173810.fb2 Kana? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Kana? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

14

Od razu widać, którzy pasażerowie są miejscowi. To ci, co siedzą w środku i spędzają półtoragodzinną podróż promem na rozwiązywaniu krzyżówek. Turyści przeważnie siedzą na górze albo gromadzą się na rufie i dziobie z aparatami, by po raz ostatni ujrzeć powoli rozpływającą się we mgle wyspę. Dzisiaj z rana, na pierwszym promie, siedziałem w środku razem z miejscowymi. Rozwiązywałem jednak innego rodzaju krzyżówkę. Na kolanach miałem otwartą teczkę, w której McCaleb porobił zapiski. A także zapis chronologii zdarzeń, który zrobiłem wczoraj w nocy. Studiowałem go, próbując maksymalnie dużo zapamiętać. Do pomyślnego zakończenia śledztwa niezbędna jest doskonała znajomość wszystkich szczegółów sprawy.

7.01 – McC czyta o zaginięciach w Nevadzie, dzwoni do Vegas Metro

9.1 – policja Vegas nie jest zainteresowana

2.1 – Hinton, „Vegas Sun”. Kto do kogo zadzwonił?

13.02 – półdniowy czarter z Jordanem Shandym

19.02 – czarter z Ribbem

22.02 – kradzież GPS/meldunek szeryfa

27.2 – McC tworzy w komputerze teczkę ze zdjęciami

1.03? – McC jest trzy dni na lądzie

28.03 – Ostatni czarter. McC na „Fali od rufy”, z lekami

31.03 – Śmierć McC

Teraz dopisałem jeszcze to, czego dowiedziałem się godzinę wcześniej od Gracieli. Pokwitowania z kart kredytowych, o które poprosiłem w związku z wyjazdem McCaleba, zawierały także jej zakupy. Było tam obciążenie karty Visa ze sklepu Nordstrom z datą 21 lutego. Kiedy zapytałem, powiedziała mi, że robiła zakupy w Promenadzie. Upewniłem się, czy potem tam jeździła. Odpowiedziała, że nie.

Dodając tę datę do chronologii, zauważyłem, że to dzień przed zgłoszeniem kradzieży GPS-u z „Fali od rufy”. Oznaczało to, że prawdopodobnie właśnie w tym dniu dokonano kradzieży. Człowiek, który śledził i fotografował Gracielę, był z nią na powrotnym promie. Czyżby to on wśliznął się w nocy na pokład łodzi i zabrał GPS? Jeśli tak, to po co? Może właśnie wtedy podmienił McCalebowi leki?

Zakreśliłem w zestawieniu skrót GPS. Co ma oznaczać kradzież tego urządzenia? Zastanawiałem się, czy nie przywiązuję do niej zbyt dużej wagi. Może teoria Buddy'ego była zgodna z prawdą i ukradł go Ribb – konkurent. Być może to tylko tyle, ale fakt, że stało się to zaraz po śledzeniu Gracieli w centrum handlowym, sugerował coś innego. Instynkt podpowiadał mi, że. istnieje tu związek. Po prostu na razie go nie dostrzegałem.

Pomimo to czułem, że do czegoś się zbliżam. Chronologia faktów pomogła mi dostrzec powiązania i następstwo zdarzeń. Lecz trzeba tu było jeszcze sporo uzupełnić; przypomniałem sobie, że miałem zamiar podzwonić z rana do Las Vegas. Otworzyłem telefon i sprawdziłem stan baterii. Na „Fali od rufy” nie mogłem jej naładować i teraz się niemal wyczerpała. Może uda się wykonać z jedną rozmowę, zanim zdechnie. Wstukałem numer wydziału zaginięć policji w Vegas. Połączyłem się, poprosiłem z detektywem Ritzem. Czekałem prawie przez trzy minuty, słuchając melodyjki. Telefon zaczął już co minutę piszczeć, przypominając mi, że kończy się bateria.

– Mówi Ritz, w czym mogę pomóc?

– Dzień dobry, nazywam się Bosch. Emerytowany policjant z LAPD. Wydział zabójstw. Oddaję przysługę znajomej. Jej mąż zmarł w zeszłym tygodniu, robię jakby porządek w jego rzeczach. I trafiłem na teczkę, gdzie było pana nazwisko i numer oraz wycinek o jednej z pana spraw.

