173810.fb2
Zrobiło się późno, a akumulatory na łodzi zaczęły się wyczerpywać. Światła w kabinie dziobowej stopniowo przygasały. A może tylko mi się wydawało. Pewnie oczy powoli się męczyły. Od siedmiu godzin czytałem akta wyciągnięte z pudeł na górnej koi. Zapisałem notes do ostatniej kartki, potem odwróciłem go i kontynuowałem w drugą stronę.
Popołudniowe spotkanie okazało się rutynowe i prawdopodobnie bezowocne. Ostatni pasażer Terry'ego McCaleba, Otto Woodall, mieszkał w luksusowym apartamentowcu za sławetnym kasynem Avalon. Rozmawiałem z nim przez godzinę i usłyszałem z grubsza to samo co od Buddy'ego Lockridge'a. Woodall, sześćdziesięciosześciolatek, potwierdził wszystkie interesujące mnie fakty dotyczące rejsu. Powiedział, że istotnie schodził na ląd w Meksyku i spędzał tam czas z kobietą. Nie był tym zakłopotany ani zawstydzony. Jego żona na stałym lądzie robiła zakupy, toteż nie krępował się mówić o tym otwarcie. Powiedział, że jest na emeryturze, ale zrezygnował tylko z pracy, a nie z życia. Że wciąż ma swoje męskie potrzeby. Dałem więc spokój tej linii pytań i skupiłem się na ostatnich chwilach życia McCaleba.
Spostrzeżenia i wspomnienia Woodalla we wszystkich istotnych szczegółach zgadzały się z zeznaniami Buddy'ego. Potwierdził także, że co najmniej dwa razy podczas rejsu widział McCaleba zażywającego leki i popijającego pigułki i płyny sokiem pomarańczowym.
Robiłem notatki, choć wiedziałem, że do niczego się nie przydadzą. Po godzinie podziękowałem Woodallowi za poświęcony mi czas i zostawiłem go z jego widokiem na zatokę Santa Monica i wykwit smogu, wznoszący się poza nią nad stałym lądem.
Buddy Lockridge czekał na mnie przed wejściem w wózku golfowym, który wypożyczyłem. Wciąż rozpamiętywał moją nagłą decyzję, że idę rozmawiać z Woodallem bez niego. Oskarżył mnie, że go wykorzystałem, żeby do niego dotrzeć. Miał rację, ale jego skargi i narzekania w ogóle mnie nie interesowały.
W milczeniu podjechaliśmy na przystań, gdzie zwróciłem wózek. Powiedziałem Buddy'emu, że może udać się do domu, bo przez resztę dnia i pewnie też noc zamierzam studiować akta. Nieśmiało zaproponował pomoc, na co odparłem, że już dość zrobił. Obserwowałem, jak ze spuszczoną głową idzie w stronę przystani promowej. Wciąż nie miałem co do niego pewności.
Nie chciałem męczyć się z pontonem, wziąłem więc pływającą taksówkę. Szybko przeszukałem główny salon jachtu i nie znalazłszy niczego istotnego, przeszedłem do kabiny dziobowej.
Zauważyłem, że Terry miał w swym adaptowanym biurze odtwarzacz kompaktów. Jego kolekcja płyt składała się głównie z rock and rolla z lat 70. oraz bluesa. Nastawiłem jeden z nowszych krążków, „World without tears” Lucindy Williams, który tak mi się spodobał, że grał przez następne sześć godzin. W głosie tej kobiety pobrzmiewały długie podróże, które polubiłem. Do chwili kiedy zaczął kończyć się prąd i wyłączyłem muzykę, zdążyłem mimochodem nauczyć się na pamięć słów trzech piosenek. Zaśpiewam je swojej córce przy następnej okazji, gdy będę ją kładł spać.
Kiedy wróciłem do zaimprowizowanego gabinetu McCaleba, od razu zasiadłem do komputera i otworzyłem teczkę z napisem PROFILE.
