całe Bellagio. Zapłacę ci za bilet na samolot, jak obiecałem, za lot helikopterem na wyspę i czterdzieści dolców za pokój. Tyle się tu normalnie płaci.
Uniosłem teczkę.
– Dorzucę kilka setek za czas, który poświęciłeś, żeby to zabrać i tu dojechać.
– Facet, nie ma mowy. Przyjechałem aż tutaj. Mogę ci nadal pomagać. Pracowałem już kiedyś z agentami, kiedy razem z Terrym coś robiliśmy.
– To było kiedyś, Buddy, a teraz jest teraz. Idziemy. Podwiozę cię do hotelu. Słyszałem, że trudno o taksówkę, a ja i tak jadę w tamtą stronę.
Zasunąwszy drzwi balkonowe, wyprowadziłem go z pokoju i zamknąłem drzwi. Wziąłem ze sobą teczkę, żeby później przeczytać jej zawartość. Schodząc na parking, rozejrzałem się za ochroniarzem, ale nigdzie go nie dostrzegłem. Poszukałem wzrokiem Rachel Walling, ale jej również nie było. Ujrzałem moją sąsiadkę, Jane, wkładającą pudełko po butach do bagażnika samochodu, białego monte carlo. Ze schodów widziałem, że cały kufer ma pełen innych, większych pudeł.
– Słuchaj, ze mną lepiej ci pójdzie – powiedział Buddy. – Federalnym nie można ufać. Terry tam był i nawet on im nie ufał.
– Wiem, Buddy. Zadaję się z Biurem od trzydziestu lat.
Tylko pokręcił głową. Obserwowałem, jak Jane wsiada do samochodu i wycofuje go. Zastanawiałem się, czy widzę ją ostatni raz. Zastanawiałem się, czy mówiąc jej, że byłem kiedyś gliniarzem, spłoszyłem ją i zmusiłem do ucieczki. Może podsłuchała przez cienkie ściany kawałek mojej rozmowy z agentką Walling.
Uwagi Buddy'ego na temat federalnych coś mi przypomniały.
– Bo wiesz, jak wrócisz do siebie, oni będą chcieli z tobą pogadać.
– O czym?
– O twoim GPS-ie. Znaleźli go.
– O rany, super! To znaczy, że to nie był Ribb? To był Shandy?
– Na to wygląda. Ale Buddy, ta wiadomość nie jest taka super.
– Czemu?
Otworzyłem mercedesa, obaj wsiedliśmy. Uruchamiając silnik, spojrzałem na Buddy'ego.
– Skasowano z niego wszystkie twoje punkty. Jest w nim teraz tylko jeden i nie złapiesz tam żadnej ryby.
– Niech to szlag! Przeczuwałem, że tak będzie.
– W każdym razie będą cię pytać o niego i w ogóle o Terry'ego, i ten ostatni czarter. Tak samo jak ja.
– Idą twoim śladem, co? Chcą cię dogonić. Harry, jesteś gość.
– Nie bardzo.
Wiedziałem, że to w końcu się stanie. Buddy obrócił się na fotelu i nachylił do mnie.
– Harry, weź mnie ze sobą. Mówię ci, przydam ci się. Jestem bystry. Widzę to i owo.
– Buddy, zapnij pas.
Wrzuciłem wsteczny, zanim zdążył, tak że niemal walnął głową w deskę rozdzielczą.
Wjechaliśmy na bulwar i powoli ruszyliśmy do Bellagio. Był wczesny wieczór, chodniki stygły i pojawiali się na nich ludzie. Widziałem, że wagony jednoszynówki i napowietrzne kładki zaczynają się wypełniać. Neony na wszystkich frontonach rozjaśniały zmierzch jak wspaniałe zachody słońca. No, prawie. Buddy wciąż próbował przekonać mnie, żebym go wziął, ale przy każdym skręcie mu odmawiałem. Kiedy podjechaliśmy pod olbrzymią fontannę i gigantyczny portal prowadzący do kasyna, powiedziałem parkingowemu, że tylko kogoś zabieramy. Skierował mnie do krawężnika, mówiąc, żebym nie zostawiał samochodu bez kierowcy.
– Kogo zabieramy?
– Nikogo. Tak mi się powiedziało. Wiesz co, Buddy? Chcesz pracować dla mnie, tak? To zostań kilka minut w samochodzie, żeby go nie odholowali. Muszę natychmiast tam zajrzeć.
– Po co?
– Żeby sprawdzić, czy ktoś tam jest.
– Kto?