– Jakiej?

– O sześciu zaginionych.

– A jak się nazywał mąż pana znajomej?

– Terry McCaleb. Były agent FBI. Pracował w…

– Ach, on.

– Znał pan go?

– Raz rozmawiałem z nim przez telefon. Więc chyba nie mogę powiedzieć, że znałem.

– Rozmawiał pan z nim o tych zaginięciach?

– Proszę posłuchać, panie… przepraszam, jak się pan nazywa?

– Harry Bosch.

– Proszę posłuchać, panie Bosch. Nie znam pana i nie wiem, co pan robi, ale nie mam w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi przez telefon o otwartych sprawach.

– Moglibyśmy się spotkać.

– To nic nie zmienia.

– Wie pan, że on nie żyje, prawda?

– McCaleb? Słyszałem, że miał atak serca na łodzi i pomoc nie mogła przyjść na czas. Głupota, jak dla mnie. Co gość po przeszczepie robi dwadzieścia pięć mil od brzegu, na środku oceanu?

– Zarabia na życie. Proszę posłuchać, pojawiło mi się tu parę faktów i sprawdzam, w co się wplątał. Może ściągnął czyjąś uwagę, jeśli wie pan, co mam na myśli. Chcę tylko…

– Właściwie to nie wiem, o czym pan mówi. Jakieś wudu? Ktoś rzucił na niego urok i spowodował zawał? Panie Bosch, mam tutaj dużo pracy. Za dużo, żeby bawić się w takie pierdoły. Wy, emeryci, myślicie, że wszyscy pracujący mają kupę czasu, żeby marnować go na wasze naciągane teoryjki o wudu. No więc nie mamy.

– Jemu też pan to powiedział? Nie chciał pan wysłuchać jego teorii ani profilu analitycznego? Nazwał to pan „wudu”?

– Panie Bosch, co mi z takiego profilu? One nic nie zawężają. Są gówno warte, co mu powiedziałem, i to był…

Ostatnie słowo zagłuszył pisk mojego telefonu.

– Co to jest? Czy pan to nagrywa?

– Nie, piszczy, bo bateria się kończy. Terry nie spotkał się z panem, żeby o tym porozmawiać?

– No nie. Ale za to poleciał z tym do gazety. Jak to federalny.

– Był w „Sun” jakiś artykuł z jego punktem widzenia na tę sprawę?

– Tak bym tego nie nazwał. Zdaje się, że nie zawracali sobie głowy.

To zdanie ujawniało kłamstwo. Jeśli Ritz uważał, że McCaleb i jego teoria są gówno warte, musiał jej wysłuchać, żeby mieć taką opinię. Według mnie oznaczało to, że rozmawiał o sprawie z McCalebem i to zapewne dość długo.

– Proszę, jeszcze ostatnie pytanie i dam panu spokój. Czy Terry wspominał coś o teorii trójkąta? Coś o tym, że jeden punkt da je trzy? Czy to ma dla pana jakiś sens?

Śmiech, który rozbrzmiał w słuchawce, nie był miły. Nie był nawet dobroduszny.

– Posłuchaj pan, panie Bosch, to były trzy pytania. Trzy pytania, trzy boki trójkąta, potem trzy zawały i do…

Telefon wyłączył się. Koniec baterii.

– …i do widzenia – dokończyłem zdanie za Ritza.

Zrozumiałem, że nie zamierza odpowiedzieć na moje pytanie.

Zamknąłem telefon i wsunąłem go do kieszeni. W samochodzie miałem ładowarkę. Jak tylko przepłyniemy zatokę Santa Monica, będzie znowu działał. Musiałem jeszcze pogadać z dziennikarką z „Sun”. Wątpliwe natomiast, bym jeszcze rozmawiał z Ritzem.

