173768.fb2
Jeden z milicjantów podszedł do kanapki, ostrożnie przez chusteczkę ujął młotek i zaczął go uważnie oglądać.
– To ten sam – powiedział – po zbrodni był wycierany, ale nie dość dokładnie. Na trzonku, przy samym żelazie, wyraźnie widać dwie małe plamki. Świeża krew. A na żelazie zostały dwa krótkie siwe włosy. Takie same, jakie ma uderzony. Nie ulega wątpliwości, że ten młotek jest narzędziem przestępstwa. Ekspertyza na pewno to potwierdzi.
– Panie kierowniku, proszę iść do salonu – polecił oficer. – Będziemy wzywali kolejno na przesłuchanie.
Kierownik bez słowa sprzeciwu skierował się w prawą stronę korytarza. Milicjanci poszli w lewo. W salonie siedzieli goście. Na stole stał duży dzbanek i dwie puste szklanki. Wszyscy pili kawę.
– Dobrze, że Rózia domyśliła się i zaparzyła kawy – pochwalił ją kierownik – mam nadzieję, że i dla mnie coś zostało.
Pokojówka podała mu kawę.
– Będą nas przesłuchiwali. To zresztą tylko formalność – powtórzył słowa podporucznika kierownik, popijając czarny napój – i tak już ustalono, że zbrodniarz zakradł się przez balkon, uderzył jubilera, zrabował klejnoty i tą samą drogą uciekł. Po drodze rzucił szkatułkę. Milicja ją znalazła. Szkoda, że pada deszcz, bo zmył wszystkie ślady, jakie mogłyby pozostać na drabinie opartej o balkon.
Pensjonariusze słuchali tych słów z ogromnym zaciekawieniem. Tylko portier zrobił minę, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie nie otworzył ust.
Tymczasem w jadalni milicjanci odbyli krótką naradę.
– Panie poruczniku – tłumaczył starszy sierżant, ten, który szukał w pokoju Dobrozłockiego odcisków palców – jeżeli zbrodnię popełniono tym młotkiem, to znaczy, że przestępca nie przyszedł z zewnątrz. Przecież po uderzeniu jubilera nie mógł ponownie wejść do willi i podrzucić młotek. Zabrałby go ze sobą. Coś mi tu nie gra.
– Ale przecież jest drabina, wybita szyba i kasetka, która leżała na dworze – podporucznik bronił swojej tezy – zapewne pokojówka lub któryś z gości zabrał z góry młotek i automatycznie położył go na kanapce w hallu. Najpewniej Rózia, gdy przerażona zbiegała z piętra, aby zaalarmować mieszkańców. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, chwyciła młotek. Gdy oprzytomniała, rzuciła go na kanapkę.
– Mogło tak być – sierżant obstawał przy swoim – ale wówczas młotek byłby bardziej zakrwawiony albo przynajmniej byłyby ślady krwi na kanapce. Mówię panu, że to jeden z tych, którzy siedzą w salonie, rozwalił łeb temu złotnikowi i gwizdnął brylanty.
– Więc co robić? – podporucznik był niezdecydowany. Zaledwie miesiąc temu skończył szkołę w Szczytnie i trafił do Zakopanego na pierwszą swoją placówkę. Pech chciał, że prawie na początku służby zdarzyła się sprawa przekraczająca normalny zakres codziennych funkcji Komendy Miejskiej MO. Za jeszcze większy pech podporucznik Klimczak uważał to, że komendant był właśnie na urlopie, a jego zastępcę wezwano służbowo do Krakowa. W komendzie został tylko on, świeżo upieczony podporucznik, podoficerowie i szeregowcy MO.
– Ja bym radził, panie poruczniku, wezwać z komendy jeszcze ze trzech ludzi. Pan przesłuchiwałby tutaj mieszkańców pensjonatu, a my przeprowadzilibyśmy szczegółową rewizję we wszystkich pokojach. Może znajdziemy te brylanty? Jeśli złodziej mieszka w „Carltonie”, miał bardzo mało czasu na ich schowanie. A może nawet tak jest pewny swojej bezkarności, że ukrył je przy sobie? Jeżeli pan porucznik pozwoli, wydam polecenie kierowcy, aby pojechał po kolegów.
– Trzech to za dużo. Nie możemy ogałacać komendy z całej rezerwy. Niech przyjedzie dwóch. Tymczasem przesłuchamy pokojówkę i portiera. Przypuszczam, że są oni niewinni, lecz mogą powiedzieć dużo ciekawych rzeczy.