Pojawiła się lista sześciu różnych plików, wszystkie w nazwach miały daty z ostatnich dwóch lat. Otwierałem je jeden po drugim, chronologicznie. W każdym znajdowałem profil kryminologiczny podejrzanego w sprawie o morderstwo. Napisany suchym, klinicznym językiem zawodowców, zawierał wnioski dotyczące mordercy, wyciągnięte na podstawie pewnych szczegółów z miejsca zbrodni. Po tych detalach widać było wyraźnie, że McCaleb nie tylko czytał artykuły o morderstwach w gazetach. Było dla mnie jasne, że musiał mieć pełen dostęp do miejsc zbrodni – albo osobiście, albo, co bardziej prawdopodobne, poprzez zdjęcia, taśmy i notatki śledczych. Poza tym te dokumenty zupełnie nie wyglądały mi na profile sporządzone dla treningu przez kogoś, kto tęskni za pracą i nie chce zardzewieć. Najwyraźniej proszono go o pomoc w tych sprawach.
Wszystkie pochodziły z rewirów małych posterunków policji na Zachodzie. Domyślałem się, że McCaleb dowiadywał się o sprawach z gazet czy jakimś innym sposobem, po czym zgłaszał się z propozycją pomocy do wydziału męczącego się z daną zbrodnią. Kiedy propozycję przyjmowano, zapewne dostawał informacje o miejscu przestępstwa i zabierał się do analizy i nakreślania profilu. Zastanawiałem się, czy swoista sława pomagała mu, czy też przeszkadzała, gdy oferował swe umiejętności. Sześć razy zaakceptowano jego ofertę, ale ile razy odrzucono.
Kiedy otrzymywał zgodę, zapewne pracował nad sprawą tutaj, przy tym biurku, nawet nie opuszczając łodzi. Nie wiedział pewnie nawet, że jego żona dokładnie wie, co on robi.
Widać było jednak, że każdemu z tych profili poświęcił sporo czasu i uwagi. Coraz bardziej rozumiałem, co według Gracieli stało się ich małżeńskim problemem. Terry nie umiał wyznaczyć sobie granicy. Nie potrafił sobie odpuścić. Te profile kryminologiczne były nie tylko świadectwem jego poświęcenia misji, ale również tego, że jako mąż i ojciec miał słaby punkt.
Przypadki pochodziły ze Scottsdale w Arizonie, Henderson w Nevadzie oraz czterech kalifornijskich miejscowości: La Jolla, Laguna Beach, Salinas i San Mateo. W dwóch chodziło o zabójstwa dzieci, w pozostałych były to morderstwa na tle seksualnym – trzy kobiety i jeden mężczyzna. McCaleb nie łączył ich ze sobą. Były to całkiem odrębne sprawy, które zwróciły jego uwagę w ciągu ostatnich dwóch lat. W aktach nie znalazłem żadnych zapisów wskazujących, że praca Terry'ego przydała się do czegoś albo że którakolwiek ze spraw została rozwiązana. Zanotowałem sobie podstawowe fakty o każdej z nich, gdyż chciałem zapytać odpowiednie posterunki policji o obecny status tych spraw. Niezbyt prawdopodobne, ale jednak możliwe, że któraś z tych analiz przyczyniła się do śmierci Terry'ego. Nie była to priorytetowa kwestia, niemniej należało ją sprawdzić.
Skończywszy na razie z komputerem, zabrałem się do pudeł z papierami ustawionych na górnej koi. Wyciągałem jedno po drugim, aż zabrakło miejsca na podłodze. Odkryłem, że są w nich przemieszane papiery dotyczące zarówno spraw rozwiązanych, jak i nierozwiązanych. Przez kolejną godzinę sortowałem je, wyciągając te nierozwiązane, sądziłem bowiem, że bardziej prawdopodobne jest, iż śmierć Terry'ego wiąże się ze zbrodnią, w której podejrzany wciąż przebywa na wolności. Nie było powodu, aby pracował nad już zamkniętą sprawą.