Wstałem i wyszedłem na rufę promu, żeby odświeżyła mnie chłodna poranna bryza. Catalina była już daleko, zaledwie postrzępiona szara skałka pośród mgły. Pokonaliśmy ponad połowę drogi. Usłyszałem, jak mała dziewczynka bardzo głośno woła do matki: „Patrz!”. Powiodłem wzrokiem za jej palcem i zobaczyłem, jak w kilwaterze promu z wody wyskakuje stadko morświnów. Było ich ze dwadzieścia; na rufie natychmiast zaroiło się od ludzi z aparatami fotograficznymi. Chyba nawet niektórzy tubylcy wyszli popatrzeć. Morświny były przepiękne, ich szara skóra lśniła w porannym blasku jak plastik. Zastanawiałem się, czy po prostu się bawią, czy może wzięły prom za kuter rybacki i mają nadzieję pożywić się odpadkami.

Wkrótce ich popisy znudziły się pasażerom. Dziewczynka, która pierwsza je zauważyła i zawołała, została jednak przy nadburciu; ja tak samo, dopóki morświny nie oddaliły się od promu i nie znikły w czarnoniebieskim morzu.

Wszedłem do środka i zabrałem się znów do teczki McCaleba. Przeczytałem wszystko, co napisał, a także swoje notatki. Nie przyszły mi do głowy żadne nowe pomysły. Potem obejrzałem zdjęcia, które wydrukowałem wczoraj wieczorem. Pokazałem Gracieli fotografie Jordana Shandy'ego, ale nie rozpoznała go i zarzuciła mnie mnóstwem pytań, na które na razie wolałem nie odpowiadać.

Następne do analizy były bilingi z telefonu i wyciągi z kart kredytowych. Oglądałem je już w obecności Gracieli, ale chciałem im się dokładniej przyjrzeć. Skupiłem się zwłaszcza na przełomie lutego i marca – okresie, kiedy według Gracieli jej mąż wyjeżdżał na ląd.

Ale żadna z płatności kartą ani rozmowa z telefonu komórkowego nie sugerowały, gdzie mógł się wtedy znajdować, nie mówiąc już o rozstrzygnięciu – Las Vegas czy Los Angeles. Zupełnie jakby nie chciał zostawiać śladów.

Pół godziny później prom dobił do przystani w Los Angeles, tuż obok „Queen Mary”, zacumowanego tu na stałe statku wycieczkowego, zamienionego w hotel i centrum konferencyjne. Kiedy szedłem przez parking do samochodu, usłyszałem krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem kobietę, bujającą się do góry nogami na linie bungee przyczepionej do platformy na rufie „Queen Mary”. Ręce miała przywiązane do boków, zrozumiałem więc, że wrzeszczy nie ze strachu i przypływu adrenaliny spowodowanego skokiem, ale dlatego że jej koszulka zsuwała się, grożąc ukazaniem piersi stadu zgromadzonych na pokładzie gapiów.

Odwróciłem się i ruszyłem do samochodu – terenowego mercedesa. Wsiadłszy do samochodu, zapuściłem silnik, natychmiast podłączyłem telefon do ładowarki i czekałem, aż się obudzi. A potem zobaczyłem, że w ciągu czterdziestu pięciu minut, kiedy nie działał, dostałem dwie wiadomości.

Pierwszą od mojej dawnej partnerki z zespołu, Kizmin Rider, która zajmowała się teraz administracją i planowaniem w biurze komendanta policji. Nie zostawiła żadnej wiadomości, tylko prosiła, bym oddzwonił. To ciekawe: nie rozmawialiśmy niemal od roku, a ta ostatnia rozmowa nie była miła. Na ostatniej świątecznej pocztówce od niej był tylko podpis i żadnych serdeczności ani obietnic, że się spotkamy. Zapisałem jej bezpośredni numer – przynajmniej na to jeszcze zasługiwałem – i zachowałem wiadomość.

Druga była od Cindy Hinton, dziennikarki z „Sun”. Po prostu oddzwaniała. Ruszyłem samochodem w stronę autostrady, żeby podjechać naokoło do San Pedro, do mariny Cabrillo, gdzie czekał na mnie jeep Terry'ego McCaleba. Po drodze zadzwoniłem do pani Hinton, która od razu odebrała.

– Dzień dobry, dzwoniłem do pani w sprawie Terry'ego McCaleba – powiedziałem. – W pewnym sensie próbuję odtworzyć jego ostatnie działania przed śmiercią. Zapewne wie pani, że on nie żyje. Pamiętam, że „Sun” zamieszczał nekrolog.