Wyskoczyłem z samochodu i zamknąłem drzwi, nie odpowiedziawszy na pytanie, bo znałem Buddy'ego na tyle, by wiedzieć, że odpowiedź sprowokowałaby następne, a potem jeszcze jedno. Nie miałem na to czasu.
Znałem Bellagio równie dobrze jak zakręty na Mulholland Drive. Tu zarabiała na życie Eleanor Wish, moja była żona, tu niejeden raz obserwowałem, jak to robi. Szybko minąłem wysłane pluszem kasyno, przeszedłem między rzędami jednorękich bandytów i trafiłem do sali z pokerem.
Grano tylko przy dwóch stołach. Było jeszcze bardzo wcześnie. Szybko przyjrzałem się trzynastu graczom i nie zauważyłem Eleanor. Spojrzałem na podest i zobaczyłem, że szefem sali jest dziś gość, którego znałem z czasów, kiedy przychodziłem tu z Eleanor, żeby popatrzeć, jak gra. Podszedłem do niego.
– Cześć, Freddy, jak tam, kręci się?
– Wieczorem będą laski kręcić tyłkami.
– Czyli nieźle. Będzie na co popatrzeć.
– No, nie narzekam.
– Nie wiesz czasem, czy Eleanor dziś przychodzi?
Eleanor miała zwyczaj zawiadamiać prowadzących salę, że planuje przyjść w konkretną noc. Czasem mogli dzięki temu zatrzymać miejsce przy stołach z wysokimi stawkami albo lepszymi graczami. Niekiedy organizowali prywatne partie. Moja eks była tu w pewnym sensie cichą atrakcją. Piękną kobietą, cholernie dobrze grającą w pokera. Dla pewnego rodzaju facetów stanowiło to wyzwanie. Niektóre kasyna wiedziały o tym i nie omieszkały tego wykorzystywać. Eleanor była w Bellagio dobrze traktowana. Jeśli czegoś potrzebowała – drinka do apartamentu albo usunięcia od stolika chamskiego gracza – dostawała to. Nikt o nic nie pytał. I dlatego, kiedy już grała, przeważnie wpadała tutaj.
– Tak, przychodzi – odpowiedział Freddy. – W tej chwili nie mam dla niej nic ciekawego, ale zjawi się.
Z następnym pytaniem trochę odczekałem. Niezbędna była odrobina finezji. Oparłem się o poręcz i niedbale obserwowałem, jak krupier przy stole do teksańskiego pokera rozdaje ostatnią wspólną kartę. Karty skrobały o niebieski filc, jakby cicho szeptały. Pięciu graczy doszło do końca rozdania. Przyglądałem się ich twarzom, gdy patrzyli na ostatnią kartę. Patrzyłem, czy wyczytam coś z którejś twarzy, ale nie. Nic.
Eleanor powiedziała mi kiedyś, że prawdziwi gracze nazywają ostatnią kartę ze stołu „rzeką”, bo daje ci życie albo je zabiera. Jeśli dograłeś aż do siódmej karty, wszystko od niej zależy.
Trzech z pięciu graczy rzuciło karty. Pozostałych dwóch licytowało się o sprawdzenie, w końcu jeden z tych, których obserwowałem, zgarnął pulę dzięki trójce siódemek.
– Mówiła, o której przyjdzie? – zapytałem Freddy'ego.
– Eee, tak, że jak zwykle. Koło ósmej.
Mimo że starałem się zachowywać nonszalancko, widziałem, że Freddy jest trochę sztywny, bo wie, że powinien być lojalny wobec Eleanor, a nie jej byłego męża. Dowiedziałem się już tego, co chciałem, podziękowałem mu więc i odszedłem. Eleanor miała zamiar położyć dziecko do łóżka i pójść do pracy. Maddie zostanie pod opieką niani, która z nimi mieszka.
Kiedy wyszedłem z kasyna, nikogo nie było w moim samochodzie. Rozejrzałem się za Buddym, rozmawiał z jednym z parkingowych. Zawołałem i pomachałem na pożegnanie. Ale on podbiegł do mnie i złapał mnie przy drzwiach mercedesa.
– Startujesz?
– Tak, mówiłem ci. Wszedłem tylko na kilka minut. Dzięki, że zostałeś w samochodzie, tak jak cię prosiłem.
Buddy nie załapał.
– Nie ma sprawy – powiedział. – Znalazłeś go?
– Kogo?
– Kogoś, kogo miałeś tam znaleźć.
– Tak, Buddy, znalazłem. To do zoba…
– Posłuchaj, pracujmy razem. Terry był też moim przyjacielem.