Lektura była fascynująca. Wiele dokumentów dotyczyło spraw, które znałem, w których nawet brałem udział. Tych papierów nie pokrywał kurz. Miałem nieodparte wrażenie, że do tych nierozwiązanych stale wracał. McCaleb wyciągał je od czasu do czasu i ponownie analizował kroki śledztwa, podejrzanych, miejsce przestępstwa i otwarte tropy. Dzwonił do detektywów, techników z laboratoriów, a nawet do świadków. Widać to było jak na dłoni, bo miał zwyczaj notować na wewnętrznej stronie okładki teczki wszystkie poczynione kroki, metodycznie opatrując je także datami.
Z nich wywnioskowałem, że pracował nad wieloma sprawami naraz. Jasne było, że nadal ma dojścia do FBI i Wydziału Badań Behawioralnych w Quantico. Całą godzinę zajęło mi przeczytanie opasłej teczki o Poecie, jednym z bardziej osławionych, a może i najbardziej kłopotliwym seryjnym mordercy w dziejach FBI. Poeta, zabójca, okazał się później agentem federalnym, który dowodził ekipą prowadzącą śledztwo przeciwko niemu samemu. Skandal, jaki się rozpętał, osiem lat temu zatrząsł całym Biurem i jego modelowym Wydziałem Badań Behawioralnych. Ten agent, Robert Backus, wybierał na swe ofiary detektywów zajmujących się zabójstwami. Pozorował samobójstwa, pozostawiając listy samobójcze zawierające cytaty z wierszy Edgara Allana Poe. W ciągu trzech lat zabił w całym kraju osiem osób, aż pewien reporter odkrył, że samobójstwa są pozorowane, wtedy zaczęło się polowanie. Backus został zdemaskowany i postrzelony przez innego agenta w Los Angeles. W tym czasie przypuszczalnie planował zabójstwo kolejnego detektywa z wydziału zabójstw Komendy Hollywoodzkiej LAPD. To była moja działka. Ów policjant, Ed Thomas, był moim kolegą. W ten sposób moja osoba wiązała się z tą sprawą. Pamiętam, że dlatego sam bardzo się nią interesowałem.
A teraz czytałem o niej. Oficjalnie FBI zamknęło sprawę. Lecz po cichu zawsze się przebąkiwało, że Backus uciekł. Raniony kulą, najpierw ukrył się w sieci kanałów burzowych pod Los Angeles. Sześć tygodni później znaleziono ciało z raną postrzałową we właściwym miejscu, ale w stanie takiego rozkładu, że nie dało się go zidentyfikować ani porównać odcisków palców. Zerujące zwierzęta – jak napisano w raportach – rozwłóczyły części zwłok, w tym także żuchwę, tak więc identyfikacja na podstawie karty stomatologicznej okazała się niemożliwa. Poza tym Backusowi udało się sprytnie zniknąć, nie pozostawiając żadnych próbek DNA. Mieli więc ciało z dziurą po kuli, ale żadnego materiału do porównań. Przynajmniej tak twierdzili. Biuro błyskawicznie oświadczyło, że uznaje Backusa za zmarłego, i sprawa została zamknięta, pewnie tylko po to, by położyć kres upokorzeniu, jakiego doznało FBI z rąk własnego pracownika.
Lecz zapisy, które zgromadził od tamtego czasu McCaleb, dowodziły, że plotka jest prawdziwa: Backus żyje i przebywa na wolności. Cztery lata temu wypłynął w Holandii. Według poufnych biuletynów FBI, które przekazał McCalebowi informator, morderca w ciągu dwóch lat pozbawił w Amsterdamie życia pięciu mężczyzn. Wszyscy byli cudzoziemcami, którzy wybrali się do dzielnicy czerwonych latarń i zniknęli. Każdego z nich znaleziono w rzece Amstel, uduszonego. Morderstwa łączyły z Backusem listy wysyłane do miejscowych władz, w których autor przypisywał je sobie i prosił o włączenie do śledztwa FBI. Według owych poufnych meldunków prosił o agentkę Rachel Walling, tę, która cztery lata wcześniej Backusa postrzeliła. Holenderska policja zwróciła się do FBI, by nieoficjalnie przyjrzało się sprawie. Nadawca podpisał wszystkie listy „Poeta”. Analiza charakteru pisma wykazała – choć nierozstrzygająco – że autor nie jest zabójcą próbującym wykorzystać złą sławę Roberta Backusa, lecz nim samym.