– Tak, wiem. W wiadomości powiedział pan, że jest detektywem. Z jakiej agencji?

– Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem. Ale prawie przez trzydzieści lat służyłem w policji.

– Czy to się wiąże ze sprawą zaginięć?

– W jaki sposób?

– Nie wiem. To pan do mnie dzwonił. Ja w ogóle nie wiem, czego pan ode mnie oczekuje.

– Proszę pozwolić, że o coś zapytam. Po pierwsze, wiem od detektywa Ritza z Vegas, że Terry interesował się sprawą zaginięć. Analizował fakty, których zdołał się dowiedzieć, i zadzwonił do Ritza, oferując mu swój czas i doświadczenie. Chciał brać udział w śledztwie albo opracowywać hipotezy. Rozumie pani?

– Na razie to wszystko wiem.

– Świetnie. Oferta Terry'ego zostaje odrzucona przez Ritza i policję miejską Vegas. Moje pytanie brzmi: co było potem? Zadzwonił do pani? Pani do niego zadzwoniła? Czy napisała pani artykuł, który informował, że on pracuje nad sprawą?

– A dlaczego chce pan to wiedzieć?

– Proszę sekundkę zaczekać.

Zdałem sobie sprawę, że nie powinienem dzwonić do niej w czasie jazdy. Należało się spodziewać, że będzie nieufna i że taka rozmowa wymaga niepodzielnej uwagi. Zerknąłem w lusterka i przejechałem przez dwa pasy, żeby trafić na zjazd. Nawet nie zobaczyłem drogowskazu i nie wiedziałem, dokąd jadę. Znalazłem się w dzielnicy przemysłowej, na ulicy pełnej baz dla ciężarówek i magazynów. Zatrzymałem się za ciągnikiem z naczepą zaparkowanym przed otwartą bramą magazynu.

– Przepraszam bardzo, już jestem. Zapytała pani, dlaczego chcę znać te odpowiedzi. Otóż Terry McCaleb był moim przyjacielem. I teraz przejmuję część spraw, nad którymi pracował. Chcę je dokończyć.

– Odnoszę wrażenie, że nie mówi mi pan wszystkiego.

Przez chwilę zastanawiałem się, jak to rozegrać. Dawanie informacji reporterce, zwłaszcza nieznajomej, niosło pewne ryzyko. Mogło się nieprzyjemnie zemścić. Musiałem wymyślić, jak dać jej to, czego potrzebuje, żeby mi pomogła, ale potem jakoś to wszystko odkręcić.

– Halo? Jest pan tam?

– Hm, jestem. Wie pani co, możemy się umówić, że to, co powiem, nie jest do druku?

– Nie do druku? Na razie o niczym konkretnym nie mówimy.

– Wiem. Ale coś pani powiem, jeśli obieca mi pani, że to się nie ukaże w gazecie. To znaczy, jeśli pani tego nie wykorzysta.

– Jasne, nie ma sprawy, jest „nie do druku”. Ale może pan przejdzie do meritum tej istotnej informacji, bo muszę do południa skończyć artykuł.

– Terry McCaleb został zamordowany.

– Eee… nie wydaje mi się. Czytałam tekst. Miał atak serca. Był jakieś sześć lat po przeszczepie i…

– Wiem, co było w gazetach, i mówię pani, że to nieprawda. A ja szukam człowieka, który go zabił. Teraz może mi pani powiedzieć, czy napisała coś o nim, czy nie?

Kiedy odpowiedziała, wyczułem, że jest wściekła.

– Tak, napisałam coś o nim. Mniej więcej akapit albo dwa. Może być?

– Jeden akapit? Co w nim było?

– To była kontynuacja reportażu o zaginionych. Zrobiłam ją, żeby dowiedzieć się, czy pojawiło się coś nowego. Wie pan, może jakieś nowe tropy. Wspomniałam nazwisko McCaleba i tyle. Napisałam, że zaproponował pomoc i swoją teorię, ale policja Las Vegas mu podziękowała. Dobrze, że to dodałam, bo historia była wyświechtana, a on stał się trochę sławny dzięki filmowi z Clintem Eastwoodem. Czy to jest odpowiedź na pana pytanie?