– Panie poruczniku, niech pan się nie obrazi – odezwał się drugi z milicjantów – to ciężka sprawa. Wiem, że w domu wczasowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przebywa właśnie na urlopie pułkownik Edward Lasota z Komendy Głównej. Znam go dobrze, bo często przyjeżdżał do nas służbowo, wówczas, gdy był jeszcze w randze majora i pracował w departamencie szkolenia kadr. Słyszałem, że teraz jest oficerem śledczym do spraw specjalnych w KG MO. Pułkownik to równy chłop. Gdyby tak zatelefonować do niego, na pewno zechce nam pomóc. Nie jest zbyt późna godzina, dopiero po dziesiątej, chyba nie śpi? Podporucznik skrzywił się.
– Obawiam się, że taki pan najpierw odmówi, a po powrocie do Warszawy powie komu trzeba: „w tym Zakopanem najgłupszej sprawy nie potrafią załatwić i po nocy wczasowiczów z domu MSW wyciągają z łóżek”. I zaraz telefon z Warszawy z odpowiednim ochrzanem. A potem komendant da nam do wiwatu!
– Pułkownik Lasota nikomu świni nie podłoży. Pamiętam, że za poprzedniego komendanta zrobiliśmy pewne kapitalne głupstwo. Przyjechał z Warszawy, całą rzecz wyprostował i tak pokierował sprawą, że wszystko skończyło się pomyślnie. Gdyby wtedy chciał się przyczepić, nasz stary dobrze dostałby po uszach.
Klimczak jeszcze się wahał.
– Leszczyński dobrze radzi – powiedział sierżant – ja tego pułkownika także znam. Solidny facet i tęgi fachowiec. Sam pan widzi, poruczniku, że sprawa cholernie ciężka. Ci goście z „Carltonu”, to nie pierwsi lepsi. Inżynier, malarz, redaktor z Warszawy, jakaś Amerykanica, profesorka z uniwersytetu… Każdy na pewno ma dobre stosunki i plecy. Trzeba z nimi delikatnie, chociaż wśród nich jest ten, który palnął młotkiem w głowę jubilera i zabrał brylanty. W takiej historii samemu łatwo byka strzelić. Jeżeli pułkownik będzie razem z nami, to i śledztwo będzie poważniej wyglądało, i skorzystamy z doświadczenia fachowca. Niech pan się zgodzi. Leszczyński zadzwoni do pułkownika i poślemy po niego naszą warszawę.
Porucznik dał się w końcu przekonać, a Leszczyński wziął na siebie obowiązek porozmawiania telefonicznie z pułkownikiem. Odpowiedź była przychylna. Wobec tego podporucznik Klimczak postanowił przesłuchać pokojówkę Rózię, zanim pułkownik zjawi się w „Carltonie”.
Pani Rózia dokładnie opowiedziała, jak to prawie punktualnie o godzinie, dziewiątej, jeszcze przed rozpoczęciem „Kobry”, wzięła z kuchni szklankę z herbatą i zaniosła ją do pokoju jubilera. Gdy otworzyła drzwi, w pokoju paliło się światło, a Dobrozłocki leżał na podłodze w kałuży krwi. Tak się tym przestraszyła, że upuściła szklankę i z krzykiem zbiegła na dół.
– A dlaczego wzięła pani ze sobą młotek, który leżał koło jubilera?
– Jaki młotek? O czym pan mówi?
– Ten młotek – tu podporucznik pokazał pokojówce narzędzie, które – jak oświadczył – przypuszczalnie przyniósł ze sobą bandyta i rozbił głowę złotnikowi.
– Co też pan wygaduje – oburzyła się Rózia – przecież to nasz młotek. Rano dzieciaki kierownika wyciągnęły go ze skrzyni z narzędziami i coś majstrowały na dworze. Potem nie odniosły na miejsce, tylko porzuciły na schodach. Kiedy goście wracali na obiad, to jedna z pań mało się o niego nie przewróciła. Wtedy pani Zachwytowicz podniosła młotek, przyniosła do hallu i położyła na kanapce. Pewnie stamtąd go wzięliście.
– Pani widziała, że ten młotek cały czas tam leżał?
– Młotek widziałam, ale go nie pilnowałam. Miałam nawet zanieść go do kuchni, ale zapomniałam. Przed kolację leżał jeszcze w hallu.
– A po kolacji?
– Potem nie wychodziłam z jadalni. Podawałam kolację, a później sprzątałam.
– Kiedy pani wyszła z jadalni?
– Jak pan inżynier krzyknął, że zreperował telewizor. Była za pięć dziewiąta.
– Tak dobrze pamięta pani godzinę?
– Przecież w jadalni wisi zegar. Kiedy pracuję, często na niego patrzę. Spojrzałam też, kiedy wychodziłam i gasiłam światło. Była równo 8.55.