Oczywiście, kiedy federalni, miejscowe organy, a nawet Rachel Walling zdążyli zebrać się w Amsterdamie, mordercy już dawno tam nie było. I więcej się nie odezwał – przynajmniej według informatorów McCaleba.
Włożyłem opasłą teczkę z powrotem do pudełka i zabrałem się do kolejnych. Wkrótce dowiedziałem się, że McCaleb pracował nie tylko nad starymi sprawami. Właściwie swą uwagę i umiejętności poświęcał wszystkiemu, co go zainteresowało. Były całe tuziny teczek zawierających tylko pojedynczy wycinek z gazety oraz kilka notatek na wewnętrznej stronie okładki. Niektóre z nich były poważne, inne mniej. Zebrał całe dossier wycinków dotyczących sprawy Laci Peterson – ciężarnej kobiety ze środkowej Kalifornii, która zaginęła dwa lata temu w Wigilię. Sprawa przez długi czas przyciągała uwagę mediów i opinii publicznej, zwłaszcza po tym, jak jej poćwiartowane zwłoki znaleziono w zatoce, gdzie mąż Laci, jak wcześniej zeznał, w dniu zaginięcia łowił ryby. Zapis na klapce teczki, z datą sprzed odnalezienia ciała, głosił: „Na pewno nie żyje – w wodzie”. Kolejna notatka, z datą sprzed aresztowania męża – „Jest inna kobieta”.
Inna teczka również zawierała „prorocze” zapiski dotyczące Elizabeth Smart, dziecka porwanego w Utah, które odnaleziono i zwrócono rodzicom niemal po roku. Słusznie zanotował „żyje” pod jednym z gazetowych zdjęć dziewczynki.
McCaleb wykonał także nieoficjalną analizę przypadku Roberta Blake'a. Były gwiazdor filmowy i telewizyjny został oskarżony o zamordowanie żony – kolejna sprawa z pierwszych stron gazet. Zapiski w teczce opierały się na intuicji i były trafne – co wyszło na jaw podczas rozprawy sądowej.
Musiałem zadać sobie pytanie, czy to możliwe, by McCaleb wpisywał notki do akt ze wsteczną datą, wykorzystując posiadane informacje z mediów, tak by stworzyć fałszywe wrażenie, że poprawnie przewiduje fakty czy zachowanie podejrzanych, opierając się na własnej pracy. Choć wszystko możliwe, przypuszczenie, że McCaleb robił coś takiego, wydało mi się kompletnie bzdurne. Nie widziałem powodu, by mógł popełnić takie prywatne przestępstwo, które w końcu obróciłoby się przeciwko niemu. Wierzyłem, że naprawdę wykonał tę pracę. Sam.
Jedna z teczek zawierała artykuły z gazet o nowym zespole w LAPD, specjalizującym się w nierozwiązanych przypadkach – tak zwanych zimnych sprawach. Na okładce zanotowane były nazwiska i numery telefonów komórkowych czterech detektywów oddelegowanych do tej jednostki. Jeśli dysponował tymi numerami, najwyraźniej umiał sforsować przepaść między policją i FBI. Wiedziałem, że numerów telefonów komórkowych policjantów nie daje się pierwszej lepszej osobie.
Jednego z tych czterech znałem. Tim Marcia pracował w komendzie hollywoodzkiej, w tym także w wydziale zabójstw. Wiedziałem, że jest późno, ale gliniarze spodziewają się późnych telefonów. Wyciągnąłem komórkę i wystukałem numer, który McCaleb zapisał na teczce. Marcia odebrał natychmiast. Przedstawiłem się, przeszedłem przez uprzejmości typu „kopę lat, stary” i wyjaśniłem, że dzwonię w sprawie Terry'ego McCaleba. Nie skłamałem, ale nie przyznałem się, że badam morderstwo. Powiedziałem, że na prośbę żony sortuję akta Terry'ego i znalazłem w nich jego nazwisko i numer. Po prostu zaciekawiło mnie, co mieli ze sobą wspólnego.