– Więc nie dzwonił do pani?

– Formalnie rzecz biorąc, zadzwonił. Dostałam jego numer od Ritza i zadzwoniłam do niego. Zostawiłam wiadomość, a on od-dzwonił. Czyli formalnie zadzwonił do mnie, jeśli o to panu chodzi. A co mu się według pana stało?

– Czy powiedział pani, na czym polega jego teoria? Ta, która nie zainteresowała Ritza?

– Nie, powiedział, że w ogóle tego nie skomentuje, i poprosił, żeby nie publikować jego nazwiska. Porozmawiałam z naczelnym, zdecydował, że je zostawiamy. Mówiłam już, był znaną osobą.

– Czy Terry wiedział, że jego nazwisko pojawiło się w gazecie?

– Nie wiem. Nigdy więcej z nim nie rozmawiałam.

– A w tej jedynej rozmowie wspomniał coś o teorii trójkąta?

– Teorii trójkąta? Nie. A teraz, jak odpowiedziałam na pana pytania, niech pan odpowie na moje. Kto mówi, że on został zamordowany? Czy to potwierdzona informacja?

Teraz trzeba było się wycofać. Musiałem powstrzymać ją od węszenia, żeby nie zaczęła wydzwaniać i sprawdzać mojej historii, gdy tylko się rozłączę.

– No cóż, nie bardzo.

– Nie bardzo? Jest pan… to właściwie dlaczego pan tak twierdzi?

– Bo był w doskonałym zdrowiu i miał w sobie serce młodej osoby.

– A słyszał pan o odrzuceniu przeszczepu, o infekcjach? Mogło być tysiąc różnych powodów, żeby… a ma pan jakieś oficjalne oświadczenie albo orzeczenie? Czy toczy się śledztwo?

– Nie. To tak jakby poprosić CIA o śledztwo w sprawie zabójstwa Kennedy'ego. Trzeciego. Byłoby pozorowane.

– O czym pan mówi?

– O trzecim Kennedym. Synu. Myśli pani, że jego samolot ot tak sobie spadł do wody, jak twierdzą? Na New Jersey było trzech świadków, którzy widzieli ludzi wnoszących ciała do samolotu przed startem. Ci świadkowie też zniknęli. To też należy do teorii trójkąta i potem…

– Wie pan co, bardzo dziękuję za telefon. Ale mam pilny termin i muszę…

Rozłączyła się w połowie własnego zdania. Uśmiechnąłem się. Pomyślałem, że nic mi nie grozi, i byłem dumny z własnej kreatywności. Wziąłem teczkę z siedzenia pasażera. Otworzyłem ją i popatrzyłem na chronologię sprawy. Terry zapisał rozmowę z Hinton pod 2 lutego. Artykuł pewnie ukazał się dzień lub dwa potem. Wystarczy, że dotrę do jakiejś biblioteki z komputerem i będę mógł znaleźć ten tekst, dokładną datę i przeczytać, co tam było o McCalebie.

Na razie wpisałem go do zestawienia pod 3 lutego. Przez chwilę przyglądałem się całości i zaczęła mi się wykluwać teoria.

Siódmego stycznia McCaleb widzi w „Los Angeles Times” tekst o zaginionych mężczyznach. Zaciekawia go to. Dostrzega w opowieści coś, co gliniarze przeoczyli albo mylnie zinterpretowali. Dwa dni później z przemyślaną sprawą i wypracowaną teorią dzwoni do Ritza z policji Las Vegas. Ritz każe mu spadać, ale przypadkiem wspomina o tym telefonie pani Hinton, kiedy ta pisze o dalszym ciągu śledztwa. W końcu zainteresowanie mediów sprawą jest Ritzowi na rękę – a podrzucenie jej nazwiska takiego „sławnego detektywa” jak McCaleb może się do tego przyczynić.

Artykuł pani Hinton ze wzmianką o McCalebie ukazuje się w „Sun” w pierwszym tygodniu lutego. Niecałe dwa tygodnie później – 13 lutego – McCaleb jest sam na łodzi, pojawia się Jordan Shandy na pływającej taksówce i prosi o półdniowy rejs. McCaleb podczas łowienia ryb nabiera jakichś podejrzeń i niepostrzeżenie robi facetowi zdjęcia. Tydzień później Shandy w Promenadzie śledzi rodzinę

McCaleba i niepostrzeżenie robi jej zdjęcia – tak jak jemu zrobił McCaleb. Tej nocy ktoś zabiera z „Fali od rufy” odbiornik GPS i ewentualnie grzebie McCalebowi w lekach.