– I ani razu nie opuściła pani jadalni?
– Nie. Mamy windę. Brudne naczynia i nakrycia odsyłamy na dół windą.
– Niech pani sobie przypomni, jak to było po kolacji. Kto pierwszy opuścił salę i kiedy wyszedł pan Dobrozłocki?
– Pierwszy wyszedł pan inżynier. Za nim pan Dobrozłocki. Doskonale pamiętam, że inżynier Żarski powiedział: „muszę zreperować telewizor” i za chwilę usłyszeliśmy gwizdy z salonu. Pan Dobrozłocki wychodząc, prosił o przyniesienie herbaty.
– A następni? W jakiej kolejności wychodzili?
– Trzecia była chyba pani Miedzianowska. Mówiła, że idzie do „Kmicica”. Potem może pan Krabe, a może pani profesor? Pani Zachwytowicz poszła się uczesać, bo wybierała się na dansing. Najdłużej zostali pan redaktor i pan malarz.
– To bardzo ważne, co pani mówi. Mamy w ten sposób kolejność, w jakiej pensjonariusze wracali po kolacji do swoich pokoi. Czy nikt więcej nie wchodził do jadalni?
– Wchodzili. Był kierownik i pani Basia po powrocie z miasta. A może odwrotnie? Najpierw pani Basia, a później kierownik. Pamiętam, że pani Miedzianowska wróciła po pół do dziewiątej.
– Do kogo był ten telefon, który pani odbierała? – zapytał podporucznik.
Pokojówka spojrzała na milicjanta wzrokiem pełnym zdziwienia. Takim, jakim się patrzy na wariatów.
– Przecież tłumaczyłam już panu porucznikowi, że cały czas byłam w jadalni. Nie wychodziłam stąd ani na krok. Najpierw wydawałam kolację gościom, później zaś, kiedy już wszyscy zjedli i wyszli, sprzątałam.
– To tak dużo roboty, żeby zajęło aż tyle czasu? Kiedy skończyła się kolacja?
– Na kolację zawsze dzwonimy punktualnie o siódmej. O, tym gongiem – pani Rozda pokazała duży metalowy gong wiszący na jednej ze ścian jadalni – zasadniczo kolację wydaje się od siódmej do ósmej. Kto się spóźni, albo je zimne, albo dostaje tylko deser, który stoi zawsze na stole. Chyba że ktoś uprzedzi, że przyjdzie później. Wtedy zanoszę jedzenie do pokoju.
– Dzisiaj też pani nosiła komuś?
– Nie. Dzisiaj wszyscy zeszli do jadalni zaraz po siódmej.
– A długo siedzieli?
– Nie. Każdy się gdzieś spieszył. Pan inżynier, jak już mówiłam, zjadł najprędzej i od razu poszedł reperować telewizor. Pani Basia również się spieszyła, bo wychodziła do kawiarni. Inni też nie siedzieli i nie rozmawiali zbyt długo.
– Więc jak długo mniej więcej trwała ta kolacja? Pani Rózia zastanowiła się.
– Chyba nie dłużej, jak czterdzieści minut.
– Potem już nikogo w jadalni nie było? Pokojówka była zdziwiona tymi pytaniami.
– Chyba nie.
– Wszyscy wyszli razem?
– Przypominam sobie, że najdłużej siedzieli przy stole pan redaktor i pan malarz.
– Kto?
– No pan Andrzej Burski i pan Paweł Ziemak. Pili herbatę i rozmawiali. Potem pan redaktor wstał i wyszedł, a pan Ziemak jeszcze chwilę został sam.
– Może pani namyśli się i jeszcze raz powie nam, w jakiej kolejności goście opuszczali jadalnię po kolacji.
– Więc jak już mówiłam, pierwszy wyszedł pan inżynier Żarski. Zaraz za nim pani Barbara Miedzianowska. Ona nawet nie poszła na górę do swojego pokoju, tylko miała w przedpokoju futerko – taką krótką kurteczkę, włożyła ją i wyszła z „Carltonu”. To już byłoby dwoje.
– A reszta?
– Kiedy ja specjalnie nie uważałam – pokojówka broniła się przed indagacją oficera milicji.
– Niech sobie jednak pani przypomni. To bardzo ważne. Ustaliliśmy, że pierwszy inżynier, później pani Miedzianowska, a dwaj ostatni to Burski i Ziemak. A reszta?
Pani Rózia namyślała się.
– Już wiem. Źle powiedziałam przedtem. Nie tak było. Teraz pamiętam doskonale. Najpierw wyszedł pan inżynier, zaraz za nim pan Dobrozłocki. Dopiero trzecia wyszła pani Basia. Reszta państwa siedziała jeszcze chwileczkę i rozmawiała. Potem opuściła jadalnię pani Zachwytowicz, a za nią i pani profesor Rogowiczowa. Z kolei wyszedł pan Jerzy Krabe i na końcu, tak jak mówiłam, pan Burski, a w parę minut po nim pan Ziemak.