– Harry, pracowałeś w swoim czasie nad kilkoma zimnymi sprawami, nie? Ta zadyma w twoim domu rok temu wzięła się właśnie z zimnej sprawy, prawda?
– Prawda.
– No to wiesz, jak to jest. Czasem chwytasz się brzytwy, prosisz o pomoc, kogo tylko możesz. Terry pewnego dnia zadzwonił do mnie i zaproponował swoje usługi. Nie chodziło mu o jakąś konkretną sprawę. Myślę, że po prostu zobaczył artykuł w „Timesie” o naszej jednostce i chciał mi powiedzieć, że jeśli będę kiedykolwiek potrzebował przygotowania profilu, to on jest gotów. Znał się na tym. Było mi bardzo przykro, kiedy usłyszałem, co się stało. Chciałem polecieć na Catalinę na pogrzeb, ale wypadło mi tu parę rzeczy.
– Zawsze tak się dzieje. Dałeś mu choć raz profil do zrobienia?
– W sumie tak. Ja to zrobiłem i wiem, że kilku innych gości od nas też. Wiesz, jak to jest. Wydział nie ma żadnego profilera wartego wspomnienia, a na federalnych z Quantico czeka się nawet kilka miesięcy. A tu pojawia się facet, który zna się na tej robocie i w dodatku nie chce nic w zamian. To go wykorzystywaliśmy. Wrzuciliśmy mu parę rzeczy.
– I jak mu to wychodziło?
– Dobry był. Teraz pracujemy nad jedną taką interesującą sprawą. Kiedy nowy szef stworzył ten zespół, zaczęliśmy wertować wszystkie otwarte-nierozwiązane. Połączyliśmy sześć spraw – sześć trupów odnalezionych w Dolinie. Miały kilka cech podobnych, ale nikt ich wcześniej nie skojarzył. Skopiowaliśmy akta i podesłaliśmy Terry'emu, a on to potwierdził. Połączył je przez, jak to nazwał, „psychologiczne podobieństwa”. Wciąż nad tym pracujemy, ale przynajmniej wiemy, o co chodzi. Rozumiesz, jesteśmy na tropie. Nie wydaje mi się, żebyśmy zaszli tak daleko bez jego pomocy.
– To dobrze, miło mi słyszeć, że był pomocny. Powiem jego żonie, myślę, że się ucieszy.
– No dobra, a ty, Harry, jak tam? Wracasz do nas?
Spodziewałem się pytania, co naprawdę robię z aktami McCa-leba, a nie – czy wracam do policji.
– O czym ty gadasz?
– Nie słyszałeś o trzyletniej przepustce, którą wprowadził komendant?
– Nie, co to takiego?
– Wie, że w ostatnich latach straciliśmy sporo fachowców. Wszystkie te afery i w ogóle, porządni ludzie powiedzieli sobie: niech to szlag, idę stąd. On otwiera furtkę do powrotu. Jeśli zgłosisz się w ciągu trzech lat od przejścia na emeryturę i przyjmą cię, możesz wracać do pracy bez potrzeby odbywania stażu w akademii. To w sam raz dla starszych gości, takich jak ty.
Był wyraźnie rozweselony.
– Trzy lata, co?
– Tak. U ciebie to ile, dwa i pół?
– Prawie.
– No to masz. Przemyśl to sobie. Przydałbyś się nam tutaj w zimnych sprawach. Mamy siedem tysięcy otwartych-nierozwią-zanych. Stary, wybierasz, co chcesz.
Milczałem. Pomysł powrotu spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. W tej chwili nie widziałem żadnych wad. Myślałem tylko: jak to będzie znowu nosić odznakę.
– No zresztą nie wiem, może za dobrze się bawisz na tej emeryturze. Coś jeszcze, Harry? ^
– Eee… nie, to wszystko. Dziękuję ci, stary. Bardzo mi pomogłeś.