Zamilkłem na chwilę.
– Buddy, rozumiem. Jak chcesz coś zrobić dla Terry'ego, najlepiej będzie, jak pojedziesz do domu, poczekasz, aż zjawią się agenci, i powiesz im wszystko, co wiesz. I niczego nie zatajaj.
– Czyli też tego, że wysłałeś mnie na łódź, bym wykradł akta i zdjęcia?
Teraz próbował mnie zdenerwować. Zrozumiał już, że się nie zgodzę.
– Nie obchodzi mnie, możesz im powiedzieć. Mówiłem ci, ja pracuję z nimi. Będą o tym wiedzieć, zanim ich spotkasz. Ale mówiąc wprost, nie kazałem ci niczego kraść. Ja pracuję dla Gracieli. Łódź i wszystko, co na niej jest, należy do niej. W tym także teczki i zdjęcia.
Szturchnąłem go mocno w pierś.
– Rozumiesz, Buddy?
Cofnął się.
– Tak, rozumiem. Ja tylko…
– To świetnie.
Wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął ją, ale widać było, że jest niezadowolony.
– Odezwę się do ciebie, Buddy.
Wypuścił moją dłoń, wsiadłem do samochodu i zamknąłem drzwi. Włączyłem silnik i odjechałem. W lusterku widziałem, jak wchodzi przez drzwi obrotowe; na pewno, zanim noc się skończy, przepuści całą forsę. Miał rację. Jak się ma szczęście, nie odchodzi się od stołu.
Rzuciłem okiem na zegar na desce rozdzielczej; Eleanor nie wyjdzie do pracy jeszcze przez półtorej godziny. Mogłem już tam jechać, ale wiedziałem, że lepiej zaczekać. Chciałem zobaczyć moją córkę, a nie byłą żonę. Muszę przyznać, że była na tyle miła, iż pozwoliła mi na wizyty, kiedy jest w pracy. Toteż to nie stanowiło problemu. I nie dbałem, czy Maddie będzie spała, czy nie. Chciałem po prostu ją zobaczyć, pogłaskać po włosach. Jednak chyba za każdym razem, gdy wpadałem na Eleanor, traciliśmy panowanie nad sobą i wybuchała awantura. Wiedziałem, że najlepiej będzie podjechać pod dom, kiedy ona już wyjdzie.
Mogłem wrócić do Dwóch X i spędzić godzinę na czytaniu teczki Poety, ale zamiast tego jechałem przed siebie. Paradise Road była o wiele mniej zatłoczona niż bulwar. Zawsze tak jest. Wjechałem na Harmon, a potem skręciłem na północ i niemal natychmiast na parking przed Embassy Suites. Pomyślałem, że może Rachel Walling zechce napić się ze mną kawy i pogadać o jutrzejszej wycieczce. Przejechałem parking, wypatrując federalnego samochodu, który rzucałby się w oczy z powodu najtańszych kołpaków i rządowej rejestracji. Ale nie było tu takiego. Wyciągnąłem telefon, zadzwoniłem do biura numerów i dostałem numer do Embassy Suites. Zadzwoniłem i poprosiłem o pokój Rachel Walling. Przełączyli mnie. Telefon kilka razy dzwonił, ale nikt nie odbierał. Odłożyłem słuchawkę i zastanawiałem się chwilę. Wreszcie zadzwoniłem pod numer komórki, który mi podała. Odebrała natychmiast.
– Cześć, tu Bosch, co porabiasz? – powiedziałem tak nonszalancko, jak tylko umiałem.
– Nic, siedzę sobie.
– W hotelu?
– Tak, a bo co?
– Nic. Tylko pomyślałem sobie, że może napiłabyś się kawy. Jestem w samochodzie i mam trochę czasu do zabicia. Mógłbym podjechać po ciebie za kilka minut.
– O, wiesz co, dzięki, ale nie, chyba nie chce mi się dzisiaj wychodzić.
Oczywiście, że nie możesz wyjść, pomyślałem. Przecież cię tu nie ma.
– Prawdę mówiąc, trochę boli mnie głowa. Poza tym jutro wcześnie wstajemy.
– Rozumiem.
– Nie, nie chodzi o to, że nie chcę. Może jutro, dobrze?
– Jasne. Czyli o ósmej, tak?
– Będę czekać przed wejściem.
Rozłączyliśmy się. Poczułem wątpliwości. Coś knuła, pogrywała ze mną.