Do 27 lutego Terry zdążył otrzymać zdjęcia swej rodziny w centrum handlowym. Ich pochodzenie i sposób dostarczenia są nieznane, tę datę jednak zarejestrował komputer jako dzień utworzenia teczki z plikami. Zaledwie dwa dni po wprowadzeniu zdjęć do komputera Terry opuszcza Catalinę i udaje się na stały ląd. Nie wiadomo dokąd, ale samochód wraca brudny, jakby jeździł nim po wertepach. W aktach są także numery telefonów do szpitala w Las Vegas i hotelu Mandalay Bay, czyli ostatniego znanego miejsca pobytu jednego z zaginionych.

Aż roiło się w tym od możliwości interpretacji. Domyślałem się, że wszystko sprowokowały te zdjęcia. Sądziłem, że to one zwabiły McCaleba na ląd. Uważałem, że jego samochód wrócił brudny, bo jeździł Zzyzx Road przez pustynię. Łyknął przynętę, świadomie bądź nie, i tam pojechał.

Ponownie popatrzyłem na zestawienie dat i wywnioskowałem, że to wzmianka o McCalebie w artykule musiała spowodować czyjąś reakcję. Shandy był jakoś zamieszany w te zaginięcia. Jeśli tak, zapewne śledził w mediach postępy w śledztwie. Kiedy zobaczył nazwisko McCaleba, pojechał na Catalinę, żeby go sprawdzić. Na łodzi podczas czterogodzinnego rejsu zobaczył, jak McCaleb przyjmuje leki, zerknął na kapsułki i uknuł plan pozbycia się go.

Pozostawało jeszcze pytanie o GPS – dlaczego został zabrany podczas włamania na łódź, 21 lutego. Teraz uważałem, że to była tylko zasłona dymna. Shandy nie mógł mieć pewności, że jego wejście na pokład, podczas którego podmienia leki, pozostanie niezauważone. Dlatego wziął urządzenie, żeby McCaleb, gdy odkryje, że na łodzi ktoś był, nie zastanawiał się dłużej nad intencjami intruza.

Było w tym także ogólniejsze pytanie: dlaczego McCaleb stanowił groźbę, jeśli w tekście w „Sun” nie wspomniano o jego teorii trójkąta. Nie wiedziałem. Pomyślałem, że może wcale nie był groźny, po prostu był „gwiazdą”, dlatego Shandy chciał go przechytrzyć i zabić. To jedna z niewiadomych.

A także jedna ze sprzeczności. Moja teoria zawierała ich kilka. Skoro pierwszych sześciu mężczyzn zniknęło bez śladu, dlaczego McCaleb został zabity w taki sposób, przy świadkach, i pozostawiono ciało, które mogło ujawnić prawdę? To było niespójne. Ale gdyby McCaleb po prostu zniknął, wszczęto by kolejne dochodzenie, które może sprowokowałoby policję do uważniejszego przyjrzenia się jego teorii dotyczącej zaginięć. Na to Shandy nie mógł pozwolić, więc wyeliminował go w sposób, który – jak miał nadzieję – nie wzbudzi podejrzeń.

Moja teoria opierała się na spekulacjach i to mnie dręczyło. Kiedy nosiłem odznakę, poleganie na spekulacjach przypominało wsypywanie piasku do baku. Prosta droga do klęski. Aż przykro mi się zrobiło, gdy pomyślałem, że tak łatwo zacząłem budować teorie na interpretacjach i spekulacjach zamiast na faktach. Postanowiłem więc odłożyć teorie na bok i skupić się na faktach. Wiadomo, że Zzyzx Road i pustynia są prawdziwe i należą do ciągu zdarzeń. Na dowód miałem zdjęcia. Nie wiedziałem, czy McCaleb faktycznie tam był, a jeśli był, to co znalazł. Ale wiedziałem, że teraz ja tam jadę. To też był fakt.