– Dzwoń, kiedy chcesz. I zastanów się nad tym planem trzyletnim. Na pewno przydasz się, nie tutaj, to w Hollywood albo gdzie indziej.
– Dzięki. Może i tak. Pomyślę.
Rozłączyłem się i siedziałem tak, otoczony obsesjami innego człowieka, ale zatopiony we własnych. Zastanawiałem się nad powrotem. Myślałem o siedmiu tysiącach głosów wołających zza grobu i niesłyszących odpowiedzi. To więcej, niż widzi się w nocy gwiazd na niebie.
Telefon zabrzęczał, kiedy nadal trzymałem go w dłoni. Wybił mnie z marzeń – odebrałem, spodziewając się, że to Tim Marcia chce mi powiedzieć, że z tym trzyletnim czymś to żartował. Ale to dzwoniła Graciela.
– Widzę światło na łodzi – powiedziała. – Nadal tam siedzisz?
– Tak.
– Czemu tak długo, Harry? Uciekł ci ostatni prom.
– Nie zamierzałem dzisiaj wracać. Chciałem zostać i to skończyć. Może jutro popłynę z powrotem. Pewnie będę też chciał wpaść do ciebie i pogadać.
– W porządku. Jutro nie pracuję. Pakuję się.
– Pakujesz się?
– Przeprowadzamy się znów na stały ląd. Będziemy mieszkać w Northridge. Dostałam z powrotem pracę w pogotowiu.
– Czy ty przenosisz się może ze względu na Raymonda?
– Raymonda? To znaczy?
– Zastanawiałem się, czy sprawia ci kłopoty. Słyszałem, że nie odpowiada mu mieszkanie na wyspie.
– Raymond nie ma wielu kolegów. Nie pasuje do towarzystwa.
Ale nie tylko dlatego się przeprowadzamy. Ja chcę tam wrócić.
Od dawna, jeszcze kiedy Terry żył. Mówiłam ci o tym.
– Tak, faktycznie. Zmieniła temat.
– Nie potrzeba ci tam czegoś? Masz jedzenie?
– Znalazłem w kuchni trochę rzeczy. Wystarczy.
Jęknęła z obrzydzeniem.
– Zanim coś zjesz, sprawdź datę ważności.
– Dobrze.
Zawahała się, a potem spytała:
– Coś już znalazłeś?
– No cóż, jest kilka rzeczy, które mnie zaciekawiły. Ale na razie nic, co by się rzucało w oczy.
Myślałem o facecie w czapce Dodgersów. Dla mnie na pewno rzucał się w oczy, ale jej nie chciałem jeszcze o tym mówić. Najpierw zamierzałem od niej dowiedzieć się więcej.
– Jasne – powiedziała. – Ale mów mi o wszystkim, dobrze?
– Taka jest umowa.
– W porządku, Harry. Pogadamy jutro. Nocujesz w hotelu czy na łodzi?
– Chyba na łodzi. Jeśli nie masz nic przeciwko.
– Nie mam. Rób, co zechcesz.
– Okay. Mogę o coś zapytać?
– Oczywiście, co takiego?
– Mówiłaś o tym pakowaniu i jedna rzecz mnie zainteresowała. Jak często jeździsz na ląd? No wiesz, na zakupy, do restauracji albo odwiedzić rodzinę.
– Przeważnie raz na miesiąc. Chyba że coś mi wyskoczy i muszę pojechać.
– Zabierasz dzieci?
– Przeważnie tak. Chcę, żeby się przyzwyczajały. Jak dorastasz na wyspie, gdzie zamiast samochodów są wózki golfowe i wszyscy się znają… to może być dziwne uczucie tak nagle przenieść się na ląd. Starałam się, żeby były na to przygotowane.
– To chyba mądrze z twojej strony. A które centrum handlowe jest najbliżej przystani promu?
– Nie wiem, które jest najbliższe, bo ja zawsze jeżdżę do Promenady na Pico. Lecę prosto czterystapiątką od portu. Wiem, że kilka centrów jest bliżej, na przykład Fox Hills, ale ja lubię tę Promenadę. Są tam odpowiednie sklepy i wszędzie łatwo trafić.