Ale potem próbowałem się odprężyć. Otrzymała zadanie: mieć na mnie oko. Nie ukrywała tego. Może źle zrozumiałem tę ostatnią rozmowę.
Zrobiłem kolejną rundkę po parkingu, szukając crown vica albo LTD, ale nie znalazłem żadnego. Szybko wyjechałem na ulicę i skręciłem z powrotem w Paradise Road. Przy Flamingo skierowałem się na zachód, przeciąłem bulwar i przejechałem nad autostradą. Podjechałem pod bar nieopodal Palms, ulubionego kasyna miejscowych, bo nie było na bulwarze, a poza tym przychodziło tam wiele gwiazd. Kiedy ostatni raz rozmawiałem kulturalnie z Eleanor, wyjawiła mi, że zastanawia się nad zmianą barw klubowych z Bellagio na Palms. Ludzie z forsą wciąż szli do Bellagio, ale większość wybierała bakarata, pai gow i kości. Poker to zupełnie inny rodzaj umiejętności, poza tym to jedyna gra, gdzie nie grasz przeciwko kasynu. Usłyszała pocztą pantoflową, że wszystkie gwiazdy i sportowcy, którzy przyjeżdżają z LA do Palms, grają tam w pokera i w trakcie nauki przegrywają mnóstwo pieniędzy.
W barze zamówiłem stek nowojorski i pieczone ziemniaki. Kelnerka próbowała mnie przekonać, żebym nie zamawiał średnio wypieczonego, ale byłem stanowczy. Tam gdzie dorastałem, nigdy nie jadłem czegoś, co było w środku różowe, i teraz już nie mogłem tego polubić. Kiedy odeszła z zamówieniem, przypomniała mi się wojskowa kuchnia, do której zawędrowałem raz w Forcie Benning. W kilkunastu olbrzymich kotłach gotowały się tam w kółko, aż do szarości, całe połówki krów. Facet z łopatą zbierał z powierzchni kotła tłuszcz i wrzucał do wiadra. To był najgorszy smród, jaki w życiu czułem, dopóki parę miesięcy później nie trafiłem do tuneli w dżungli, a tam Wietkong ukrywał trupy swoich ludzi, by zafałszować wojskowe statystyki.
Otworzyłem teczkę Poety i już zamierzałem zacząć ją czytać, gdy zadzwonił telefon. Odebrałem, nie patrząc, kto dzwoni.
– Halo?
– Harry, mówi Rachel. Nadal chcesz iść na kawę? Zmieniłam zdanie.
Domyśliłem się, że w pośpiechu wróciła do Embassy Suites, żeby nie dać się złapać na kłamstwie.
– Hm, właśnie zamówiłem sobie kolację na drugim końcu miasta.
– Cholera, to przepraszam. Będę miała nauczkę. Sam jesteś?
– Tak, mam tu coś, nad czym muszę popracować.
– Ech, wiem, jak to jest. Ja też właściwie co wieczór jem sama.
– Tak, ja też. Jeśli jem.
– Serio? Jak tam twoja córka?
Nie miałem ochoty rozmawiać o tym, nie miałem do Rachel tyle zaufania. Nie wiedziałem, co zamierza. Poza tym nie lubiłem wracać do mojej smutnej małżeńskiej i rodzicielskiej przeszłości.
– Hm, wiesz co, ktoś tu na mnie łypie. Chyba nie wolno tu rozmawiać przez komórkę.
– No dobra, nie chcemy robić nic zabronionego. To do zobaczenia jutro o ósmej.
– Okay, Eleanor/»Dobranoc.
Już miałem się rozłączyć, gdy usłyszałem jej głos.
– Harry?
– Tak?
– Nie nazywam się Eleanor.
– Co?
– Powiedziałeś do mnie „Eleanor”.
– Oj, przepraszam.
– Przypominam ci ją?
– Może trochę. Nie z teraz, ale sprzed lat.
– No, mam nadzieję, że nie z zamierzchłej przeszłości.
Miała na myśli wypadnięcie Eleanor z łask Biura. Był to tak gwałtowny upadek, że nawet zesłanie do Minot nie wchodziło w grę.
– Do zobaczenia jutro, Rachel.
– Dobranoc, Harry.
Zamknąłem telefon i zastanowiłem się nad swoim przejęzyczeniem. Wyskoczyło znienacka prosto z podświadomości. Nie chciałem o tym myśleć. Pragnąłem zagłębić się w teczkę, która przede mną leżała. Wiedziałem, że bardziej posłuży mi studiowanie obłędu innej osoby, z innego czasu.