– No świetnie – ucieszył się podporucznik – mamy więc już jedną sprawę wyjaśnioną. Tak więc na jakieś piętnaście minut przed ósmą została pani sama w jadalni?
– Tak – zgodziła się pokojówka.
– A co było potem?
– No przecież mówiłam. Sprzątałam. Najpierw musiałam zebrać wszystkie naczynia i po ustawieniu w windzie zesłać do kuchni. Następnie zdjęłam obrusy, zamiotłam cały pokój i nakrywałam już na rano, na śniadanie.
– Tak pani zeszło do prawie dziewiątej?
– A jak się panu zdaje? – pokojówka zaperzyła się z lekka. – Na pewno nie siedziałam z założonymi rękami.
– Nie o to chodzi – podporucznik Klimczak usiłował załagodzić sytuację. – Naturalnie, że posprzątanie takiej dużej sali wymaga czasu. Mnie idzie o co innego. Czy przebywając cały czas w jadalni, nie zauważyła pani czegoś?
– Co miałam zauważyć?
– Na przykład, że ktoś schodził na dół, lub wchodził do góry?
– Ktoś obcy?
– Nie tylko. Również i z mieszkańców pensjonatu.
– Obcy nie mógł wejść tak, żeby go portier Jasio nie zauważył. A co do naszych państwa, to wchodziła tylko pani Miedzianowska. Widziałam ją, bo wstąpiła do jadalni. Przecież z tego pokoju nie widać, kto wchodzi do hallu i na schody.
– No, niezupełnie pani ma rację. Nie widać z tego miejsca, gdzie siedzimy, ale od tych stolików, stojących na środku pokoju naprzeciwko drzwi wejściowych, widać i cały korytarz, i część hallu, a nawet początek schodów.
– Przy tych stolikach, o których pan mówi – wyjaśniała pokojówka – teraz nikt nie siedzi. Gości jest mało i siedzieli wszyscy przy tym dużym stole pod ścianą. Sprzątając przebywałam głównie w tamtej części pokoju. Nie widziałam nikogo. A poza panią Basią i kierownikiem nikt tu nie wchodził.
– Czy z jadalni słychać dzwonek telefonu?
– Dobrze słychać. To tylko przez cienką ścianę.
– A pamięta pani, czy ktoś dzwonił wtedy?
– Nie. Nikt nie dzwonił. Gdyby był telefon, to podeszłabym odebrać.
– Wróćmy jeszcze raz do tego młotka – powiedział podporucznik, wskazując na leżące na stole narzędzie zbrodni – gdzie normalnie znajduje się zwykle młotek?
– Mamy skrzynkę z różnymi narzędziami. Tam jest parę młotków. Ten chyba jest największy ze wszystkich. Skrzynka stoi w korytarzu w suterenie. Nie jest zamykana, bo narzędzia są stale potrzebne. Z tego korzystają dzieciaki kierownika i rozwłóczą je nieraz po całym terenie pensjonatu. Dzisiaj porzuciły ten młotek na schodach wejściowych.
– Pani pamięta, że to pani Zachwytowiczowa przyniosła młotek i położyła go w hallu?
– Tak. Kiedy wracali z wycieczki.
– Później cały czas młotek leżał w hallu?
– Nie pilnowałam młotka. Miałam zamiar zabrać go na dół i schować do skrzynki, ale jakoś tak mi zeszło, że zapomniałam o tym.
– A młotek leżał na kanapce?
– Pani Zosia położyła go na kanapce.
– A kiedy go pani ostatni raz tam widziała? Pokojówka namyślała się.
– Już wiem. Najpierw zjadłam w kuchni kolację. Potem weszłam schodami na parter i przechodziłam przez hall, idąc do jadalni. Bo już dochodziła siódma i trzeba było dzwonić, żeby państwo schodzili z góry. Kiedy przechodziłam koło kanapki, młotek leżał tam ciągle. Jeszcze idąc spostrzegłam, że zapomniałam go zanieść na dół.
– To znaczy, że w momencie kiedy pani dzwoniła na kolację, czyli o godzinie siódmej, młotek znajdował się w hallu?
– Na pewno – zgodziła się pokojówka.
W tej chwili do jadalni weszło dwóch umundurowanych milicjantów, w towarzystwie starszego mężczyzny, ubranego w elegancki cywilny garnitur. Przybyły przedstawił się:
– Pułkownik Edward Lasota.