A czasem spotykam się ze znajomymi z Doliny i Promenada wszystkim pasuje, bo jest w połowie drogi.
I łatwo też wyśledzić, że tam jedziesz, pomyślałem.
– No dobrze – powiedziałem, wcale nieprzekonany, że to dobrze. – Jeszcze jedna sprawa. Kończy mi się tu prąd. Czy mogę gdzieś naładować akumulatory i w ogóle – jak się to robi?
– Nie pytałeś Buddy'ego?
– Nie, kiedy tu z nim byłem, nie przewidziałem, że skończy mi się prąd.
– Oj, Harry, trzeba włączyć jakiś generator, tylko że nie wiem, gdzie on jest.
– Jasne, Gracielo, nie przejmuj się tym. Mogę zadzwonić do Buddy'ego. To już ci nie przeszkadzam. Powinienem wrócić do pracy, póki jeszcze mam światło.
Rozłączyłem się i zapisałem w notesie nazwę centrum handlowego, a potem wyszedłem z kabiny i obszedłem łódź, wyłączając wszystkie światła poza kajutą dziobową, żeby oszczędzać prąd. Później zadzwoniłem do Buddy'ego, który miał trochę nieprzytomny głos.
– Cześć, Buddy, obudź się. Mówi Harry Bosch.
– Kto? Aha. Co chcesz?
– Musisz mi pomóc. Jest na tej łodzi jakiś generator albo coś, co daje prąd? Akumulatory mi zdychają.
– Człowieku, nie wyczerpuj ich do końca, bo je zarżniesz.
– To co mam zrobić?
– Trzeba włączyć diesle, a potem generator. Tylko że jest prawie północ. Goście, którzy śpią na łódkach obok, trochę się wkurzą, kiedy to usłyszą.
– Okay, to sobie daruję. Czyli powinienem to zrobić z rana, a jak to się robi? Kluczykiem?
– Tak, zupełnie jak w samochodzie. Pójdziesz do steru w salonie, wsadzisz oba kluczyki i przekręcisz na ON. Nad każdą stacyjką jest włącznik zapłonu. Przestawiasz go i powinno od razu odpalić – no, chyba że zużyłeś cały prąd, to wtedy nic z tego.
– Dobra, to tak zrobię. A są na tej łajbie jakieś latarki?
– Pewnie, jedna w kambuzie, jedna nad stolikiem nawigacyjnym i jeszcze jedna w głównej kabinie, w szufladzie na lewo od koi. W dolnej szafce w kambuzie stoi jeszcze naftówka. Ale w kabinie jej nie używaj. Nazbiera ci się pełno spalin i zaczadziejesz. I będzie kolejna zagadka do rozwiązania.
Ostatnie zdanie wypowiedział z niechęcią. Puściłem to mimo uszu.
– Dzięki, Buddy. Odezwę się do ciebie.
– W porządku. Dobranoc.
Odłożyłem słuchawkę i zacząłem szukać latarek. Wróciłem do kabiny z jedną małą, z głównej kajuty, i dużą, stołową, z kuchni. Tę postawiłem na biurku i włączyłem. Potem zgasiłem światła. Blask odbił się od niskiego sufitu ciasnej kabiny i rozlał po niej. Nie tak źle. Przy tym, pomagając sobie małą latarką, będę mógł jeszcze popracować.
Została mi do przejrzenia niecała połowa pudeł i chciałem to skończyć, zanim zacznę się zastanawiać, gdzie mam spać. Te teczki były cienkie, najświeższe uzupełnienia kolekcji McCaleba, od razu widziałem, że większość nie zawiera prawie nic poza wycinkiem z gazety i może paroma zapiskami na okładce.
Wyciągnąłem rękę i wziąłem jedną na chybił trafił. Powinienem być w Vegas i grać w kości, ponieważ teczka, na którą trafiłem, okazała się bardzo ważna. To ona nadała kierunek mojemu śledztwu, naprowadziła mnie na trop.